Zaremba: Gdy skończył się czas honoru
Wielka trwoga to nie tylko strach. To rodzaj rozprężenia społecznego. Nazwałbym to „okresem pomiędzy” - pomiędzy II wojną a stalinizmem. Panował chaos, nie funkcjonowały żadne struktury. W takich sytuacjach łatwo przychodzi łamanie wszelkich zasad - mówi dr Marcin Zaremba.
Z doktorem Marcinem Zarembą z Instytutu Historycznego UW, autorem książki „Wielka trwoga. Polska 1944-1947”, rozmawia Joanna Sawicka.
Dlaczego „Wielka trwoga”? Czego więcej mogli bać się ludzie, którzy przeżyli dramat II wojny światowej?
To nie jest tak, że człowiek, który raz przeżyje jakąś traumę, uodparnia się na nią. Owszem, ludzie bali się również wcześniej, jednak nie oznacza to, że w 1945 czy 1946 roku nie było strachu.
Ale wielka trwoga to nie tylko strach. To raczej rodzaj rozprężenia społecznego. Nazwałbym to „okresem pomiędzy” – pomiędzy II wojną a stalinizmem. W latach 1944-1947 na ziemiach polskich zapanował chaos, nie funkcjonowały żadne struktury. W takich sytuacjach łatwo przychodzi łamanie wszelkich zasad.
Stąd tyle morderstw, gwałtów i szabru.
Tak, choć nie jest to jedyne wytłumaczenie. Jeśli chodzi na przykład o szaber, duże znaczenie miała chłopska bieda. A trzeba zaznaczyć, że przed wojną chłopi stanowili około 60% polskiego społeczeństwa. W 1939 roku przeżyli szok, gdy widzieli warszawską inteligencję uciekającą do Rumunii, wiozącą ze sobą porządne, skórzane obuwie, płaszcze, kapelusze, biżuterię. Oni czegoś takiego w życiu nie widzieli – tak dobrze ubranych ludzi. Sami chodzili bez butów. I nagle po wojnie okazało się, że na tzw. Ziemiach Odzyskanych te dobra niemal leżą na ulicy i nikt ich nie pilnuje.
Ale szabrowali nie tylko chłopi. Zajmowali się tym prawie wszyscy. Z ziem przejętych od Niemców przywoziło się fajerki, porządne klamki, całe wyposażenie mieszkań. W Warszawie przez dłuższy czas nie działała żadna kawiarnia, bo nie było skąd wziąć porcelany w zburzonym mieście. A ludzie zakładali interesy już wiosną ’45 roku. Trzeba więc było pojechać do Wrocławia czy Elbląga i wszystko przewieźć.
Mechanizmów tego zachowania szabrowniczego było bardzo wiele. Nie tylko zwykli ludzie dokonywali szabru, ale także, na nieprawdopodobną skalę, robiła to władza. Całe pociągi mebli jechały z północy do Warszawy. Mieszkania funkcjonariuszy UB i partyjnych pełne były nieraz eleganckich, ale przypadkowo dobranych mebli.
Rzeczywistość przedstawiona w twojej książce jest straszna. Niemal na każdym kroku czai się zło. Zastanawiam się, na ile jest prawdziwa. Czy zawarta w „Wielkiej trwodze” kumulacja wszystkiego, co najgorsze, nie tworzy wykrzywionego obrazu?
Zarysowana przeze mnie powojenna rzeczywistość jest straszna przede wszystkim dlatego, że piszę o strachu, a nie o pozytywnych emocjach.
Wszelkie opracowania sprzed 1989 roku prezentowały nieprawdziwy, zmitologizowany obraz tamtych lat, w których oczywiście były problemy, na przykład walka z reakcją, ale wiele aspektów rzeczywistości w nich po prostu nie istnieje. A żeby zrozumieć zachowania ludzi, trzeba znać kontekst sytuacyjny, ale także emocjonalny. Bez tego nie bylibyśmy w stanie pojąć choćby postępowania Polaków po wojnie wobec Niemców, Ukraińców, Białorusinów, a zwłaszcza Żydów.
„Wielka trwoga” to oczywiście uzupełnienie – nie całościowy obraz powojnia, tylko skoncentrowanie się na pewnej jego sferze.
Aczkolwiek powojennych radości też było trochę.
Na przykład?
Dokonała się wówczas rewolucja społeczna na polskiej wsi. Skończyło się wielowiekowe wykluczenie, czy po prostu niewolnictwo, czasy, gdy chłopi byli grupą ludności niemalże drugiej kategorii. Polska przedwojenna była Polską poststanową. Chłopi przez całe wieki żywili przekonanie, że nie mają szans na to, by odmienić swój los. Zresztą niebezpodstawnie. Jak ktoś miał trzy morgi ziemi, to jak ciężko by nie harował, to i tak nie mógł mieć więcej. Chyba, że wsiadłby na statek i popłynął do Ameryki. I nagle okazało się, że chłopi dostali ziemię. To była gigantyczna radość, mimo że nie mieli koni, nie mogli orać, że ciągle czegoś brakowało. To jest coś, czego inteligenci po prostu nie rozumieją, czego w naszym opisie powojennej rzeczywistości w ogóle nie ma.
Ale jednocześnie, trup ścielił się gęsto. Przejawy agresji były często bezmyślne, niewytłumaczalne.
Można powiedzieć, że w niektórych aspektach było gorzej niż w czasie wojny?
Tego bym nie powiedział. Sytuacja raczej stopniowo się poprawiała. Bardzo ciężko było na przednówku 1945 i 1946 roku, gdy panował straszny głód.
Ale w każdym razie nie było tak, jak to sobie wyobrażano, że nadchodzi koniec wojny, zdejmujemy plastry z szyb, nie ma już zaciemnienia, jest nowa Polska i pełne garnki. To przejście do czasów pokoju było wyjątkowo trudne – dla wielu ludzi, zwłaszcza tych zaangażowanych w podziemiu, wojna się nie skończyła.
A kiedy to nastąpiło?
Momentem uspokojenia były wybory w ’47 roku. Już wtedy było trochę mniej napięć, choć gdy na wiosnę tego roku Truman ogłosił program pomocy dla Turcji i Grecji, wszyscy odebrali to niemal jako zapowiedź III wojny światowej. Wtedy chyba powstał ten wierszyk: Truman, Truman, zrzuć ta bania, bo jest nie do wytrzymania. W maju Hilary Minc zapowiedział bitwę o handel, co oznaczało deklasację setek tysięcy ludzi, handlarzy, hurtowników, posiadaczy własnych biznesów. To wszystko w ciągu następnego półtora roku albo zeszło do podziemia, albo znikło. Niemniej 1947 rok już nie był tak zły: spadł poziom przestępczości i śmiertelności. Liczba osób aresztowanych była znacznie niższa niż w roku poprzednim. Ale już w połowie ’48 roku rozpoczęto kolektywizację i przyspieszono stalinizację. Myślę zatem, że 1947 był rokiem największego oddechu.
Chaos się kończył, bo komuniści na dobre przejmowali władzę?
Tak. I prawdopodobnie niewielka część Polaków rzeczywiście chciała zaprowadzenia porządku, sprawienia, żeby na drodze z Warszawy do Wrocławia nie stały posterunki radzieckie, żeby na każdym kroku nie brano jakichś łapówek, żeby nie było niebezpieczeństwa, że na szosie nagle wyjdzie z lasu jakiś oddział i ostrzela samochód.
Na ile ten chaos – wielka trwoga – pomogła komunistom objąć rządy w Polsce?
Trochę pomogła, ale to jest bardziej złożone. W społeczeństwie polskim w czasie drugiej wojny światowej zaszły gigantyczne zmiany. Zniszczona została elita, rozpadły się wszelkie struktury, ucierpiały więzi społeczne. Niemcy wyręczyli ZSRR, zaprowadzając w Polsce elementy bolszewickiej rewolucji, jak chociażby przejęcie całego przemysłu.
Nie przeceniałbym tu roli wielkiej trwogi, bo po wojnie wystąpiła ona właściwie w całej Europie. Dość powiedzieć, że chyba we wszystkich krajach wzrósł poziom przestępczości nieletnich. W Anglii, krajach skandynawskich, w Stanach Zjednoczonych. Tyle tylko, że w Polsce te napięcia należały do najostrzejszych, ponieważ przebieg okupacji był najgorszy. Komuniści mieli ułatwione zadanie. Rewolucyjnej dewastacji starego społeczeństwa dokonali za nich Niemcy.
Jak ocenić rolę władzy podczas wielkiej trwogi? Z jednej strony wobec chaosu, który panował, część społeczeństwa jej potrzebowała, z drugiej, ona sama napędzała strach, stosując terror.
To skomplikowane, dlatego różne aspekty należy rozpatrywać osobno. Przede wszystkim, nie jest prawdą, że społeczeństwo polskie poparło komunistów. Wyniki przeprowadzonego w 1946 roku referendum świadczą o tym, że na Blok Demokratyczny głosowało około 30% obywateli, a przecież w bloku było nie tylko PPR, ale również PPS! Możemy przypuszczać, że poparcie dla komunistów nie przekraczało kilkunastu procent. Inaczej wyglądał stosunek do wojska. Ludzie mieli poczucie, że jest to wojsko polskie, „nasze”. Żołnierze nosili polskie mundury, mieli orzełki, wprawdzie bez korony, ale jednak – w czasie okupacji za te orzełki stawało się pod ścianą. Stosunek do władz był ambiwalentny. Podobnie było z milicjantami. Oszukiwali, rabowali, gwałcili, robili straszne rzeczy. Ale czasem także ratowali. To było bardzo złożone.
Ambiwalentne uczucia mogły budzić także ukrywające się po wojnie leśne bandy, złożone przede wszystkim z członków konspiracji, choć także z byłych żołnierzy Wojska Polskiego i dezerterów. Opisujesz, jak rabowali, napadali, mordowali…
Widzę ich jako ofiary tej wojny. Piszę o ludziach zdemobilizowanych, którzy wyszli z Wojska Polskiego, Armii Krajowej, Batalionów Chłopskich, wrócili z Zachodu. Większość z nich potrafiła się zorganizować, założyła rodziny, znalazła pracę, odbudowała życie. Jednak jakaś ich część, w sumie był to niewielki procent, nie potrafiła się odnaleźć. W większym stopniu dotyczyło to członków podziemia, niż na przykład żołnierzy WP. Wychowali się w czasie wojny, nauczyli przemocy, brutalności, z armii wynieśli doświadczenia autorytarne. Po wojnie mieli silne poczucie niesprawiedliwości, niezasłużonej winy. Nie chciało im się pracować, bo przecież walczyli za Polskę. Oczekiwali jakiejś nagrody. I mieliby zamiast tego nagle zacząć kosić zboże? Cegły przerzucać? To się niektórym w głowie nie mieściło. W związku z tym część z nich trafiła do oddziałów bandyckich. Nie było w tym nic niezwykłego, taki proces dokonywał się po każdej wojnie. Nie chcę tych ludzi oceniać, pokazywać ich w czarnych barwach. Chcę ich zrozumieć. I chcę też zrozumieć mechanizmy, które doprowadziły do tej przemocy, agresji i bandytyzmu, z którymi mieliśmy do czynienia zaraz po wojnie.
Twoja książka przez niektórych jest oceniana jako próba konfrontacji ze wstydliwą przeszłością.
Nie chcę się z niczym konfrontować. To tak jak z tymi żołnierzami. Nie chcę oceniać przeszłości, decydować, czy była dobra czy zła. Chcę ją zrozumieć. Uważam, że tak powinno się pisać o historii.
dr Marcin Zaremba (1966) – adiunkt w Instytucie Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego i w Instytucie Studiów Politycznych PAN, autor książek i artykułów poświęconych historii PRL, Współpracuje m.in. z tygodnikiem „Polityka” i „Więzią”.