Wywiad pochodzi z numeru „Polska na eksport” („Kontakt” 17/2011).
To, co nazywam na swój użytek „konstruktywną wyobraźnią”, przekłada się też na inne sfery życia – na przykład na naszą naukę. Jesteśmy dobrzy tam, gdzie można pokazać swoją duszę.
Z prof. Anna Gizą-Poleszczuk, badaczką społeczną, rozmawia Jan Mencwel
Poranne zorze, poranne zorze
Gdy idę w Sopocie nad morzem
Po plaży brudno-piaskowej
Bałtyk śmierdzi ropą naftową
Mijają dwadzieścia dwa lata demokracji w Polsce, obejmujemy właśnie przewodnictwo w UE, ale nadal często używamy schematycznych porównań do „Zachodu”, który wydaje nam się być pod każdym względem o lata świetlne przed nami. Skąd w nas to poczucie, że „życie jest gdzie indziej”?
W Polsce dominuje sposób myślenia, w którym na nasz kraj patrzy się głównie w kategoriach „doganiania”, „modernizacji” – jest pewien wzorzec, do którego wciąż aspirujemy, i nie jesteśmy w stanie go spełnić, ale mamy poczucie, że to „doganianie” jest absolutnie jedynym wyjściem. Niedawno słuchałam wystąpienia ważnego profesora, który przemawiał do grona kilkuset działaczy grup wiejskich i właściwie miał im do powiedzenia tylko tyle, że wieś musi odejść, bo i tak wszyscy przeniosą się do metropolii, a wicher cywilizacji wszystko zmiecie. Przywołuję tę sytuację, bo pokazuje ona, dlaczego ten dyskurs tak dobrze się u nas zadomowił. Pierwsza rzecz, którą trzeba zauważyć, to że jest w tym sposobie mówienia o Polsce jakiś dystans: „to społeczeństwo”, „ten kraj” – to brzmi tak, jakbyśmy do niego nie należeli! Jeżeli pojawia się zaimek osobowy „my”, to zawsze w celach perswazyjnych – jeżeli chcemy coś komuś wmówić – „my nie jesteśmy zdolni do czegoś”.
To stwierdzenie dyskwalifikuje pytanie, od którego zacząłem… Zapytam inaczej: dlaczego Polacy tak bardzo lubią narzekać na Polskę?
Najkrócej rzecz biorąc, przyczyną jest dobrze opisane w literaturze pęknięcie między elitami a ludem. Przekonanie, że polski naród jest zacofany, powinien się zmodernizować, jest wyrażane przez elity, które od zawsze oglądały społeczeństwo z perspektywy pewnego niespełnienia. To przekonanie nawarstwiało się przez wieki. Pierwszy problem dotyczył patriotyzmu i dążeń do niepodległości w czasach zaborów: przysłowiowemu „chłopu pańszczyźnianemu” było wszystko jedno, jaki jest status Polski. Nie było za to wszystko jedno tym, którzy czuli się bardziej predestynowani do pełnienia ról przywódczych. I tak zaczęło rodzić się przekonanie, że lud nie jest dostatecznie patriotyczny. Potem odzyskujemy niepodległość i budujemy własną państwowość, ale wiąże się to z ogromnymi kosztami społecznymi, bo jest to wielka transformacja dla całych mas ludzi. I tu pojawia się kolejny z naszych toposów: Polaka, który niedostatecznie ceni państwo. Gdy spojrzeć na to z socjologicznego punktu widzenia, jest rzeczą całkowicie zrozumiałą, iż ludzie bronią się przed ponoszeniem kosztów i próbują znajdować jakieś luki, żeby się w tak wielkich zmianach odnaleźć. Potem przyszedł socjalizm, który pogłębił nasze przekonanie o tym, że „nie nadążamy” – byliśmy na każdym kroku karceni za to, że „tracimy kilowaty”, nie angażujemy się w czyny społeczne…
„Dziedzictwo PRL-u” – to jeden ze schematów myślowych, który pojawia się w litanii narzekań na Polskę. Nawet ci, którzy nie do końca pamiętają, jak to było „za komuny”, lubią zwalać różne nasze słabości na mitycznego homo sovieticusa, który podobno ciągle w nas tkwi…
Bardzo często tak się o tym pisze i mówi, ale ten sposób myślenia nie bierze pod uwagę choćby masowego awansu bardzo biednych ludzi ze wsi, który dokonał się w czasach socjalizmu. Co więcej, idealizuje się opozycyjną przeszłość – mówi się na przykład, że Marzec ’68 to był wielki społeczny zryw, podczas gdy był to wyłącznie zryw elit. Mówi się, że Solidarność była prowolnościowa, prodemokratyczna i prokapitalistczna. Nie była. Studiowałam kiedyś zapisy rozmów toczonych w Stoczni Gdańskiej i bardzo wyraźnie widać, jaką rolę odgrywali doradcy. Oni wprowadzali pewien metapoziom do żądań, które były bardzo konkretne i bardzo pragmatyczne. I to jest dodatkowe upokorzenie ludzi, bo wszyscy byliśmy w tym systemie zatopieni. Myślę, że popularność Aleksandra Kwaśniewskiego – trwająca zresztą do dziś – wzięła się między innymi stąd, że był on jednym z nas: trochę mały, trochę głupio porobił, ale nigdy się go nie baliśmy, bo on nas nigdy nie oskarżał. A ten mechanizm oskarżania działał mocno po 1989 roku. Przyszła ta cudowna chwila, którą zawsze będę pamiętać, kiedy mieliśmy poczucie, że odzyskaliśmy dla siebie nasze państwo. I zaraz się zaczęło – że jesteśmy w naszym domu – nie stój, nie czekaj i tak dalej.
Do dziś powtarzamy ciągle, że „zdajemy egzamin z demokracji”, i pytamy, czy na pewno „dorośliśmy do wolności”.
Tak, ten „egzamin z demokracji” wciąż nad nami wisi… Myślę, że w obrębie naszego społeczeństwa istnieje ogromna rozbieżność aspiracji, która sprawia, że pragnienia ogromnych mas ludzi są zupełnie nieszanowane. Ja to nazywam „autorytarnym idealizmem”. Oburzamy się na ludzi, że nie są aniołami, nie są idealni, po pierwsze nie rozumiejąc, że nie mogą tacy być, bo trzeba im w tym pomóc, a po , nie zadając sobie trudu, żeby odwołać się do tych potrzeb i pragnień, które oni rzeczywiście mają i na których można coś zbudować.
Trzeba jednak przyznać, że ci, którzy mówią o niezdanym „egzaminie z demokracji”, mają kilka poważnych argumentów – na przykład niską frekwencję wyborczą, która plasuje nas gdzieś w ogonie Europy.
Powiem szczerze, że mam z tym fundamentalny problem. Bo we mnie, gdy idę do wyborów, często budzi się bunt, że po raz kolejny mam wybierać mniejsze zło. Robiłam drobne jakościowe badanie, w którym sprawdzałam, co ludzie czują, idąc do wyborów. Między innymi prosiłam ich, żeby znaleźli jakąś metaforę opisującą emocje, jakie towarzyszą udziałowi w wyborach. Jeden pan powiedział: wybory to jest podwieczorek u susła. A my, wyborcy, służymy tylko do tego, żeby odbyła się rotacja przy stole. Myślę, że gdyby wszyscy ci, którzy tak myślą, poszliby do wyborów i oddali nieważny głos, nie można byłoby tak łatwo powiedzieć: „a to lenie, wolą grillować na działce”… Na pewno wielu ludzi do decyzji o nieuczestniczeniu w wyborach skłania swego rodzaju rozpacz – czują, że znowu muszą brać w pewnym teatrum, w którym nie ma realnego wyboru.
Nocne sklepy z mlekiem
I patrzę, co się dzieje pod sklepem
Tłum przystawia komuś do twarzy pięści
Żądają dla niego kary śmierci
Jeżeli chodzi o słabości naszej demokracji, dużą popularnością cieszy się inne wytłumaczenie: motywujemy się do działania tylko przeciw wspólnemu wrogowi, w czasie zagrożenia, a nie potrafimy angażować się na rzecz wspólnego dobra w czasach pokoju.
To jest kolejny z toposów starych jak świat: my, Polacy, jesteśmy histeryczni , trochę niezrównoważeni, wahamy się od wielkich czynów do kompletnego marazmu. Z tego wynika parę innych stereotypów, na przykład powszechne przekonanie, że obywatel w Polaku mały. Przerabiamy to od stuleci i już na pamięć nauczyliśmy się, że jesteśmy beznadziejni. Ale w naszym stosunku do przeszłości, do tych wszystkich patriotycznych zrywów, które teraz wpędzają nas w kompleksy, kryje się jeszcze jeden topos: nasza rzekoma niedojrzałość opiera się między innymi na tym, że wciąż nie uporaliśmy się z własną przeszłością. Nigdy nie osiągnęliśmy samoświadomości, znajdujemy się wciąż w stanie dzieciństwa. To widać bardzo wyraźnie w tym, jakie problemy sprawia nam radzenie sobie z własnymi przewinami – z wahaniem używam tego słowa, bo jest ono jednym z przyczyn tak dużych niepokojów, które objawiają się przy okazji kolejnych książek Jana Tomasza Grossa. Za każdym razem, kiedy ktoś próbuje powiedzieć: „zmierzcie się z własną przeszłością, powiedzcie: też zrobiliśmy różne złe rzeczy”, budzi to potworne emocje.
Dlaczego?
Ponieważ to jest dyskurs obwiniania, a więc upokarzania.
Upokarzania siebie nawzajem?
Tak, a to nie może prowadzić do niczego dobrego. Jeśli przyjrzeć się kolejnym dyskusjom wokół Grossa, to w każdej z nich są dwa charakterystyczne elementy. Pierwszy jest taki, że dyskutuje się, używając kategorii winy, a nie odpowiedzialności. A to jest fundamentalna różnica. Człowiek może być niewinny, ale może poczuwać się do odpowiedzialności za coś, ponieważ kategoria odpowiedzialności nie niszczy nas wewnętrznie. Pozwala nam zachować twarz, przekonanie, że jesteśmy zasadniczo w porządku, tylko coś nam się nie udało. A kategoria winy niszczy całą naszą tożsamość. Nic dziwnego, że ludzie nie mogą tego przyjąć.
Druga charakterystyczna rzecz: oskarżenie, które stawia Gross, to nie jest rozliczanie „samych siebie”. To jest oskarżenie kierowane pod adresem ludu z wyżyn – tych wszystkich, którzy są niewinni, którzy byli w porządku, ginęli w Katyniu, a ten lud, ciemny, niezmodernizowany, zabobonny…
Niezgodę budzić może już sam tytuł ostatniej książki Grossa – „Złote Żniwa”, który zestawia podstawowy elementu kultury ludowej ze zbrodnią…
Mnie też uderzył ten tytuł, który jest wielką insynuacją: oto dojrzały plony, a my je zbieramy. Tytuł insynuuje, że to jest takie chłopskie, ludowe…
Pytanie, czemu ma służyć takie rozliczanie się z przeszłością, które jest w rzeczywistości rozliczaniem jednych przez drugich?
Myślę, że jest to w zasadzie dyskurs wewnętrzny, który pozwala nam czuć się lepiej. Dopóki jest „to społeczeństwo”, które jest beznadziejne, to my mamy naszą misję, nasze powołanie, możemy cywilizować te nieoświecone masy.
Ostatnio odbyła się debata w Fundacji Batorego pod tytułem: „Co nowego wiemy o polskim społeczeństwie po tragedii Smoleńskiej?”. Poszłam tam i zapytałam: kim jesteśmy „my”, którzy „wiemy” coś o polskim społeczeństwie i dlaczego pytanie nie brzmi – „co nowego o sobie wiemy”?
Dla mnie cały ten dyskurs jest rodzajem przemocy symbolicznej, sposobem, żeby narzucić pewne kategorie myślenia, pewną perspektywę, ponieważ o Polakach nawet dobre rzeczy często mówi się pogardliwie. Tacy jesteśmy zaradni, tacy skrzętni, tak się po tej Europie rozbijamy i zarabiamy te „pieniążki”, tylko potem ich nie inwestujemy tak, jak trzeba, bo wszystko wydajemy na anteny satelitarne.
Poranne chodniki
Gdy idę, nie rozmawiam z nikim
Jak jest w niedzielę nad ranem
Po sobotnich balach chodniki zarzygane
Mówimy tu o bardzo poważnych sprawach, ale najczęściej to naśmiewanie się z „Polaczków” i polskiej beznadziei jest w gruncie rzeczy pewną konwencją, grą towarzyską. Lubimy wynajdywać różne smaczki, opowiadać o „typowo polskich” wadach, sytuacjach, które rzekomo „tylko u nas” mogą mieć miejsce…
To pozornie niewinne żarty, a tak naprawdę nie zdajemy sobie sprawy, jakie ma to konsekwencje, bo obraz, który w ten sposób wytwarzamy, potem ludzie widzą jako obraz siebie. Bo działa to trochę tak, że społeczeństwo jest takie, jakie mu się mówi, że jest. Niby skąd ludzie mają czerpać wiedzę o sobie jako wspólnocie, jeśli nie właśnie z publicznego dyskursu? Jest rzeczą nieulegającą wątpliwości, że podział na Polskę A i Polskę B, na te straszne dwa elektoraty, to jest artefakt. To jest podział wirtualny, wykreowany przez zabiegi statystyczne. Bo tak naprawdę, jakby zbadać je przez inne zmienne, na przykład wykształcenie albo status na rynku pracy, to okazują się fikcją.
A zatem, nie chodzi o to, aby udawać, że problemów nie ma, ale by dostrzec, że sam język mówienia o nich już jest problematyczny?
Taki stygmatyzujący sposób mówienia o Polsce i jej problemach ma same negatywne konsekwencje. Po pierwsze, nie daje żadnej szansy na realną zmianę, ponieważ jeżeli kogoś się naznacza i obraża, na ogół prowadzi to do konfrontacji. Psychologia opisuje mechanizm etykietowania, który doprowadza do agresji. Mówienie o pewnych problemach czy grupach społecznych w sposób stygmatyzujący jest skrajnie nieodpowiedzialne, ponieważ podtrzymuje i petryfikuje złe rzeczy..
Ciśnie mi się na usta wymowny przykład – wojna wytoczona „kibolom” przez media, głównie „Gazetę Wyborczą”…
To niestety trafny przykład. W przypadku kibiców jest rzeczą oczywistą, że problem leży tak naprawdę w klubach, które dopuszczają do pewnych sytuacji, przymykają na nie oko. Ale to, w jaki sposób się o tym mówi, nie pozwala dostrzec problemu, a kibice czują się obrażeni i idą na konfrontację. Nie tędy droga!
Ale tak naprawdę ten dyskurs obraca się nie tylko przeciw opisywanym przez niego grupom społecznym, ale także przeciwko nam samym. Bo rodzi się w nas poczucie beznadziei. Sama, gdy chciałam obejść sąsiadów, żeby się na coś zrzucili, miałam taki odruch, że moją pierwszą myślą było: „oni na pewno nie dadzą, bo ja wiem, że Polacy…”. W końcu się przełamałam, poszłam i dali. Często jest tak, że w momencie, gdy przełamie się to stereotypowe myślenie, okazuje się, ze ludzie tylko na to czekają. Problem polega na tym, że ten dyskurs zamyka nas w małych światach i sprawia, że czujemy się w nich bezpiecznie. Jak w baśni o nowych szatach cesarza. My żyjemy w takiej baśni. Ponieważ nasze osobiste społeczne doświadczenie jest niezwykle pozytywne, i to mówię z całą odpowiedzialnością.
Naprawdę? Nie wierzę, proszę mnie przekonać!
Ależ to widać w każdych badaniach. Spotykamy fajnych urzędników, ofiarnych lekarzy, miłych sąsiadów, mamy fantastycznych znajomych, dobrą rodzinę… Na upartego można nawet spojrzeć na różne międzynarodowe wskaźniki typu „Gross Happinness Index”, czyli „poziomu szczęścia”, w których Polska wypada bardzo dobrze, lepiej, niż niejeden kraj, który skłonni bylibyśmy postawić nad nami.
Brałam udział w badaniach, w których chcieliśmy na różnych wymiarach zrekonstruować to lustro, które się nam przedstawia – lub raczej podstawia – żebyśmy się w nim przejrzeli. Robiliśmy więc analizę treści prasy – tygodniki, dzienniki, fotoreportaże – żeby zobaczyć, co nam się pokazuje, jaka ta Polska jest, jeśli spojrzeć na warstwę czysto obrazową. Potem dokonaliśmy swego rodzaju eksperymentu na grupie, która była obiektem badania. W pierwszej części ludzie mogli swobodnie opowiadać o swoich dobrych i złych doświadczeniach. Na koniec prosiliśmy, żeby odpowiedzieli na podstawie swojego doświadczenia na pytanie: „jacy jesteśmy?”. Mówili niesamowite rzeczy: jesteśmy otwarci, spontaniczni, łatwo wybaczamy, potrafimy się pięknie spierać… A potem zadawaliśmy pytanie: „jakie jest Polskie społeczeństwo?”. W tym momencie wszystkim więdły ramiona, przybierali zasępiony wyraz twarzy i mówili: „Polskie społeczeństwo jest zacofane, konserwatywne…” Gdy moderator pytał, jak to się ma do ich odpowiedzi w pierwszej części, lekko głupieli i zwykle odpowiadali: „chyba po prostu mam szczęście…”
Jak to możliwe, że godzimy w sobie takie dwie skrajności?
Jeżeli mimo własnych pozytywnych doświadczeń w dyskursie widzimy ciągle te same złe stereotypy, to jest tylko jedno wytłumaczenie – wszyscy inni tacy są. Mamy więc do czynienia z krajem, w którym każda mała społeczność z osobna jest w porządku, ale cała reszta wydaje się otchłanią patologii, zacofania i tak dalej. To się przekłada na nasze kompletne zblokowanie w przestrzeni publicznej. Bo gdy wchodzę w przestrzeń publiczną, przestaję czuć się bezpiecznie: na obcych, nieznanych mi ludzi projektuję wszystkie te straszne rzeczy, które wiem o polskim społeczeństwie.
Znowu poranne pociągi
Ja stoję i patrzę na mundurowe dziwolągi
Czy byłeś kiedyś w Kutnie na dworcu w nocy?
Jest tak brudno i brzydko, że pękają oczy
Jaka jest więc alternatywa dla tego sposobu mówienia o Polsce? Nie może nią przecież być wyłącznie „duma narodowa” w wersji serwowanej nam przez środowiska prawicowe…
Nie, bo to jest duma narodowa oparta w dużej mierze na historycznych kompleksach. I na czymś kompletnie nieautentycznym, bo patriotyzm nie rozstrzyga się na monumencie – on się rozstrzyga w naszych codziennych zachowaniach, ale także w poczuciu swojskości w krajobrazach, które wydają nam się bliskie, w sytuacjach, w których się dobrze czujemy…
To taki patriotyzm w wersji Jacka Kleyffa – Na nazwy i na znaki sram, nie fetysz granic mnie tu trzyma, lecz miejsca i w tych miejscach przyjaźń?
Odwołam się znów do badań, w których poprosiliśmy ludzi, żeby prowadzili rodzaj dzienniczka i wynotowali rzeczy, które dobrze o nas świadczą. Okazało się, że byli w stanie znaleźć bardzo wiele takich rzeczy. Ale jednocześnie wydawało im się, że te rzeczy to za mało na dumę narodową. Że jak mamy fajnych rzemieślników ze spracowanymi rękami, którzy robią piękne przedmioty, to dobrze o nas świadczy, bo jest w tym troska o szczegóły, pasja, mistrzostwo, ale duma narodowa? Ona może się pojawić, gdy kogoś zabijemy albo ktoś nas zabije… Myślę, że jedna i druga strona patrzy przez okulary swoich własnych pragnień i aspiracji i w związku z tym zupełnie nie potrafi dostrzec tego, co rzeczywiście jest w nas piękne i wartościowe, i co może być powodem do dumy. Ale nie tej dumy na białym koniu, tylko takiej, która buduje w nas poczucie własnej wartości, daje nam świadomość, że mamy coś swojego, że potrafimy robić coś fajnego.
A gdzie można to „coś” dostrzec?
Wydaje mi się, że wiem, co my takiego mamy i co stanowi nasze DNA. Co ciekawe, doszłam do tego przekonania dzięki serii przypadkowych zdarzeń. Kiedyś wpadł mi w rękę dodatek do „Gazety Prawnej”, poświęcony naszym gatunkom eksportu. Rzeczywiście, jak popatrzymy na eksport do krajów tak zwanych „wysoko rozwiniętych”, zachodnich, to jest to głównie eksport nisko przetworzony, eksport kraju w pewnym sensie zapóźnionego. Ale już gdy popatrzymy na kierunek azjatycki, nagle się okazuje, że jesteśmy tam potęgą w technice medycznej, w implantach słuchu, w endoprotezach…
Potem przeczytałam gdzieś, że jesteśmy światową potęgą w produkcji jachtów. Nie wielkich transatlantyków, ale nafaszerowanych nowoczesnymi technologiami małych jachtów. I że robimy piękne małe samoloty, chociaż nie robimy boeingów. Nagle uświadomiłam sobie, że my jesteśmy krajem mistrzostwa. Konstruktywnej wyobraźni. Może dlatego, że jesteśmy utalentowani, ale biedni. Nie budujemy boeingów, bo to wymaga potwornych inwestycji, ale jachty już tak. Robimy piękne jachty, wypolerowane ręką, z prawdziwego drewna. Jest w nich pasja, mistrzostwo, staranność…
To, co nazywam na swój użytek „konstruktywną wyobraźnią”, przekłada się też na inne sfery życia – na przykład na naszą naukę. Jesteśmy dobrzy tam, gdzie można pokazać swoją duszę: w matematyce, informatyce, astronomii… Choć pewnie nie rozpędzimy cząsteczek elementarnych ani nie zbudujemy Wielkiego Zderzacza Hadronów.
Akurat przy jego tworzeniu pracowali nasi eksperci, m.in. profesor Krszysztof Meissner.
Ano właśnie. Mogłabym długo wymieniać inne elementy, które tworzymy w ten sam sposób: muzyka, w której symbolem mistrzostwa opartego na prostocie jest Fryderyk Chopin; wzornictwo przemysłowe, w którym też jesteśmy świetni; architektura – dworki, małe drewniane kościoły – czy to nie są przykłady na mistrzostwo w rzeczach subtelnych?
Może to właśnie mają na myśli znajomi z „Zachodu”, którzy z podziwem w głosie mówią, że my, Polacy, jesteśmy tacy „prawdziwi”…
Ja nie zawahałabym się użyć jeszcze innego słowa – miłość. My jesteśmy społeczeństwem, które cały czas wierzy w miłość. I ta miłość przekłada się na nieugiętego ducha, na pewien rodzaj inteligencji emocjonalnej, który sprawia, że zawsze będziemy się starali „coś” zrobić.
Czyli powinniśmy się pogodzić z tym, że nigdy nie stworzymy wielkich korporacji? Albo wręcz się z tego cieszyć, bo jesteśmy mistrzami w małych rzeczach i to nas wyróżnia?
Więcej – to jest obiektem zazdrości ludzi z Zachodu. A my tacy właśnie jesteśmy i tacy powinniśmy pozostać. Niestety, sami to w sobie zabijamy, co mnie bardzo martwi. Widać to choćby w naszym stosunku do rolnictwa. Uwielbiamy powtarzać, że w rolnictwie jest utajone bezrobocie, że są małe farmy… Przecież to jest wielki zasób! Ja bym chciała jeść ziemniaki, na których hodowanie nie żałuje się pracy rąk. To, że u nas wciąż nie ma żadnego wsparcia dla rolnictwa ekologicznego, uważam za zbrodnię i za odcięcie wielkiej szansy, którą mamy, bo Europa czeka na takie rzeczy!
Brzmi to wszystko bardzo pięknie, tylko jak tu sprawić, żeby ludzie zaczęli dostrzegać nasze własne „małe potencjały”, zamiast wciąż marzyć o tych cholernych, przysłowiowych autostradach?
Myślę, że to już się dzieje. Polacy dużo jeżdżą na Zachód i sami widzą, że jego wyidealizowany obraz jest nie do końca prawdziwy. Ale na pewno brakuje nam porządnej debaty na ten temat. Bardzo negatywną rolę odgrywają tutaj różnego rodzaju eksperci: ekonomiści, socjologowie, którzy bez przerwy odgrzewają te same stare kotlety i utrwalają – również w politykach, którzy im wierzą – różne przeświadczenia i metody działania. To jest jedna wielka fabryka artefaktów i złudzeń, które potem stają się podstawą decyzji politycznych, bo przecież politycy bardzo często wprost deklarują, że ich działania „zależą od wyników sondaży”. A jako fachowiec sama wiem, jak łatwo jest zrobić sondaż tak, żeby ludzie powiedzieli dokładnie to, co chcemy usłyszeć.
A zatem, potrzebujemy odważnych, oddolnych działań, które będą umiały pokazać, że „król jest nagi”?
Tak, bo jak się Polskę ogląda przez pryzmat tego straszliwego, dominującego wzoru modernizacyjnego, to ona może wydawać się zacofana, zapóźniona… Ale jeśli się zdejmie te okulary, trochę zwolni, popatrzy dookoła, to nagle odsłania się nam zupełnie inny obraz. I z tego innego punktu widzenia można powiedzieć, że nawet osławione marne polskie drogi są naszym wielkim zasobem. Ja na przykład, patrząc na nie, myślę, że najlepsze hasło promujące nasz kraj na Zachodzie mogło by brzmieć: Polska – kraj, w którym warto zwolnić.
Cytaty wewnątrz tekstu pochodzą z piosenki „Polska” zespołu Kult.
Prof. Anna Giza-Poleszczuk (1955) badaczka społeczna, prodziekan Wydziału Filozofii i Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego do spraw naukowych. Zajmuje się historią i współczesnością rodziny, problematyką kapitału społecznego i ekonomii społecznej. Jest prezesem zarządu Pracowni Badań i Innowacji Społecznych „Stocznia”.
Przeczytaj inne rozmowy „Kontaktu”.