Górska, senatorka Partii Razem: „Gdy słyszałam, że wysłano mnie na pożarcie, myślałam: «Potrzymajcie mi piwo»”
Z Anną Górską, senatorką-elektką, rozmawia Ignacy Dudkiewicz
Skąd pani pochodzi?
Urodziłam się w Elblągu. W trakcie stanu wojennego mój ojciec, działacz „Solidarności”, został wyrzucony z pracy w fabryce słodyczy „Wolność” – produkowali jedne z najlepszych krówek w Polsce. Dostał wilczy bilet i nie mógł znaleźć roboty w mieście. Nie był internowany, bo nie miał nogi. Ale musieliśmy się wynieść z Elbląga.
Miała pani wtedy rok z kawałkiem.
Przez trzy lata mieszkaliśmy w PGR-ze pod rosyjską granicą nieopodal Braniewa. Kiedy miałam cztery lata, urodził się mój brat i wróciliśmy do Elbląga. Rodzice próbowali sobie układać życie na nowo, choć wciąż nikt ich nie chciał zatrudnić. Byli ajentami kiosku Ruchu, próbowali różnych rozwiązań. Jakoś się żyło.
Potem przyszedł rok 1989…
I wielkie frustracje moich rodziców i wielu ludzi takich jak oni.
Mama pracowała wtedy w centrali, w której rolnicy zaopatrywali się w nasiona, nawozy czy sprzęt rolniczy. W 1990 roku zamykano wszystkie takie sklepy. Rodzice podjęli ogromny wysiłek, by uratować to miejsce – a dzięki temu także miejsca pracy wielu osób – biorąc centralę w dzierżawę. Prowadzili ją do czasu, gdy ZUS, od którego dzierżawili budynek, postanowił go sprzedać. Zostali na lodzie. Również dlatego, że nie byli w stanie wytrzymać konkurencji z szturmującymi polski rynek sieciami handlowymi, marketami budowlano-ogrodniczymi, a producenci nasion zaczęli docierać do rolników bez pośredników.
Potem zakładali kolejne małe, rodzinne biznesy, które po kolei upadały. Kiedy otworzyli osiedlowy sklep spożywczy, to weszły wielkie sieci spożywcze. Kiedy założyli sklep rybny, to ludzie przestali jeść ryby, bo ich nie było na nie stać.
Nie pamiętam tego czasu, ówczesną biedę i bezrobocie znam z opowieści.
A ja bardzo dobrze pamiętam chociażby Program Powszechnej Prywatyzacji i kolejki ludzi, którzy czekali na to, by odebrać swoje „powszechne świadectwo udziałowe”. Wielu z nich pobierało te „udziały” w jednym okienku i od razu szło sprzedać je w drugim za marne wtedy 10 tysięcy starych złotych (to było przed denominacją, dzisiaj pewnie byłoby to jakieś 100 złotych), bo nie mieli za co kupić jedzenia. A udziały skupywały fundusze inwestycyjne.
Pani rodzice…
Zrobili to samo, bo nie mieli pieniędzy na życie dla siebie i swoich dzieci.
W 1995 roku, gdy miałam piętnaście lat, mama dostała udaru i straciła sprawność – również w wyniku tych wszystkich biznesowych porażek i niemożności znalezienia pracy. Razem z tatą postanowili, że przeprowadzimy się na wieś, bo tak łatwiej im będzie hodować własną świnkę i mieć swój ogródek – i jakoś człowiek przeżyje.
Dokąd państwo trafili?
Do malutkiej wioski w gminie Papowo Biskupie w województwie kujawsko-pomorskim.
To był czas, gdy nauczyłam się życia, poznałam rzeczywistość, o której mówiłam w kampanii i którą będę chciała zmieniać w parlamencie. Mieszkaliśmy w środku niczego. Koło nas były dwa domy, ale już kolejny był pół kilometra dalej. Jeden sklep we wsi, jeden autobus do miejscowości z urzędem gminy. Żeby dojechać do szkoły średniej w Grudziądzu na 8:15, wstawałam o 4:30 i szłam 3,5 kilometra na pociąg. Potem tą samą drogą wracałam. Kiedy mówię o wykluczeniu transportowym i przekonuję, że w każdym powiecie musi być pociąg, a w każdej gminie skomunikowany z nim autobus, to wiem, o czym mówię. Nie mam pojęcia, jak to przetrwałam. Jasne, miałam 16 czy 19 lat, więcej siły i energii…
Ale nie powinniśmy fundować takiego życia nastolatkom.
To nieludzkie. A przecież to się nadal dzieje! Zdawałam maturę w 1999 roku, a do dzisiaj w mniejszych miejscowościach młodzież tak funkcjonuje. Brakuje miejsc w internatach albo rodziców nie stać na ich opłacenie. Najtańszym sposobem na chodzenie do szkoły jest bilet miesięczny, ale do autobusu czy pociągu trzeba czasem przejść kilka kilometrów, więc te dzieciaki wstają o nieludzkiej porze. W wielu liceach w Gdańsku lekcje zaczynają się nie o 8:15, jak u mnie, ale o 7:30. To koszmar! Nie chcę, żeby moje – i jakiekolwiek – dzieci musiały tak funkcjonować. A mieszkamy za miastem i kiedy moja dwunastoletnia córka zaczyna myśleć o liceum, to równolegle z jakością nauczania sprawdzam, o której godzinie w danej szkole zaczynają się lekcje.
Po szkole średniej poszła pani na studia?
I studiowałam bardzo długo, bo jednocześnie musiałam pracować. To także jest rzeczywistość bardzo wielu młodych ludzi. Zamiast studenckiego życia pamiętam głównie, że byłam wtedy potwornie zmęczona.
Gdy słyszę, że liberałowie chcą przywrócić handel w niedzielę, żeby studenci mieli kiedy pracować, to odpowiadam: to nie jest rozwiązanie! Studenci mają studiować, a nie pracować. Moich rodziców nie było stać na wynajęcie mi mieszkania, a miejsc w akademiku nie było. Żeby się utrzymać, musiałam pracować po nocach i w weekendy, siłą rzeczy kosztem nauki. Przez to studiowałam łącznie jedenaście lat. W końcu i tak wylądowałam na studiach zaocznych, a więc płatnych.
Sytuacja wyglądałaby inaczej, gdyby studenci mogli skupić się na studiowaniu, zamiast przejmować się dachem nad głową. Dopóki państwo nie weźmie za to odpowiedzialności, wszystkie opowieści o równości szans możemy włożyć między bajki.
Jeżeli ktoś z małego miasteczka wyjeżdża na studia, musi mieć zagwarantowane miejsce w akademiku. Nie może być skazany na wynajmowanie horrendalnie drogiego mieszkania w Gdańsku, w którym może mieszkać od października do czerwca, bo w wakacje musi być dostępne na wynajem krótkoterminowy dla turystów.
Skończyła pani stosunki międzynarodowe.
Tak. Jestem dumna z mojego wykształcenia, bo wiem, ile mnie kosztowało jego osiągnięcie. W Partii Razem do dziś zajmuję się naszymi relacjami z wieloma organizacjami z zagranicy.
A gdzie pani pracowała po studiach?
Pyta pan o czas po studiach, a ja zaczęłam pracować już w liceum, w ostatniej klasie. Najpierw jako dziennikarka, potem w urzędzie i w agencjach reklamowych. Potem urodziłam drugie dziecko, syna z niepełnosprawnością. Jedynym sposobem na to, żeby mieć opłacone składki, a jednocześnie czas, żeby intensywnie go rehabilitować, było założenie własnej firmy.
„Stałam się feministką, gdy urodziłam syna z niepełnosprawnością”
Słucham opowieści o pani domu rodzinnym i zastanawiam się, jak się w takim domu głosuje?
Na prawicę. Najpierw na AWS, potem na PiS.
Mój dom był nacechowany przede wszystkim frustracją z powodu niesprawiedliwości okresu transformacji. Był też katolicki, ale moi rodzice byli katolikami raczej kulturowymi: wierzący, papież Polak, Kościół jest ważny, ale na mszę to ja chodziłam, a pacierza uczyła mnie babcia, a nie mama.
Pani też głosowała na prawicę?
Tak. Dopóki mieszkałam z rodzicami, podzielałam ich poglądy. Ale narastał we mnie bunt, czułam się pokrzywdzona choćby tym, że zamiast spotykać się po lekcjach z koleżankami, muszę wracać na moją pustą wioskę.
Potem, gdy opuściłam dom rodzinny, widziałam, że w miastach niby wszystko się poprawia, ulice pięknieją, wchodzimy do Unii, elewacje są remontowane… A ja nadal tyram na śmieciówce w „Gazecie Wyborczej”, gdzie dostawałam na rękę 500 złotych miesięcznie, i nikogo nie obchodziło, czy mam ubezpieczenie zdrowotne. Wyczułam u siebie guza w piersi, ale bałam się pójść do lekarza, bo nie wiedziałam, czy otrzymam leczenie za darmo, czy będę musiała za to płacić. A przecież nie miałam z czego. Okazał się niegroźny, ale wyleczyłam go późno, kiedy byłam już na etacie.
Rozwiązania i wytłumaczenia wielu moich bolączek wynikających z ciemnej części dziedzictwa transformacji znajdowałam w opowieści prawicy.
Kiedy to się zmieniło?
Ostatni raz zagłosowałam na PiS w 2007 roku.
Widziałam, co robił rząd PiS-u w latach 2005-07 – a robił rzeczy straszne – ale nie mogłam popierać „lewicy” Leszka Millera, a władzy liberałów się bałam.
Cztery lata później…
Oddałam nieważny głos. Zobaczyłam, na czym PiS buduje swoją kolejną kampanię. W międzyczasie doszło do katastrofy smoleńskiej, którą wszyscy przeżyliśmy jako wielką tragedię. Bardzo współczułam bliskim ofiar, również Jarosławowi Kaczyńskiemu, bo to straszne stracić najbliższą osobę w taki sposób. Kiedy jednak zobaczyłam, że to się nie kończy, że katastrofa zaczyna być cynicznie wykorzystywana do walki politycznej, to nie mogłam tego popierać.
Czułam, że żyję w kraju, w którym nie mam na kogo głosować. Aż przyszła Partia Razem. W 2015 roku pierwszy raz głosowałam z wiarą i nadzieją.
I „zmarnowała” pani głos, „pomagając PiS-owi”!
Ani przez moment nie miałam poczucia zmarnowanego głosu. Dzięki Razem czułam, że mam swoją polityczną reprezentację, mimo że partia nie znalazła się w parlamencie. Wiedziałam, że jest w tym kraju grupa ludzi, która myśli tak samo, jak ja, jest tak samo rozczarowana rzeczywistością, która też dostała od niej w tyłek.
No dobrze, ale od głosowania na partię do jej współtworzenia jest kawałek…
Już wcześniej byłam zaangażowana aktywistycznie w organizacjach feministycznych. Kiedy urodziłam dzieci, zwłaszcza gdy jedno z nich okazało się mieć niepełnosprawność, zobaczyłam wyraźnie, jak wygląda rzeczywistość matek, które nie mają stałej pracy. To sprawiło, że stałam się wojującą o prawa kobiet feministką. W różnych działaniach w Trójmieście spotykałam także osoby z Razem, ale cały czas bałam się wejść w politykę partyjną.
Kiedy nastąpił przełom?
W październiku 2016 roku, podczas Czarnych Protestów. Przemawiałam na placu Solidarności. Podeszła do mnie Basia Brzezicka, działaczka Razem, z którą znałyśmy się już wcześniej, i powiedziała: „Już czas. Musisz się zapisać do partii”. Odpowiedziałam: „Masz rację. Nic więcej nie zrobimy na ulicach, musimy zacząć robić politykę i być w parlamencie”.
Które to pani wybory, w których pani startuje?
W 1998 roku startowałam w wyborach samorządowych do Rady Gminy Papowo Biskupie. Później, jako członkini Razem, startowałam w wyborach samorządowych i do Parlamentu Europejskiego. W 2019 nie startowałam do Sejmu z powodów zdrowotnych. Ale teraz postanowiłam zrobić wszystko, żeby do parlamentu wejść.
„Prowadziłam lewicową kampanię. Niczego nie ukrywałam”
Wystartowała pani do Senatu z uchodzącego za trudny dla opozycji okręgu numer 63, a więc na Kaszubach. Czy startując z kampanią, wierzyła pani w zwycięstwo? Czy po prostu chciała zrobić, ile się da, ale bez szczególnego przekonania?
Miałam obawy. Ale ilekroć słyszałam – a słyszałam wiele razy – że to trudny okręg, że się nie uda albo nawet, że „wysłano mnie na pożarcie”, to myślałam sobie: „Tak? To potrzymajcie mi piwo”.
Niekiedy warto gdzieś podjąć walkę dla samej walki, by zaistnieć w świadomości, ale w tym okręgu od początku byliśmy nastawieni na walkę o zwycięstwo. Zobowiązałam się, że jeśli pakt senacki mnie wystawi, to będę gryzła trawę, żeby zdobyć mandat. Kiedy podejmuję się ważnego, odpowiedzialnego zadania, to doprowadzam sprawę do końca.
Pani główny konkurent, wojewoda Dariusz Drelich z PiS, chyba myślał, że ma wygraną w kieszeni.
Zdecydowanie tak. Jeszcze 11 października jego kolega, szef CPK, Marcin Horała pisał na twitterze, że poprzednio PiS przegrało w tym okręgu wybory do Senatu, bo kandydowanie wyrzuconego z partii Waldemara Bonkowskiego rozbiło prawicowe głosy, a pakt senacki wystawił przedstawiciela konserwatywnego skrzydła Platformy. Horała oceniał, że gdy „pakt wystawia p. Górską z Lewicy, anonimową w okręgu”, to „prawdopodobieństwo wygranej kandydata PiS wojewody Dariusza Drelicha wynosi ponad 95%”.
Drelich prawie nie prowadził kampanii. Obudził się dopiero na parę tygodni przed wyborami i zaczął jeździć po okręgu, rozdawać miejscowym samorządowcom karykaturalne czeki i przecinać wstęgi.
Jakie emocje towarzyszyły pani przy śledzeniu wyników?
Ogromne. Najpierw długo przegrywałam. W trakcie spływania cząstkowych wyników doszło do mijanki między mną a głównym konkurentem, ale moja przewaga nie była wielka. Czasem to było kilkaset głosów, czasem trochę więcej. Gdy ktoś dzwonił do mnie z entuzjazmem, mówiąc, że mam 1300 głosów przewagi, uspokajałam – mówiłam, że to nie jest dużo. Spodziewałam się, że wynik może rozstrzygnąć się o parę tysięcy. Prawie 10 tysięcy – a tyle ostatecznie wyniosła moja przewaga – to wynik, który nie pozostawił wątpliwości, że wygrana nie była przypadkiem.
Rodzice ucieszyli się z pani wygranej? Czy też wasze drogi polityczne się rozeszły?
Tata nie żyje od siedmiu lat. Mama pojechała z nami na wybory, żeby zagłosować na mnie, ale nie wiem, na kogo zagłosowała do Sejmu. Od kilku lat mamy taką zasadę, że nie rozmawiamy o polityce, więc nawet nie pytałam. Mój brat z partnerką pojechali z Torunia do Chojnic, żeby na mnie zagłosować. W smsie napisał: „Siostra, mamy różne poglądy, ale wiem, że Ty dowieziesz sprawy, jak nikt inny!”.
Co metafora „gryzienia trawy” oznaczała w praktyce?
Kampanię robiliśmy wieloma kanałami. W internecie, social mediach, w internetowych mediach lokalnych takich jak „Express Kaszubski” czy ibytow.pl. Nie mieliśmy pieniędzy na dużo wielkoformatowego outdooru. Ze względu na koszty musieliśmy dokonać analizy, gdzie dokładnie warto powiesić te billboardy, żeby zobaczyło je jak najwięcej ludzi. Miałam 350 banerów, powieszonych głównie na prywatnych posesjach ludzi, którzy sami się do nas zgłaszali. To jeden z fenomenów tej kampanii – mam ich już kilka za sobą, a nigdy nie spotkałam się z tak olbrzymim odzewem osób, które chciały pomóc: użyczyć płotu, roznosić ulotki, podawać informacje w social mediach, namawiać innych.
Ale najważniejsze było to, że od pierwszego dnia zbiórki podpisów byłam osobiście na ulicy. Codziennie uczestniczyłam w namawianiu, przekonywaniu, rozmowach. Spotykałam się też z samorządowcami, z którymi rozmawiałam o tym, jakie kwestie są najważniejsze w ich gminach czy powiatach. Jestem stamtąd, znam ten region, ale o wielu szczegółowych sprawach nie wiedziałam. Wykonaliśmy jako zespół wielką pracę, by informować ludzi o tym, czym jest pakt senacki, jak działa i dlaczego warto poprzeć właśnie mnie, jeśli nie chce się głosować na PiS. To jasne, że wiele głosów zdobyłam dzięki temu, że byłam jedyną kandydatką całej demokratycznej opozycji. Ale dołożyliśmy do tego olbrzymi wysiłek, żeby dotrzeć do ludzi z tą informacją. W bańce polityczno-medialnej wydaje nam się, że wszyscy wiedzą, czym jest pakt senacki, a to nieprawda. Wiele osób ogląda głównie telewizję publiczną, która nie informowała przecież uczciwie o kandydatach opozycji do Senatu.
To metody. A z jakimi treściami szła pani do wyborów? Czy w okręgu uchodzącym za konserwatywny chowała pani swoją lewicowość? Odpowiednio ją formatowała?
Rozważaliśmy, jak rozłożyć akcenty. Ale ostatecznie po prostu szłam do tych wyborów z własnymi poglądami na wszystkie sprawy, o które mnie pytano. Mówiłam o usługach publicznych, transporcie zbiorowym, ochronie zdrowia, mieszkalnictwie, ochronie środowiska, lasów, jezior. Mówiłam także o prawach kobiet: podczas dużej konwencji Lewicy w Gdańsku, na której byłam jedną z sześciu mówczyń, mówiłyśmy i o antykoncepcji, i o aborcji, o równych płacach, i o rencie wdowiej… Cały nasz przekaz był feministyczny. Na jednym ze spotkań pewien myśliwy zapytał mnie, czy poprę możliwość udziału dzieci w polowaniach, bo chciałby zabrać na nie jedenastoletniego syna. Nie kluczyłam: powiedziałam jasno, że nie, nie poprę. Poza wszystkim, ukrycie przeze mnie moich poglądów byłoby niemożliwe: wystarczyłoby wejść na mojego Facebooka, żeby przekonać się, czym się zajmowałam przez ostatnie lata albo na jakie demonstracje chodziłam. Wyborców i wyborczynie trzeba traktować poważnie.
Prowadziłam lewicową kampanię nakierowaną na problemy osób z mniejszych ośrodków miejskich i powiatów, podkreślając, że będę dbała o Polskę usytuowaną nieco dalej od metropolii. Jeśli tego nie zrobimy, nie wygramy kolejnych wyborów. A ja wiem, czym jest wykluczenie transportowe, upadek rodzinnych biznesów, bieda, łączenie studiów z pracą, problemy ze znalezieniem mieszkania, urodzenie i opieka nad dzieckiem z niepełnosprawnością, wieloletnia praca na śmieciówce za żenujące stawki. Wszystkiego tego doświadczyłam. Wiem też, jak to jest popierać prawicę, i rozumiem motywację ludzi, którzy głosują lub głosowali na PiS. Myślę, że również z tych powodów udało mi się dostać do Senatu.
„Zrobimy wielką feministyczną rewolucję”
Co pani chce w nim zrobić?
Mnóstwo rzeczy. W tym wielką feministyczną rewolucję.
W koalicji z Władysławem Kosiniakiem-Kamyszem, Szymonem Hołownią, Romanem Giertychem i Jackiem Tomczakiem w Sejmie oraz Kazimierzem Michałem Ujazdowskim, Michałem Kamińskim czy Janem Filipem Libickim w Senacie?
Razem choćby z Magdaleną Biejat będziemy naprawdę wyrazistym głosem nie tylko kobiet, ale w ogóle grup, które reprezentujemy. I choć kobiet w Senacie jest niewiele…
…dokładnie 19. Wśród kandydatów i kandydatek paktu senackiego była ich zdecydowana mniejszość…
…to wierzę, że nie będzie można nas i podnoszonych przez nas spraw ignorować, również ze względu na to, jak ważnym tematem w kampanii były prawa kobiet.
Nie boi się pani o stałość i spójność koalicji od Ryszarda Petru po Dorotę Olko w Sejmie czy od Libickiego po Górską w Senacie – zarówno w sprawach ekonomicznych, jak i dotyczących praw osób LGBT+ czy przerywania ciąży?
Jesteśmy w tej szczęśliwej sytuacji, wygodniejszej od tej, w której był PiS, że zarówno w Sejmie, jak i w Senacie, mamy wyraźny zapas głosów. W wielu sprawach jesteśmy w stanie się dogadać, a tam, gdzie będzie to niemożliwe, będziemy w stanie przegłosowywać różne sprawy, nawet jeśli zdarzy się, że ktoś będzie musiał zagłosować w zgodzie ze swoim sercem po lewej czy sumieniem po prawej stronie.
Ale główne sprawy, o których była mowa w tej kampanii, powinny zostać załatwione. Należy do nich również liberalizacja prawa dotyczącego przerywania ciąży.
I dogadacie się w tej sprawie z PSL-em oraz Polską 2050?
Również u nich nie ma w tej sprawie monolitu, a według mojej wiedzy nie będzie także dyscypliny partyjnej. Podczas kampanii poznałam kandydatki, które lojalnie promowały program swoich ugrupowań, ale są skłonne poprzeć nasze propozycje.
Musimy się policzyć, ale musimy też dotrzymać najważniejszych obietnic. Przypominam, że dostępność do aborcji była punktem nie tylko naszego programu, ale także Koalicji Obywatelskiej. Mówił o tym Donald Tusk, mówiły kandydatki KO. Ta sprawa była jednym z najważniejszych elementów kampanii mobilizującej kobiety do głosowania. Również większość wyborców i wyborczyń PSL oraz Polski 2050 popiera większą dostępność przerywania ciąży. Co więcej, sam PiS jest doskonale świadom wagi tej sprawy: wie, że jedną z przyczyn jego porażki jest tąpnięcie poparcia po wyroku Trybunału Konstytucyjnego i masowych protestach, które nie były protestami za przywróceniem tak zwanego „kompromisu aborcyjnego”, ale za liberalizacją prawa.
Dotrzymanie tej obietnicy to także oddanie sprawiedliwości setkom tysięcy ludzi, którzy swoim protestem doprowadzili do tąpnięcia w poparciu PiS-u, które nigdy już nie wróciło do poziomu sprzed wyroku. Wiemy oczywiście, że hamulcowym w tej sprawie może być prezydent, ale my musimy zrobić swoje na poziomie ustaw i rozporządzeń.
A jakie inne sprawy będzie pani podnosić w Senacie?
To będą te same kwestie, które eksponowałam w kampanii: wykluczenie transportowe, ochrona środowiska, dostęp do ochrony zdrowia w miastach powiatowych… W Bytowie nie ma lekarzy specjalistów, a do Trójmiasta nie kursuje ani pociąg, ani autobus. Polskę trzeba naprawić od tej strony. PiS to obiecywał, ale tego nie zrobił, bo przecież za ich rządów PKS-y się zamykały, nie powstawały nowe linie kolejowe, a jeśli już, to z pieniędzy samorządów.
To kolejne ważne zobowiązanie. Obiecałam samorządowcom, że zawsze będę zwracała uwagę na skutki zmian prawnych dla samorządów. PiS w ostatnich latach ograniczał ich dochody, jednocześnie przerzucając na nie zobowiązania finansowe. Burmistrz największego miasta w moim okręgu wyborczym, Chojnic, mówił mi, że subwencja oświatowa pokrywa zaledwie 56% wydatków, które trzeba ponieść na oświatę, a samorząd musi dołożyć resztę. W efekcie rząd pozbawiał samorządy środków inwestycyjnych. Politycy władzy jeździli po Polsce z czekami, rzekomo „dając” coś samorządom, a tak naprawdę zwracając wybranym to, co zabrali wszystkim. To upokarzające, że żeby wyremontować parę ulic, samorządowcy musieli się stać klientami wobec rządu, który ma ich w nosie, jeśli są z innej niż PiS opcji politycznej.
„Przez Polskę idzie progresywna zmiana”
Pani odniosła sukces, ale wynik Lewicy jako całości jest dla wielu osób rozczarowujący. Dlaczego tak się stało?
Duża część wyborców Lewicy – ale dotyczy to także Koalicji Obywatelskiej – zagłosowała taktycznie na Trzecią Drogę. Znam rodziny, w których świadomie dzielono role: kto zagłosuje na KO, kto na TD, a kto na Lewicę. Kalkulacja była prosta: przez wiele tygodni nie było jasne, czy TD przekroczy próg wyborczy. A gdyby się o ten próg rozbiła, to nie miałby szans na realizację cały pomysł demokratycznej opozycji na odsunięcie od władzy PiS-u i niedopuszczenie do niej Konfederacji.
Dodatkowo przy dużej frekwencji i bardzo wysokiej polaryzacji zawsze tracą mniejsze podmioty. Ten efekt dotknął także Lewicę.
A jednak o ile Lewica jako całość straciła niemal połowę mandatów sejmowych, o tyle Razem zdobyło o jeden więcej niż cztery lata temu oraz dwa mandaty senatorskie.
W największym stopniu zadecydowała o tym nasza świadoma decyzja, żeby na biorących lub potencjalnie biorących miejscach wystawić przede wszystkim liderki. Tegoroczne wybory przyniosły ogromną feministyczną falę: zobaczyliśmy nie tylko wielki udział kobiet w wyborach, ale też bardzo wiele głosów oddanych na kobiety, które ostatecznie wyprzedzały znajdujących się przed nimi mężczyzn. Apele formułowane przez Lewicę, by kobiety poszły głosować, bo ich przyszłość zależy od tych wyborów, poskutkowały, a ze względu na układ list wzmocniły nas jako Razem.
Jako Lewica musimy dokonać analizy tego, kto na nas głosował i dlaczego, i wyciągnąć wnioski na przyszłość.
Ma pani robocze hipotezy dotyczące tych wniosków?
Myślę, że będą – mimo słabszego, niż oczekiwaliśmy, wyniku – optymistyczne. Przez Polskę idzie progresywna zmiana, co pokazuje także mój wynik. Co ważne, idzie także przez regiony, które zwykle określa się jako „konserwatywne”. Wygrałam na Kaszubach, ale kandydat paktu senackiego wygrał też na Podlasiu.
To reprezentujący Polskę 2050 Maciej Żywno, który wygrał w okręgu obejmującym Białystok oraz powiaty białostocki i sokólski. Dopytam jeszcze o wynik Razem. Kandydatki, które z dalszych miejsc wyprzedziły mężczyzn, to Joanna Wicha w „obwarzanku warszawskim” oraz Daria Gosek-Popiołek w Krakowie. Ale mamy też przykład Doroty Olko, która startując z czwartego miejsca w Warszawie zajęła drugie miejsce na liście, wyprzedzając nie liderującego jej Adriana Zandberga, tylko dwie kandydatki Nowej Lewicy: Annę Marię Żukowską oraz Agatę Diduszko-Zyglewską.
W przypadku Doroty, podobnie zresztą jak u Darii i Joanny, zadziałało to, co u mnie: ciężka, intensywna, kampanijna praca. Dorota była wszędzie, była na ulicach, rozmawiała z ludźmi, prowadziła bardzo bezpośrednią kampanię. W ten sam sposób mandat zdobyła cztery lata temu Magda Biejat. Wyborcy i wyborczynie oczekują – i to pokazują wyniki naszych kandydatek – że osoby chcące się dostać do parlamentu się z nimi spotkają.
Na moich Kaszubach ludzie byli zaskoczeni, że kandydatka sama rozdaje na ulicy ulotki. Zwłaszcza kandydatka do Senatu, bo kandydatów na posłów jest dużo i niekiedy pracowicie zabiegają o głosy z dalszego miejsca. Ale dla wielu osób, które spotykałam, Senat jest czymś tak magicznym, niedostępnym i abstrakcyjnym, że kiedy dowiadywali się, że kandyduję na senatorkę – jako kobieta, i to nie za stara – i jeszcze robię bezpośrednią kampanię, to nie mogli wyjść ze zdumienia.
Ale jednocześnie pytali: „Czy pani jeszcze kiedyś przyjedzie do Człuchowa? Dzisiaj pani jest, bo chce pani nasze głosy, ale czy pani kiedyś tu wróci?”.
Są nauczeni latami doświadczeń z politykami. To jak? Przyjedzie pani?
Wczoraj byłam w Chojnicach, w przyszłym tygodniu wybieram się do Bytowa, jeszcze w tym tygodniu do Kartuz. Do Człuchowa też pojadę – i to nie raz. Ja po prostu jestem stąd.
Anna Górska
Ignacy Dudkiewicz