„Gniew, bogini, opiewaj…”, czyli poetycka strona Donalda Trumpa
19 października odbyła się trzecia i ostatnia debata między kandydatami na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Pierwszą z dyskusji między Trumpem i Clinton oglądały ponad 84 miliony osób – najwięcej w historii telewizyjnych debat prezydenckich w Stanach. Kolejne spotkania cieszyły się nieco mniejszym, lecz wciąż znacznym, zainteresowaniem – przyciągnęły przed odbiorniki odpowiednio 69 i 71,5 miliona widzów. Do tej pory kandydaci ścierali się przede wszystkim na Twitterze lub poprzez wydawanie oświadczeń potępiających zachowanie drugiej strony. Nic więc dziwnego, że okazja do zobaczenia, jak radzą sobie w bezpośredniej konfrontacji, skusiła tak wielu widzów. Ważne było nie tylko to, że zamiast korzystania z pomocy całego sztabu i specjalistów od PR-u, kandydaci musieli radzić sobie sami, ale też zmiana środka komunikacji – pismo zostało zastąpione przez żywe słowo.
Badania nad oralnością i piśmiennością podejmowane były przez wielu wybitnych badaczy XX wieku. Pierwszym z nich był Milman Parry, który w latach 30. wraz ze swym uczniem Albertem Lordem prowadził badania wśród serbskich śpiewaków poezji oralnej. Na podstawie setek nagranych pieśni oraz analizy greckich poematów antycznych nakreślili oni zarys głównych cech dzieł tradycji oralnej – od fabuły, która musi utrzymać uwagę odbiorców, po metrykę i stałe określenia, które ułatwiają śpiewakowi zapamiętanie tekstu oraz utrwalają jego przekaz w umyśle słuchaczy. Dla porównania: twórcy kultury piśmiennej mogą pozwolić sobie na wielką dowolność zarówno treści, jak i stylu, mogą zdecydować się na odrzucenie fabuły i zająć rozważaniami teoretycznymi (co widać na przykład, gdy zestawimy „Iliadę” z jakimkolwiek dziełem Platona).
Kwestia stylu
Nie raz zwracano uwagę na chaotyczny styl wypowiedzi Trumpa. Jego przemowy są pełne dygresji, niedopowiedzeń, skrótów myślowych. Są zrozumiałe, gdy się ich słucha, dzięki możliwości sugerowania się tonem głosu, pauzami, gestykulacją. Wraz z zapisaniem tracą połowę jasności przekazu. Spójrzmy na przykład – pół zdania (całe zajęłoby za dużo miejsca) wypowiedzianego przez Trumpa w lipcu tego roku na wiecu w Sun City:
„Patrzcie, posiadanie [broni] nuklearnej – mój wujek był wielkim profesorem, naukowcem i inżynierem, Dr. John Trump na MIT; dobre geny, bardzo dobre geny, okej, bardzo mądry, Wharton School of Finance, bardzo dobry, bardzo mądry – wiecie, kiedy jest się konserwatywnym Republikaninem, gdybym był lewicowcem, gdybym, na przykład, okej, gdybym kandydował jako lewicowy Demokrata, powiedzieliby, że jestem jednym z najmądrzejszych ludzi na świecie – to prawda! – ale kiedy jesteś konserwatywnym Republikaninem próbują – o tak, i to wiele razy – dlatego zawsze zaczynam: „absolwent Wharton, dobry uczeń, chodził tu, chodził tam, zrobił to, zbudował fortunę – wiecie, muszę podać jakby moje kwalifikacje cały czas, ponieważ jesteśmy trochę dyskredytowani – ale spójrzcie na umowę o broni nuklearnej, to, co mi naprawdę przeszkadza…”
Język Trumpa jest żywy par excellence, jest językiem chwili, reaguje na zachowanie publiczności, jego przemówienia wydają się wręcz wymyślane na bieżąco. Ma on niepowtarzalny styl wynikający z łączenia w chaotyczny sposób garści inwektyw, kilku ogólników, paru kłamstw bądź niedopowiedzeń (według analiz Politico podczas wystąpień i wypowiedzi udzielonych między 19 a 23 września Trump mijał się z prawdą mniej więcej raz na trzy minuty dwadzieścia pięć sekund), nagłych przeskoków z pierwszej osoby liczby pojedynczej do mówienia o sobie w trzeciej osobie i oczywiście powtarzaniu raz po raz słowa „China”. Kto raz słyszał jego przemowę, ten wszędzie rozpozna te nie do końca gramatycznie zbudowane zdania, urywane w połowie nagłą woltą i przejściem do zupełnie innego tematu, równie niespodziewanie powracające do wyjściowego wątku z nie wiadomo skąd czerpaną konkluzją. Mowy Trumpa są wartkie i porywające, a przez to, że nie czuje się on spętany koniecznością trzymania się prawdy, może tworzyć własną, nęcącą rzeczywistość.
Inaczej po drugiej stronie. Kto zacznie czytać instrukcję przygotowania mrożonej pizzy, od razu przypomni sobie rzeczowe, powolne i zwyczajnie nudne przemówienia Hillary Clinton. Podczas debaty brzmiała ona, jakby recytowała nie do końca dla siebie zrozumiały wiersz na szkolnej akademii. Jej przemówienia – ostrożnie skonstruowane, pełne liczb i statystyk – choć merytorycznie bardziej godne pochwały, są jednak mniej porywające. Poprzez absolutne oparcie na faktach przynależą ściśle do kultury piśmiennej – powołują się na inne jej wytwory i odsyłają do nich słuchacza. I choć w odniesieniu do kogokolwiek urodzonego w Stanach w XXI wieku brzmi to absurdalnie, wypowiedzi Trumpa, z powtarzanym raz po raz głównym przesłaniem, spontaniczne, niepowtarzalne, są czasami niemal idealnym przykładem wytworu kultury oralnej. Posuńmy się w tym absurdzie jeszcze odrobinę dalej.
Różanopalca jutrzenka, oszukańcza Hillary
Wspomniane wyżej „stałe określenia” charakterystyczne dla tradycji oralnej zostały przez Parry’ego nazwane „formułami”. W swojej rozprawie doktorskiej z 1928 roku dokonał on dogłębnej analizy stylu Homera i zwrócił uwagę na to, że jego bohaterom towarzyszy stały epitet. I tak Zeus jest najczęściej „gromowładny”, a Achilles „szybkonogi”, niezależnie od tego, czy akurat bierze udział w walce, czy siedzi lub przemawia. Czy Trump nie robi tego samego? Niemal zawsze i niezależnie od kontekstu, w którym wypowiada się o Clinton, określa ją jako „crooked Hillary” („oszukańcza Hillary”). I choć czynnik metryczny nie gra dla niego zapewne dużej roli, zauważmy, że nie używa on apozycji „crook Hillary” – oszustka Hillary – ale właśnie przymiotnika. Być może nawet nieświadomie (dzięki natchnieniu Muzy!) wybrał formułę składającą się z trocheju i daktyla zamiast jej bardziej nieporadnego metrycznie odpowiednika.
Trump wydaje się momentami reprezentować kulturę antyczną także dlatego, że zachowuje się, jakby nie zdawał sobie sprawy z wynalazku pisma, a co dopiero kamery. Atakowany przez Clinton, usilnie utrzymuje, że nie popierał inwazji Iraku, choć istnieje nagranie, na którym mówi coś zupełnie przeciwnego. Przeczy, jakoby kiedykolwiek postulował, że globalne ocieplenie zostało wymyślone przez Chińczyków dla celów ekonomicznych, choć sam napisał tak na Twitterze.
Przykłady można by mnożyć, kluczowe w nich jest to, że Trump zachowuje się, jak gdyby istniała tylko chwila obecna. Na każdym wiecu, podczas każdego wystąpienia, niczym antyczny aojda tworzy rzeczywistość na nowo. Wplata wątki mityczne (jeszcze do niedawna popierał teorię twierdzącą, że Obama nie urodził się w Stanach, a jego akt urodzenia jest sfałszowany – czyż nie jest to rodzaj wyprowadzania mitycznej genealogii bohaterów epickich?), niektóre wydarzenia wyolbrzymia, inne przemilcza, czasem sam sobie przeczy, ale przecież i „Iliada” pełna jest wewnętrznych niespójności.
Poeta disputans
Formuła debaty musiała dla niego stanowić wyzwanie, ponieważ odcinała możliwość żywego kontaktu z odbiorcami. Na początku każdego spotkania przypominano publiczności, że oprócz przywitania wchodzących na scenę kandydatów oklaskami ma ona nie brać udziału w debacie, to jest nie bić brawa, nie śmiać się, w skrócie – nie reagować. O ile poematy twórców kultury oralnej zasadzają się właśnie na żywym kontakcie między poetą a odbiorcami, są niepowtarzalne, stwarzane w momencie ich deklamowania, o tyle podczas debat próbuje się udawać, że słuchaczy w ogóle nie ma. Teoretycznie debaty mają polegać na merytorycznej wymianie poglądów, a nie na uwodzeniu publiczności. Ale czy śpiewak może się na to zgodzić?
Tegoroczne debaty prezydenckie można by skomentować jednym zdaniem – Hillary myślała, że przyszła na własny wieczór jubileuszowy, Trump, że bierze udział w programie rozrywkowym, w którym jest sam sobie gościem, prowadzącym i publiką. Cały czas przerywał wypowiedzi kontrkandydatki, wcinał się, rzucając „wrong!” (źle!), gdy tylko nie zgadzał się z jej słowami (a robił to tak często, że w skeczu Saturday Night Live parodiującym debatę, Trump, grany przez Aleca Baldwina, mówi, że zarejestrował „wrong” jako swój znak towarowy). Pomimo próśb moderatorów publiczność kilka razy nie mogła powstrzymać się od śmiechu. Podczas gdy Clinton po raz kolejny recytowała swoją biografię, Trump zdawał się zupełnie nie przejmować ani nią, ani moderatorami. Jako dobry artysta, wiedział, że ostatecznie liczą się nie krytycy, ale słuchacze.
Tak często porównywany przez komentatorów z Barrym Goldwaterem, skrajnym kandydatem Partii Republikańskiej w wyborach prezydenckich w 1964, czy nawet (przez co zagorzalszych przeciwników) z Hitlerem, mnie Trump kojarzy się raczej z Homerem. Często słyszymy, że tegoroczne wybory nie przypominają żadnych poprzednich, że świat stanął na głowie i że w „normalnym” cyklu wyborczym taki kandydat nie miałby najmniejszych szans nawet na wygranie prawyborów. Ale Trump jest czymś więcej niż kandydatem. Trump jest śpiewakiem proponującym słuchaczom inną rzeczywistość, roztaczającym przed ich oczami historie o herosach i potworach, o hybris i upadku (a co za tym idzie: potrzebie powrotu do chwały), o prostej walce dobra ze złem.
Hillary Clinton ma nieporównywalne doświadczenie, ale nie potrafi o nim opowiadać w pociągający sposób. Donald Trump nie przejmuje się tym, że zarówno jego kampania, jak i kariera usłane są skandalami, i robi to, co umie najlepiej – śpiewa.