fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Gender w gabinecie. Kryzys dojrzewania

Myślę, że nowa konceptualizacja płci, która się współcześnie dokonuje, stwarza pole, żeby w przestrzeni społecznej podzielić się swoimi dylematami dotyczącymi tego, że trudno się odnaleźć w ciele dziewczyny albo chłopca. Bo może oznacza to za dużo wyzwań.
Gender w gabinecie. Kryzys dojrzewania
Ilustr.: Agnieszka Wiśniewska

Fragment książki prof. Barbary Józefik i Katarzyny Sroczyńskiej „Gender w gabinecie. Rozmowy o ciele, płci i relacjach”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Więź. Książka dostępna jest do zakupu na stronie wydawnictwa:  https://wiez.pl/wydawnictwo/ksiazki/gender-w-gabinecie/

 

Katarzyna Sroczyńska: Psychoterapeutka, która specjalizuje się w pracy z osobami transpłciowymi, co tydzień odbiera około trzydziestu telefonów od rodziców dzieci, które właśnie zakomunikowały, że są osobami transpłciowymi. Do londyńskiej kliniki, która zajmuje się dysforią płciową, w latach 2009–2010 zgłosiło się siedemdziesięciu siedmiu nastolatków, a dziesięć lat później w takim samym okresie – ponad 2,5 tysiąca osób. Podobne dane pochodzą z Australii: do Royal Children’s Hospital w Melbourne w 2003 roku zgłosiło się jedno dziecko z objawami dysforii płciowej, a w roku 2020 – 473 dzieci. Co się dzieje?

Barbara Józefik: Nie wiem, czy będąc w procesie, o którym pani mówi, potrafimy w pełni odpowiedzieć na pytanie, jak rozumieć to zjawisko. Z jednej strony wiemy, że jeżeli się o jakimś problemie mówi, to więcej osób się z nim zgłasza, między innymi dlatego, że jest on rozpoznany i że istnieją miejsca, do których można się zgłosić. Ale taka skala wzrostu każe postawić pytanie, czy jest to odpowiedź wystarczająca. Wydaje się, że nie.

Trzeba też zauważyć, że rozmawianie o transpłciowości jest o tyle trudne, że wzbudza emocje i skrajne postawy, stąd stało się problemem politycznym. Sama czuję potrzebę ostrożności. Zastanawiam się, jak o tym mówić, żeby zostać dobrze zrozumianą.

Myślę, że wśród tych, którzy zgłaszają się do specjalistów, są na pewno dzieci, młode osoby, które rzeczywiście bardzo źle czują się w swoim ciele. To zjawisko zawsze występowało, tylko było inaczej nazwane i nie było przestrzeni na rozmawianie o nim w taki sposób jak teraz. To był temat, powiedziałabym, stłumiony, uznawany za indywidualny problem, osobiste cierpienie. W każdej kulturze jest pewien procent osób, które nie identyfikując się z płcią biologiczną czy przypisaną, dokonują na różne sposoby transgresji.

Jednocześnie mam poczucie, że część zgłaszających się teraz do specjalistów nastolatków manifestuje w ten sposób kryzys okresu dojrzewania. Rozmaite aspekty trudności związanych z budowaniem tożsamości są wyrażone właśnie w obszarze płciowości. W psychiatrii i w psychologii klinicznej przyjmujemy, że manifestacją kryzysu dojrzewania są zaburzenia depresyjne u młodzieży, anoreksja, w tym sensie także zjawisko dysforii płciowej.

Mówię to, przyglądając się temu zjawisku od strony teoretycznej, ale także z perspektywy doświadczenia klinicznego. Mamy pacjentów, którzy w trakcie pierwszych konsultacji proszą, żeby się do nich zwracać innym imieniem, niż zapisano w dokumentach, i mówią o ważności korekty płci, a później w trakcie terapii problem się jakoś rozsnuwa, pojawiają się znowu końcówki typowe dla płci biologicznej. W przebiegu rozmów z pacjentem i z jego rodzicami ta sprawa przestaje być zagadnieniem. Obserwujemy zmianę w treści wnoszonych tematów i problemów, rodzaj odnajdywania się w obszarze płciowości. W każdym razie młody człowiek przestaje mówić o tym, że chciałby dokonać medycznej tranzycji. Bywa też, że zmienia imię, podejmuje eksperymenty związane z wizerunkiem, ale zmiana na poziomie biologicznym i prawnym znika z pola refleksji, ta kwestia przestaje powodować cierpienie.

Ale mamy też pacjentów, u których poczucie bycia uwięzionym w niewłaściwym ciele trwa od dawna i oni decydują się na proces tranzycji.

Mówi pani o kulturowej manifestacji kryzysu dojrzewania. Czym ten kryzys jest?

W okresie adolescencji dochodzi do ogromnych zmian, które są zainicjowane zmianami neurohormonalnymi. U dziewczynek dzieje się to wcześniej niż u chłopców, z dzieciństwa wcześniej „wchodzą” w kobiece ciało niż chłopcy w męskie. Z jednej strony dotyczy to zmian w ciele: młoda osoba jest skonfrontowana z tym, że ma inne ciało, do którego musi się jakoś odnieść. Już o tym trochę rozmawiałyśmy. A z drugiej strony wiemy, że w społeczeństwach wysoko uprzemysłowionych czy postindustrialnych nie ma jakiejś określonej ścieżki, jak stać się osobą dorosłą. Istnieją różne wzorce wchodzenia w rolę. W związku z tym młody człowiek staje przed określeniem, a potem wyborem zainteresowań, perspektywy życiowej, ale jednocześnie zaakceptowania swojej cielesności, płciowości, odkrycia i zaakceptowania swojej orientacji seksualnej.

Jednocześnie zmieniają się relacje z rodzicami z dziecięcej zależności na bardziej partnerskie. Bardzo istotne jest budowanie własnej sieci relacji społecznych, które będą później punktem oparcia w życiu i wchodzenia w relacje miłosne, romantyczne. W tym wszystkim jest też konieczność poradzenia sobie z własnymi impulsami seksualnymi. Obszarów, w których nastolatek ma się na nowo określić, jest więc dużo. Staje przed swoistymi zadaniami okresu dojrzewania, dzięki którym ma dookreślić swoją tożsamość na tym etapie rozwoju. Przynajmniej w psychologii do tej pory przyjmowano, że tak się powinno stać. Być może te założenia należałoby zrewidować: w „płynnym życiu” może bardziej adaptacyjne są „płynne tożsamości”, w tym „płynność płci”, i może zjawisko, o którym mówimy, odzwierciedla tę kulturową zmianę.

Uciekając się do metafory, dojrzewanie można określić jako moment, w którym bardziej świadomie zaczynamy pisać scenariusz swojego życia, kogoś do niego zapraszamy, określamy kierunek drogi. Kryzys okresu dojrzewania pojawia się, jeżeli w tych istotnych obszarach nie możemy się odnaleźć. Im więcej problematycznych obszarów, im trudniejsze relacje z dorosłymi, im mniej w nich oparcia, im więcej lęku, smutku, gniewu, zagubienia, zachowań autodestrukcyjnych, tym głębszy kryzys.

Często porównuje się współczesną sytuację z dojrzewaniem w kulturach preindustrialnych. Wskazuje się, że tam wzorce dojrzewania są prostsze, istnieją rytuały przejścia. Podobnie bywa w społecznościach bardzo religijnych, na przykład w judaizmie po bar micwie trzynastoletni chłopiec jest uznawany za dorosłego. Nawet jeśli jest biologicznie dzieckiem, to w strukturze społeczności religijnej jest traktowany jak mężczyzna. To w jakiejś mierze ułatwia proces dojrzewania, ściąga z młodego człowieka pewne dylematy. W kulturach preindustrialnych właściwie nie obserwujemy kryzysu adolescencyjnego, który w społeczeństwach postindustrialnych łączy się z wielością wzorców, wymagań i oczekiwań, często sprzecznych. Na przykład w jednej sprawie można być karanym jak osoba dorosła, a w innym obszarze jest się traktowanym jak dziecko, za które ktoś inny podejmuje decyzje. Dobrze to ilustruje dyskusja nad antykoncepcją awaryjną, czyli „pigułką po”. Pojawiają się poglądy, że powinna być dostępna po ukończeniu osiemnastego roku życia, a jednocześnie wiek akceptowanej prawnie inicjacji seksualnej to piętnaście lat.

Czy można powiedzieć, że nasilony kryzys okresu dojrzewania to jest koszt tego, że mamy więcej wolności?

Myślę, że tak, ponieważ stawia jednostkę przed koniecznością dodefiniowania siebie. Z perspektywy psychologicznej okres dojrzewania kończy proces separacji, w którym oddzielamy się od najważniejszych obiektów naszego życia, czyli rodziców, od systemu rodzinnego i tworzymy własną tożsamość. Jeżeli jest bardzo wiele wyborów, to jest również bardzo wiele wyzwań i dylematów, niejasności dotyczących tego, co wybrać, co jest dobre. W tym sensie współczesna kultura jest dużym wyzwaniem. To, co było aktualne jeszcze chwilę temu, już nie jest. Takim prostym przykładem jest wybór ścieżki edukacyjnej. Nie jesteśmy pewni, co wybrać, co da pewność pracy, poczucie bezpieczeństwa. Kiedyś rodzice mogli coś podpowiedzieć. Wydaje mi się, że w tej chwili to jest naprawdę nieprzewidywalne, na przykład nie wiemy, jakie będą konsekwencje zastosowania sztucznej inteligencji.

A to tylko jeden przykład dotyczący tego, jak mamy odnajdywać się w „płynnej rzeczywistości”, o której wspominałam w poprzedniej rozmowie. Doświadczenie rodziców nie jest tutaj specjalnie pomocne, a dawniej miało swoją wartość. Można było nie zgadzać się z nimi, dyskutować, ale ich doświadczenie było cenne. To się zmieniło. Wskazują na to psychiatrzy, psychoterapeuci, socjologowie, filozofowie. Można tutaj przywołać choćby profesora Andrzeja Ledera, który podkreśla, jak bardzo doświadczenie rodziców jest niewystarczające dla stabilizowania młodego pokolenia. Wielu rodziców w ogóle nie rozumie współczesności. Nie odnajduje się w niej, nie nadąża, a jeżeli to się udaje, to często dużym kosztem.

Przypuszczam, że w różnych kulturach kryzys dojrzewania może przybierać różne formy.

Ruchy subkulturowe, takie jak ruch punków, gotów czy w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku bitników, były przejawem poszukiwania własnej drogi, tożsamości, pragnienia odróżniania się od pokolenia rodziców, kształtowania własnego pomysłu na życie między innymi poprzez nowe formy ekspresji artystycznej. Ale od strony, powiedziałabym, psychopatologicznej moglibyśmy uznać za manifestację kryzysu dojrzewania zjawisko ograniczenia jedzenia i odchudzania, które klinicznie ma formę anoreksji. To staje się możliwe w kulturze, w której w określony sposób myśli się o ciele kobiecym, o kobiecej roli, o zmieniających się wyzwaniach stojących przed młodymi kobietami. Te aspekty mogą być bardzo trudne dla nastolatki, która będzie się zastanawiała, jak powinna funkcjonować, wyglądać, z czym powinna sobie radzić, w jakich obszarach powinna być perfekcyjna.

W ostatnich latach w kulturze zachodniej mamy do czynienia ze znormalizowaniem różnorodności w sferze seksualnej i płciowej. To jest bardzo duża zmiana kulturowa, że różnorodność stała się normatywna i przestaliśmy ją patologizować. Jesteśmy w niezwykle interesującym procesie: staramy się na nowo przemyśleć kategorię płci, na nowo ją skonceptualizować, przyjrzeć się krytycznie pojęciu binarności.

Jak wiemy, w różnych kulturach od stuleci funkcjonują osoby niebinarne, które są wkomponowane w struktury społeczne. Można choćby wymienić zjawisko hidźra na subkontynencie indyjskim, kathoey w Tajlandii, omeggid z wysp karaibskich czy māhū na Hawajach. Antropologowie wskazują, że jest to zjawisko ponadkulturowe, które pozwala uwzględnić występujące zróżnicowanie płciowe.

Myślę, że ta rekonceptualizacja, która się współcześnie dokonuje, stwarza pole, żeby w przestrzeni społecznej podzielić się swoimi dylematami dotyczącymi tego, że trudno się odnaleźć w ciele dziewczyny albo chłopca. Bo może oznacza to za dużo wyzwań. W przestrzeni społecznokulturowej zjawisko transpłciowości już mamy opisane i wprowadzone, więc łatwiej jest opowiedzieć o swoich dylematach, używając tego języka.

Mówi pani o procesie normalizowania różnorodności preferencji seksualnych. Ale w wielu środowiskach orientacja homoseksualna nadal nie jest akceptowana.

To prawda, chociaż to się zmienia, mimo upolitycznienia problematyki orientacji seksualnej. Pamiętajmy jednak, że pojęcie homoseksualizmu rozumiane jako zaburzenia orientacji seksualnej, a wcześniej jako dewiacja, zniknęło z podręczników psychiatrów na rzecz normalnego wariantu ludzkiej seksualności. To jest bardzo ważna, pozytywna zmiana.

Powiedziała pani o niebinarności, o postrzeganiu płci w kategoriach spektrum, że niekoniecznie są albo tylko stuprocentowi mężczyźni, albo tylko stuprocentowe kobiety. Tylko czy my w tym momencie mówimy o kategoriach biologicznych, czy kulturowych?

Szczególnie kultura zachodnioeuropejska jest przywiązana do myślenia o płci w kategoriach binarnych. Ale mamy wiele perspektyw, które pozwalają nam zobaczyć płeć jako coś, co jest bardziej skomplikowane, na przykład bada się poziom testosteronu u siatkarek. Jeżeli jest za wysoki, nie zostają dopuszczone do gry. Czyli można zakwestionować płeć osoby mającej żeńskie genitalia z powodów hormonalnych. Budzi to oczywiście wiele sporów i dyskusji w społeczeństwie, co mogliśmy obserwować przy okazji występu na igrzyskach olimpijskich w Paryżu bokserek Imane Khelif z Algierii i Lin Yuting z Tajwanu – dopuszczono je do startu, ale u wielu obserwatorów wzbudziło to sprzeciw. Dyskutowano o poziomie ich testosteronu, o tym, na ile kobieco wyglądają i czy mają prawo konkurować w tej, a nie innej kategorii, w tym wypadku kobiecej.

Rozumiem, że wysoki poziom testosteronu daje przewagę fizyczną na tyle dużą, że czasem z tego powodu odsuwa się kogoś od rywalizacji w żeńskim gronie.

Czyli można powiedzieć, że w takim razie nie decyduje to, co byśmy powszechnie uznawali za oznakę płci biologicznej, czyli kobiece genitalia, tylko poziom testosteronu – płeć hormonalna. Wydaje mi się, że to pokazuje, jak kategoria płci się komplikuje. Jeśli bierzemy pod uwagę wiele elementów, binarny podział okazuje się niewystarczający.

Poza tym od dawna jest także opisywane zjawisko hermafrodytyzmu — posiadania przez jedną osobę zarówno męskich, jak i żeńskich narządów płciowych.

Mówimy jeszcze o płci chromosomalnej.

Która też okazuje się bardziej skomplikowana, niż to z zewnątrz wygląda. Konstrukt binarnej płci porządkował wiele spraw, ale też wykluczał te osoby, które się w nim nie odnajdowały.

Dlatego kategoria gender wydawała się bardzo użyteczna: mogliśmy powiedzieć, że istotny jest sposób, w jaki odgrywamy naszą rolę. Judith Butler mówiła, że płeć jest performatywna, że używamy różnych zachowań, sposobów bycia, wyglądu, stroju, sposobów mówienia, żeby manifestować płeć. Pojęcie gender dawało znacznie więcej przestrzeni na indywidualny manifestację. Jeżeli identyfikowaliśmy się z kobiecością, to mogliśmy mieć jakiś pomysł na swoją kobiecość, ale oczywiście w tych kategoriach nie mówiło się, co z tymi, którzy są pomiędzy, dla których oba wzorce są trudne albo się z nimi nie identyfikują.

Oczywiście, to nie jest też tak, że my w tej chwili dopiero odkryliśmy to zagadnienie. Istniała przecież koncepcja androgynii. W tradycji wschodniej podkreśla się, że mamy w sobie różne pierwiastki i że one mogą występować w różnych konstelacjach, można korzystać z jednych i z drugich. W psychoterapii koncepcja androgynii była ważnym motywem w teorii Carla Gustava Junga.

Binarność zasadniczo wydaje się bardziej charakterystyczna dla kultury zachodnioeuropejskiej.

Pojawiają się głosy, które mówią, że płeć w ogóle nie ma wymiaru biologicznego. Że zależy tylko od uczuć i przekonań, od tego, co o sobie myślimy i czujemy. Co pani uważa o takim postawieniu sprawy?

Rozumiem tę opinię tak, że decydujące jest to, jak jednostka się definiuje, i w takim ujęciu właściwie mogłabym się z tym zgodzić. W tym sensie jest to zdanie pokazujące, w jakim miejscu dyskursu politycznego się znajdujemy. Jednocześnie gdyby chcieć je rozumieć dosłownie, to byłoby to ujęcie radykalne, które trudno uznać. W gruncie rzeczy przecież doświadczamy wszystkiego poprzez ciało, które ma swoje uwarunkowania genetyczne, chromosomalne, neurohormonalne, metaboliczne. Wszystko to dokonuje się w naszym ciele oraz w naszym mózgu i jestem bardzo daleka od uznania, że wymiar cielesny jest nieistotny. Co nie oznacza, że biologia tworzy jakieś jednolite matryce dla kobiet i mężczyzn, raczej można mówić o spektrum.

Uczucia, przekonania, przeżywanie siebie są oczywiście ważne, ale to nie stoi w opozycji do biologicznego wymiaru naszego istnienia.

Ale jeżeli tracimy z oczu wymiar biologiczny, to ryzykujemy też, że tracimy z oczu materialne, realne problemy. To, kogo i na jakiej podstawie uznamy za kobiety, wpływa na to, do jakiej opieki medycznej ta osoba ma prawo, na jakie wsparcie instytucjonalne może liczyć, na przykład w ciąży, w czasie porodu. Trudno abstrahować od ciała i biologii w wymiarze społecznym. Tymczasem zaczynamy się spierać o to, kto ma prawo być nazywany kobietą, a kto osobą z macicą.

Myślę, że różne słowa tracą jasność znaczeniową. W piśmiennictwie dotyczącym płciowości jest wiele pojęć od dawna używanych, które są teraz inaczej rozumiane.

Dla mnie w tej sprawie porządkujące jest używanie określenia „transkobieta”, „transmęźczyzna”, bo wtedy wiemy, że mamy do czynienia z osobą, która żyje zgodnie z odczuwaną przez nią tożsamością płciową. Takie określenie szanuje zarazem biologię osoby, która chce się poddać tranzycji medycznej, w tym zabiegowi chirurgicznej zmiany płci.

Biologia nie znika. Poddane tranzycji ciało nie będzie tożsame z ciałem od urodzenia męskim. Określenie „transmężczyzna” daje prawo do zachowania własnego doświadczenia, czyli osobom z przypisaną przy urodzeniu płcią żeńską daje prawo do ich przeżyć, do innej historii: pragnęły dokonać zmiany i mają możliwość funkcjonowania w zmienionym ciele. W ten sposób chronione są różne doświadczenia, bez ryzyka ich zatarcia.

Ponieważ już od jakiegoś czasu tranzycje z medycznego punktu widzenia są możliwe, zaczynamy też słyszeć o historiach detranzycji. Ludzie mówią w którymś momencie: „Nie, to jednak nie ta droga, chcę wrócić”. W Polsce szeroko dyskutowana była historia Łukasza Sakowskiego, który od trzynastego roku życia nielegalnie przyjmował środki hormonalne i uważał się za transkobietę. W którymś momencie zdecydował się ten proces przerwać i odwrócić. Chciałabym porozmawiać o tym, jak my, dorośli, reagujemy na kryzys dojrzewania, który się manifestuje, jak pani mówi, wątpliwościami w obszarze tożsamości płciowej. Bo to chyba jest jądro problemu, który może się też przejawiać przez detranzycję.

Oswojenie tego tematu powinno być pomocne. Pragnienie tranzycji może być częścią tożsamości, może być w niej mocno osadzone. W tym wypadku umiejętność rozeznania tego przez profesjonalistów byłaby bardzo ważna. Ale są i takie sytuacje, w których istnieją bardzo złożone czynniki powodujące, że w danym okresie rozwojowym młody człowiek nie chce być w tym ciele, które ma. Powodem może być molestowanie czy upokarzająca rola w rodzinie osób o tej samej płci. Naprawdę może się tutaj pojawić cale spektrum spraw.

Oczywiście, że w danym momencie młody człowiek może być głęboko przekonany do zmiany, więc to wymaga ogromnej delikatności. Jak się w tym poruszać? Myślę, że wskazana jest otwarta postawa, tak aby nastolatek nie musiał walczyć o uznanie swojej perspektywy. Kwestionowanie zaprasza do obrony stanowiska. Wtedy nie ma przestrzeni na badanie, na poznawanie. Moim zdaniem lepiej przyjąć stanowisko akceptujące, zwracać się do tej osoby tak, jak sobie tego życzy, zadbać, by podobnie postępowano w szkole.

Ktoś może powiedzieć, że to będzie wzmacniać decyzję nastolatka. Ale też może pozwolić na przyglądanie się, jak nastolatek czuje się w tym procesie i czy na przykład pozostanie na poziomie zmiany imienia i jakichś zewnętrznych atrybutów, czy nie. Może okaże się, że zaakceptuje swoje ciało, a może będzie chciał podejmować kolejne kroki, jak przyjmowanie hormonów czy zabieg operacyjny.

Warto pamiętać, że czasami chęć korekty płci, przynajmniej w ostatnich dwudziestu—trzydziestu latach, była powiązana z odkryciem własnej orientacji homoseksualnej. To było tak przerażające, że łatwiejsza była myśl o znajdowaniu się w niewłaściwym ciele.

Taka właśnie jest historia Łukasza Sakowskiego, który mówi, że zaakceptowanie homoseksualizmu było niezwykle trudne, wydawało się wręcz niewyobrażalne w środowisku, w którym on funkcjonował. Paradoksalnie łatwiejsza wydawała mu się tranzycja.

Tak, bo wtedy możemy powiedzieć, że jest się uwięzionym w niewłaściwym ciele, a pragnienia seksualne pozostają spójne z tą nową płcią. Sama miałam jednego czy dwóch pacjentów właśnie z takim przebiegiem terapii, która zakończyła się akceptacją orientacji i przyjęciem ciała jako męskiego, bez fantazji o tym, żeby ciało zmieniać.

Wyobrażam sobie, że błędy można popełniać w obie strony. Z jednej strony jako dorośli możemy zakwestionować coś, co jest bardzo głęboką potrzebą nastolatka i co ma naprawdę osadzenie w rozwoju osoby, a z drugiej strony możemy popełnić błąd, bardzo szybko wspierając proces, który być może przykrywa inną trudność. I w tym sensie właśnie otwartość ze strony rodziców i postawa akceptująca stwarzają przestrzeń potrzebną, aby nastolatek rozpoznał, jakie fragmenty jego doświadczenia są dla niego rzeczywiście nie do zniesienia, a jakie są kluczowe dla jego identyfikacji.

Wydaje się, że to jest coraz powszechniejsza refleksja, bo takie kraje jak Szwecja czy Nowa Zelandia zaostrzają warunki dopuszczalności i przebiegu biologicznej korekty płci. Mówiła pani wcześniej, definiując kryzys dojrzewania, że to, jak on przebiega, w dużej mierze zależy też od tego, czy dorastająca osoba znajduje wsparcie w dorosłych. Ale mówiłyśmy i o tym, że dorosłym również jest trudno, że zmiany są tak szybkie, że i oni sami często czują się niepewnie. Wyobrażam sobie, że jeżeli mam w sobie dużo lęku i niepewności, to trudno jest mi dawać oparcie i tworzyć bezpieczną przestrzeń dla kogoś innego.

Niepewność istnieje na wielu poziomach: ekonomicznym, egzystencjalnym, w pytaniach o kierunek rozwoju świata. A sprawy, o których mówimy, czyli płciowości czy orientacji seksualnej, stawiają często przed rodzicami jeszcze inny rodzaj wyzwania. To są tematy, których zazwyczaj sami nie poruszali ze swoimi rodzicami, bo wtedy się o tym nie rozmawiało. Nowe pokolenia mają język, którego wcześniejsze nie miały, więc niezależnie od tego, że teraz w przestrzeni społecznej ta problematyka już jest podejmowana, to rodzicom może być trudno zrozumieć, o co właściwie chodzi.

Z jednej strony toczy się walka ideologiczna, w debacie publicznej część pojęć się zniekształca, orientację i kwestie genderowe miesza się z pedofilią. Wiele osób jest zdezorientowanych. Myślę, że zafałszowywanie pojęć dotyczących płciowości i seksualności, a przy tym wzbudzanie lęku, bardzo komplikują sytuację.

Z drugiej strony dla rodziców moment, gdy młody człowiek mówi, że chce zmienić płeć, jest na ogół naprawdę trudny i wiąże się z szokiem. Nasza kultura jest mocno osadzona w binarności, począwszy już od sklepów z ubrankami dla dzieci i zabawkami. Ale nawet gdyby tak nie było, to rodzice przez kilkanaście lat zwracają się do swojego dziecka jako córki, jako syna, mają jakieś fantazje i wyobrażenia na jej czy jego temat. W większości historii ta początkowa reakcja jest niełatwa. Rodzice próbują zdyskredytować decyzję dziecka, często mówiąc, że to jest moda, wpływ środowiska, mediów. W rodzinie nasilają się konflikty, może pojawiać się odrzucenie, lęk o przyszłość dziecka. Rodzice potrzebują edukacji, czasu, kontaktu  z innymi rodzicami i terapeutami, którzy rozumieją obie strony: młodego człowieka i rodziców.

Dla rodziców ważne jest, by problemy tranzycji były omawiane w rzeczowej i akceptującej atmosferze. Pamiętam zdanie jednej z matek, która opowiedziała, jak dla niej było istotne, gdy lekarz, który przyszedł się przywitać z nią i z jej córką, zapytał, jak ma się zwracać do nastolatki. Córka podała męskie imię. I on to przyjął. Dla matki był to istotny wyraz szacunku — w niej samej było dużo lęku i niejasności, a to zachowanie lekarza ją uspokoiło. W tamtym momencie uświadomiła sobie, jak ważna dla niej była akceptacja społeczna. To ilustruje, z jaką skalą wyzwań zmagają się rodzice. Z kolei inna z matek mówiła, że była akceptującą osobą, ale jako trudny i przejmujący moment pamięta chwilę, gdy jej córka żegnała się, odjeżdżając na salę operacyjną. Wtedy sobie uświadomiła, że już nie będzie miała tamtego dziecka. Chociaż wydawało się jej, że w procesie akceptacji zmiany, zgody na tranzycję, jest zaawansowana, to moment operacji uruchomił całe pokłady smutku i żalu. A przecież żal po utracie tych wszystkich wyobrażeń, planów, myśli jest naturalny. Rodzina stoi przed zadaniem zbudowania narracji o tej zmianie, o tym, co było, a co jest teraz i jak do tego doszło.

Na pewno to jest proces, którego wszyscy się uczymy, także większość psychoterapeutów, zwłaszcza że z problemem akceptacji swojego ciała zgłasza się coraz więcej osób. Wszyscy się z tym konfrontujemy i próbujemy znaleźć sposób na to, jak rozmawiać, jak pomagać nastolatkowi i rodzicom, jak ich rozumieć. Także jak rozumieć ich gniew, rozpacz, wściekłość. Czasami rodzice mówią bardzo raniące słowa do swoich dzieci. Musimy pomóc im przejść przez ten proces, mając nadzieję, że przebiegnie on pomyślnie, bo czasami się to nie udaje i dochodzi do zerwania więzi.

Mówi pani o profesjonalnym wsparciu i mam poczucie, że ono jest o wiele bardziej dostępne niż jeszcze kilkanaście czy kilkadziesiąt lat temu, ale mam też wrażenie, że popularna jest przede wszystkim indywidualna terapia. A czy w takich sytuacjach, o których teraz mówimy, nie warto przypominać, że możliwa i pomocna jest też terapia systemowa i terapia rodzin? Te formy z wielu powodów, także ekonomicznych, są mniej dostępne, ale też nie dość mocno zaistniały w zbiorowej świadomości dotyczącej tego, jak szukać pomocy.

Jeżeli mówimy o procesie tranzycji w odniesieniu do dzieci i młodzieży, to uważam, że niezbędne są wspólne rozmowy rodziców i nastolatka z psychologiem. Oczywiście, dla dziecka może być dodatkowo ważna indywidualna terapia, absolutnie tego nie kwestionuję, ale kluczowe jest to, jak rodzice odnajdują się w tym procesie i na ile oni są wsparciem, na ile to rozumieją, na ile mają ułożone swoje emocje. To pozwoli im ochronić swoje dziecko.

Wiemy, że różnie bywa w szkole. Część rówieśników łatwo przyjmuje, że ktoś w wieku czternastu lat prosi, by się do niego zwracać inaczej niż do tej pory, część tego nie akceptuje. Bywa, że nauczyciele komentują to ironicznie, złośliwie, jest problem z zajęciami WF. Rodzice mogą być też bardzo pomocni w rozmowach z nauczycielami, w tym jak się poruszać w tym obszarze, czego nie robić. Więc ich gotowość do bycia tymi osobami, które będą towarzyszyły dziecku, wydaje mi się po prostu niezbędna. I na to trudno wpłynąć inaczej niż poprzez rozmawianie z rodzicami.

W terapii rodzin prowadzi się rozmowy w różnych konstelacjach: z całą rodziną, z rodzicami oddzielnie, praktykuje się też rozmowę z jednym rodzicem na osobności, jeśli to dla niego jest szczególnie trudne. Czasami zachęca się, żeby rodzic korzystał też z własnej terapii, jeśli sytuacja wywołuje u niego bardzo głęboką reakcję, na przykład depresyjną. Z mojej perspektywy podejście systemowe jest niezbędne.

Ale zdaję sobie sprawę z tego, że w Polsce aktualnie większy nacisk kładzie się na terapię indywidualną, może nawet można mówić o modzie na nią. Ubolewam, że tak się dzieje. Być może wydaje się to w jakimś stopniu wygodniejsze. Terapia rodzinna zakłada zaangażowanie się członków rodziny, także rodzeństwa, celem zrozumienia dziecka, które doświadcza kłopotów w swoim funkcjonowaniu. Trudniej przyjść na spotkanie rodzinne, niż znaleźć terapeutę indywidualnego, który później zresztą i tak staje przed dylematami, jak ma pracować, skoro pracuje z dzieckiem, a jest wiele spraw, które powinny być podjęte w rozmowach z rodzicami.

Bardzo we mnie rezonuje to, co pani mówi o modzie na terapię indywidualną. Myślę też o tym, jak terapia połączyła się z indywidualistycznymi tendencjami we współczesnej kulturze. Jesteśmy skupieni na jednostkowej perspektywie i tracimy z oczu to, że wszyscy żyjemy w świecie społecznym — więzi są realne i o te więzi trzeba zadbać.

To ciekawe, o czym pani mówi, w jakim stopniu to odzwierciedla też kulturę. Co wybieramy, w jakiej formie szukamy pomocy. Na ile szukamy działań bardziej wspólnotowych, na ile myślimy o zmianach, które też muszą dziać się w świecie społecznym. To jest coś, na co terapeuci systemowi powinni być wyczuleni. Terapeuta systemowy powinien rozumieć nie tylko rodziny i szkołę, ale też szersze systemy społeczne. Działać na rzecz zmiany tych systemów, które wykluczają, zwiększają opresję. To zaproszenie do aktywności.

Istnieje duża różnica pomiędzy perspektywą terapeuty systemowego i indywidualnego. Można powiedzieć, że metafora gabinetu opisuje to, co robi ten drugi: wszystko wydarza się w zamkniętej przestrzeni. Natomiast od terapeutów systemowych oczekuje się, że będą zaangażowani w zmianę społeczną. Mówimy o rodzinie, a jest ona zanurzona w kulturze. Wszystkie turbulencje, które się wydarzają w świecie, wywierają na nią wpływ. Jeżeli chcemy, żeby dzieci dobrze funkcjonowały, to powinniśmy dbać o to, żeby dobrze funkcjonowała rodzina, ale też szkoła i to, co się dzieje wokół szkoły, w społeczności lokalnej, w klimacie politycznym państwa.

Główny dylemat w terapii indywidualnej polega na tym, że cały ciężar zmiany problemowych zachowań i przeżyć ponosi dziecko. Jeżeli pracujemy systemowo, to dążymy do tego, żeby też inni członkowie rodziny włączyli się w proces rozwiazywania trudności, czyli nie tylko dziecko ma się zmieniać, ale także inni. Zmienić się mają relacje, jakie pomiędzy nimi zachodzą.

Ponad 4 procent transnastolatków ma doświadczenie próby samobójczej. I tym, co w największym stopniu chroni nastolatka w takiej sytuacji, jest akceptacja i wsparcie ze strony rodziców. Trudno mi sobie wyobrazić bardziej wyraziste i dramatyczne podkreślenie tego, jak ważne jest, żeby zadbać też o rodziców w tej sytuacji — o to, co oni myślą i czują.

Jeżeli mówimy o wsparciu praktycznym, to kłopot jest jeszcze taki, że przez wiele lat terapia rodzinna była bardzo nisko opłacana w instytucjach finansowanych przez NFZ. Był okres dynamicznego rozwoju, a potem dwie dekady tak niskiej wyceny terapii rodzin, że w zasadzie zniknęła z większości instytucji. Teraz, w ramach podjętej reformy, terapia rodzinna ma się pojawić na pierwszym, podstawowym poziomie pomocy, jednak rodzi się wątpliwość, na ile będą ją prowadziły osoby wystarczająco przygotowane, z wystarczającym doświadczeniem i wsparciem superwizyjnym. Bo trzeba sobie powiedzieć, że to nie jest łatwa praca. Trzeba mieć doświadczenie, trzeba mieć też trochę odwagi, żeby usiąść z rodziną i konfrontować się z różnymi punktami widzenia, konfliktami, sprzecznymi oczekiwaniami. Jeżeli pracujemy z pacjentem indywidualnie, to mamy komfort pewnej kontroli nad tym, co dzieje się w gabinecie. To oczywiście mówię w uproszczeniu.

Z parami często pracuje dwóch terapeutów.

Tak, podobnie terapię rodzin także często prowadzi dwóch terapeutów. Jest to uzasadnione, bo — jak już wspominałam — jest wiele wyzwań, z którymi konfrontują się osoby pracujące z rodzinami. Trudność polega też na tym, że wiele osób szkoli się w terapii systemowej, ale znacznie mniej osób ją praktykuje.

Wiążę wiele nadziei z reformą psychiatrii dzieci i młodzieży. Ważne, żeby jej częścią była terapia rodzin, adekwatnie opłacona.

Mam jeszcze jedno pytanie: dlaczego jest więcej transmężczyzn niż transkobiet? Transkobiety są społecznie bardziej widoczne, ale do specjalistów częściej zgłaszają się osoby, które są postrzegane przez społeczeństwo jako dziewczynki czy kobiety, a mówią, że są mężczyznami.

Może wiąże się to z tym, że przed kobietami stawia się więcej wyzwań, co powoduje, że dziewczęta postrzegają życie kobiety jako trudniejsze. Znaczenie ma kontekst kulturowy. Może warto przytoczyć dla ilustracji kulturę Albanii z prawem kobiet, mogących funkcjonować w społeczeństwie jako mężczyźni, pod warunkiem zachowania dziewictwa — mówię o zjawisku virgjineshe, zaprzysiężonych dziewic. Pozycja kobiety w tym bardzo patriarchalnym, tradycyjnym społeczeństwie była niezwykle niska. W określonych warunkach rodzinnych, wchodząc w męską rolę, kobieta zyskiwała nie tylko wolność, możliwość decydowania, prowadzenia interesów, ale też szacunek.

Jednak w kulturach, w których funkcjonowała trzecia płeć, nazwijmy to tak dla uproszczenia, w tej roli występowali częściej biologiczni mężczyźni, a kobiet prawie nie było. Wydaje mi się, że tu pojawia się pytanie o to, co jest bardziej akceptowane w danym społeczeństwie. I może też jest tak, że wciąż to, co męskie, jest bardziej atrakcyjne niż to, co kobiece.

To, jak rozumiem, może też sprawiać, że osobie postrzeganej jako chłopiec trudniej jest powiedzieć, że chce się nagle pozbyć tej męskości, którą społeczeństwo jej przypisuje.

Wydaje się, że wciąż męskość jest bardziej ceniona, wyżej wartościowana, chociaż to się zmienia.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×