Prof. Friszke: PRL – oswojona dyktatura
Z prof. Andrzejem Friszkem rozmawiają Anna Dobrowolska, Szymon Rębowski i Stanisław Zakroczymski.
Czy Październik roku 1956 możemy uznać za moment, w którym ludzie mogą po prostu spokojniej odetchnąć, bo kończy się ostatecznie stalinowski terror, czy może wydaje im się, że Polska to będzie teraz w pełni ich kraj, może nie wymarzony, ale faktycznie ich?
Październik 1956 roku jest bardzo ważną cezurą. Cały okres powojenny można podzielić na czas do 1956 roku, potem od 1956 do 1980 roku i powstania Solidarności, a potem ostatnią dekadę kryzysu systemu komunistycznego w Polsce. W 1956 roku, chociaż system polityczny dalej pozostał ten sam – kierownicza rola partii, sowiecka dominacja, konieczność autocenzury, niepodejmowania pewnych wątków – nastąpiło zakończenie masowego terroru i w związku z tym powstała płaszczyzna dla normalnej, przeważnie zawodowej aktywności. Na przykład twórcy kultury otrzymali duży zakres wolności, choć istniały tematy zakazane. Oczywiście wszystko nadal działo się w granicach cenzury, ale ważne jest to, że istniały – w gruncie rzeczy dosyć jasno określone – reguły gry. Ta zmiana dotyczyła również „zwykłych” ludzi, którzy od 1956 roku na ogół nie musieli bać się represji z powodów politycznych. Zmniejszył się też nacisk na pracowników w postaci dyscypliny pracy, wyśrubowanych norm. Jeśli ktoś nie podejmował czynnej działalności opozycyjnej, to mógł spokojnie funkcjonować, żyć, wychowywać dzieci, pracować, władza niespecjalnie interesowała się jego prywatnymi poglądami. To była bardzo istotna zmiana w porównaniu z wcześniejszym okresem.
Natomiast pytanie, czy ludzie uznali PRL za własne państwo, jest bardziej skomplikowane, bo pewna część ludzi od początku uznawała powojenną Polskę za własne państwo, więc nawet państwo stalinowskie było ich. Mówimy o komunistach, ale również o ludziach, którzy doznali ogromnego awansu po wojnie, z rodzin biednych, upośledzonych społecznie, kulturowo przyjeżdżali do miast…
…właściwie odbudowywali albo budowali te miasta.
Dokładnie. I otrzymywali, przynajmniej w ich mniemaniu, lepszą pozycję społeczną. To nie musiała być bardzo wysoka pozycja. Większość doznających awansu to byli robotnicy o wiejskich korzeniach, przeniesieni do nowych zakładów pracy i nowo wybudowanych domów. Wielu ludzi z rodzin robotniczych i chłopskich zostawało urzędnikami, milicjantami, nauczycielami, pracownikami administracji. Na pewno mieli poczucie awansu i w jakiś sposób akceptowali ten system przed rokiem 1956; i oczywiście akceptowali go również po 1956 roku. Natomiast przynajmniej część przedwojennej inteligencji, która w PRL nie doznawała awansu i nie miała poczucia wdzięczności wobec systemu, przynajmniej biernie akceptowała powojenną rzeczywistość na różnych zasadach: lepiej być nie może, świat jest podzielony, nad nami dominuje ZSRR, nie możemy nic z tym zrobić – to pierwsza argumentacja. Drugie podejście było takie: „może ten system jest mało przyjemny, ale gwarantuje postęp, umożliwia odbudowę kraju, rozbudowę przemysłu, wyrównanie zacofania wsi”. Bardzo wielu ludzi, nawet z przedwojennych elit, tak rozumowało i akceptowało tę rzeczywistość. Ocena postawy polskiego społeczeństwa nie jest łatwa.
W jaki sposób w tej skomplikowanej sytuacji społecznej Gomułka próbował po Październiku legitymizować swoją władzę?
Gomułka był komunistą, ale zarazem pragmatykiem i realistą. Uważał, że PRL jest „słuszny”, bo zapewnia postęp społeczny, między innymi wspomniany awans, ale jest też „konieczny” w powojennej międzynarodowej sytuacji podziału świata. Stał na czele partii, której jądrem byli przedwojenni komuniści, mocno ideologicznie umotywowani, ale coraz większe zastępy tej partii tworzyli ludzie, którzy przychodzili do PZPR jako organizacji mającej monopol na zarządzanie krajem przy braku alternatywy na inny system. Bo ZSRR gwarantował, że system komunistycznej monopartii będzie trwał wiecznie.
Podstawowym elementem samookreślenia ideologicznego PZPR, przynajmniej w warstwie oficjalno-rytualnej, pozostawał marksizm, który tłumaczył, dlaczego w Polsce rządzić musi PZPR – taka jest dziejowa konieczność, to są rządy klasy robotniczej i jej partii. Natomiast w powszechnym przekazie do społeczeństwa akcentowane były również inne elementy, które w pewnym momencie może stały się nawet istotniejsze. Po pierwsze, problem granicy zachodniej i ziem zachodnich. Gomułka twierdził, że Polska może zachować granicę zachodnią, taką jaką ma: Wrocław, Szczecin, Gdańsk należą do Polski, bo w Europie panuje pokój, a my jesteśmy zaprzyjaźnieni ze Związkiem Radzieckim. Jeżeli nastąpiłoby zaburzenie pokoju światowego albo my-Partia utracilibyśmy kontrolę nad sytuacją, to Związek Radziecki przestanie nam tę granicę gwarantować i wówczas sytuacja Polski stanie się tragiczna. Bardzo wielu ludzi podzielało ten punkt widzenia, dlatego tak bardzo ważne było podpisanie w roku 1970 układu Brandt-Gomułka, regulującego stosunki z RFN. Moim zdaniem dopiero ten fakt umożliwił realny rozwój opozycji, bo Polacy poczuli się dużo bezpieczniej.
Może Gomułka, patrząc ze swojej politycznej perspektywy, nie zrobił najlepiej, podpisując ten traktat?
Patrząc na to posunięcie czysto taktycznie, można by tak to oceniać, ale Gomułka był polskim patriotą, oczywiście bardzo swoistym, ale kwestia granicy z Niemcami była dla niego zasadnicza. Uważał, że granicy na Odrze i Nysie Polska nie uzyskałaby bez komunistów, a Polska może czuć się bezpiecznie w tej kwestii dzięki sojuszowi z ZSRR.
Gomułka był przecież do 1948 roku ministrem ziem odzyskanych, więc kwestię granicy zachodniej mógł traktować nawet nie tylko jako zasługę komunistów, ale swój własny wkład w historię Polski.
Tak. On miał głęboko zakorzenione przekonanie, że jest taka możliwość, że Polski jako państwa nie będzie, tak jak nie było jej przez cały XIX wiek. Pamiętał, że upadła również Rzeczpospolita międzywojenna, a dlaczego upadła? Bo nie miała sojuszników, a zatem to przyklejenie się do Związku Radzieckiego było w jego światopoglądzie, prócz kwestii ideologii i narzuconego po wojnie podziału świata, gwarancją pokoju i egzystencji państwa.
Drugim przekazem, który kierował do społeczeństwa, było eksponowanie awansu społecznego i równości, postępu materialnego, takiego na bardzo małą skalę, ale służącego pewnej stabilizacji życia, likwidacji dawnej nędzy.
Ludzie to kupowali?
Tak, bo to było biedne społeczeństwo. Dla pamiętających przedwojenną biedę istniało autentyczne poczucie dużego awansu.
Te dwie nogi – geopolityczna i wewnętrzna, gospodarcza – są bardzo ciekawe. Czy można powiedzieć, że obie łamią się w latach 70.?
Tak. Ludzie uzyskali poczucie stabilności, co było, tak jak powiedziałem, oczywiście związane z układami 1970 roku, ale także ze zmianami pokoleniowymi. W dorosłość zaczęło wchodzić moje pokolenie, wyrosłe w nowych granicach, z trudem przyjmujące, że Wrocław kiedyś nie był nasz. Za to moja ciocia, która urodziła się przed I wojną światową, zawsze mówiła: „A to jeszcze nie wiadomo, co będzie”.
Jak wobec narracji Gomułki sytuował się kardynał Wyszyński?
Prymas Wyszyński w 1956 roku udzielił poparcia Gomułce. Dał Gomułce kredyt zaufania i poparł wybory 1957 roku. Zrobił to dlatego, że uważał, iż dla zliberalizowanego w 1956 roku systemu nie ma alternatywy. Gomułka był jego zdaniem najlepszym wyjściem. Polska w 1956 roku nadal należała do bloku sowieckiego, nie miała żadnych szans na „amerykańskie wyzwolenie”, nie była w stanie wywalczyć wolności samodzielnie. Wyszyński stwierdził, że system jest narzucony i można tylko dbać o to, żeby stawał się bardziej cywilizowany i praworządny, a następnie mocować się z nim o zakres wpływu na społeczeństwo.
Gomułka i Wyszyński wrócili na arenę polityczną w tym samym momencie, obaj z dużym poparciem.
Wyszyński realistycznie oceniał sytuację po wkroczeniu na Węgry wojsk sowieckich na początku listopada 1956. On oczywiście spierał się i może nawet w następnych latach walczył z Gomułką, ale to była walka przy użyciu ograniczonych narzędzi i pewnych nieprzekraczalnych reguł. Wyszyński podzielał obawy Gomułki dotyczące zagrożenia polskiej państwowości, one są widoczne u Prymasa aż do 1980 roku. Jego zachowanie wobec Solidarności bardzo dobrze to pokazuje. Kardynał po prostu bardzo bał się radykalnych działań. W 1968 roku usprawiedliwiał Gomułkę za interwencję wojskową w Czechosłowacji. W rozmowach z posłami Znaku, którzy przyszli do Wyszyńskiego we wrześniu 1968 roku, mówiąc, że chcą złożyć mandaty na znak protestu, odpowiedział im: „Jakie mandaty? Zostańcie w tym sejmie, nie róbcie żadnych spektakularnych akcji, może Gomułka musiał tak zrobić”. Wyszyński był daleki od opozycyjnego radykalizmu. To było raczej starcie o polską duszę. Gomułka też walczył o duszę, w sposób, o którym już mówiliśmy. Oni więc walczyli o polską duszę, ale żaden z nich nigdy nie posuwał się za daleko. Ani Wyszyński nie wzywał nigdy do żadnej rebelii, nieposłuszeństwa powszechnego wobec władzy, ani Gomułka nie spróbował go na przykład internować, czego dokonała ekipa Bieruta w 1953 roku.
Na czym polegała ta walka o duszę?
W atmosferze wolności po 1956 roku okazało się, że Kościół podejmuje ekspansję wszędzie, gdzie może. Chodziło między innymi o religię w szkołach, ale przede wszystkim o liczne uroczystości, procesje i pielgrzymki. Najgorsze dla władzy centralnej było to, że w organizowaniu tych pielgrzymek brali udział sekretarze powiatowi. Dla władzy centralnej, materialistów dążących przecież do panowania nad społeczeństwem i stopniowej laicyzacji, to było oburzające. Członkowie Komitetu Centralnego mogli zadawać sobie pytanie, czy prezydent miasteczka lub starosta jest lojalny wobec władzy, czy wobec biskupa? Za wielki problem uważali pojawienie się praktyk religijnych w harcerstwie, na obozach letnich, czyli w wychowaniu młodzieży, a także powstawanie duszpasterstw „stanowych”, czyli łączących zawody na przykład lekarzy czy prawników. To wszystko oznaczało łamanie monopolu wychowawczego czy zasady, że tylko partia kontroluje sposób i płaszczyzny zaangażowania obywateli, życie stowarzyszeń. To dla władzy monopolistycznej była sytuacja nie do zniesienia. Konflikt między Kościołem a państwem zaczął się wokół tego, że władza musiała zapewnić sobie lojalność administracji.
Ale istniał i wymiar szerszy – część społeczeństwa ceniła sobie laickość, źle znosiła klerykalizm, ekspansję praktyk religijnych; ten nurt miał duże znaczenie już przed wojną. W PRL sprzeciw wobec „klerykalizmu”, pragnienie świeckości życia, kultury, wychowania popychał wielu ludzi ku partii. Oba te czynniki spowodowały, że w okresie 1958–1960 nastąpiła zmiana polityki partii. Usuwano religię ze szkół, wprowadzano świeckość w szkole, a nawet usunięto siostry zakonne ze szpitali. Te posunięcia miały odepchnąć Kościół z przestrzeni życia publicznego i społecznego, zastymulować laicyzację. Odpowiedzią Wyszyńskiego były masowe peregrynacje obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej.
Szczytowym momentem tego starcia był rok 1966? Milenium polskiego chrztu dla Kościoła, milenium państwowości dla władzy.
Tak, oczywiście. Z tym że efekty akcji milenijnej wcale nie są tak jednoznaczne. Kościół lat 60. był bardzo specyficzny, jeszcze przedsoborowy. To był Kościół ludowy, Kościół wielkich pielgrzymek, kultu obrazów, modlitw na kolanach. Działania Wyszyńskiego oczywiście odbudowywały więzi i wpływy Kościoła na poziomie małych miasteczek i wsi, ale zarazem wielu ludzi – zwłaszcza z inteligencji – bardzo odpychały. Zwróćcie uwagę, że w czasie dużych buntów społecznych, które przychodzą zaraz potem, czyli 1968 roku studenckiego oraz 1970 roku robotniczego, nie ma żadnych akcentów religijnych.
Dopiero w latach 70. nadchodzi istotna zmiana w Kościele. Widać ją choćby w formach oddziaływania religijnego na młodzież. Pojawiają się specjalne programy, sacrosongi, czyli młodzieżowa muzyka kościelna. To są nowe wzory duszpasterstwa, które staje się zdecydowanie bardziej partnerskie. Najlepszym przykładem jest tu kardynał Karol Wojtyła, ale księży o zbliżonych metodach pracy było oczywiście o wiele więcej. W duszpasterstwach akademickich pojawiają się swobodne dyskusje, nawet pielgrzymki mają inny charakter. Oczywiście dalej są nabożne, ale ta nabożność jest luźniejsza, jest dużo radości, śpiewu, także wykłady o kulturze lub życiu rodzinnym.
Mamy jeszcze kwestię listu do biskupów niemieckich, napisanego w duchu pojednania, dość zaskakującego dwadzieścia lat po wojnie. Padają w nim przecież mocne i niespodziewane słowa „udzielamy wybaczenia i prosimy o nie”.
To było kolejne starcie z Gomułką. Wyszyński, dążąc do stabilizacji granic zachodnich, nie był związany z logiką władzy, przeciwnie: chciał, żeby Polska była obecna w świecie zachodnim, a zatem, poza ogólnymi ewangelicznymi zasadami, które leżą u podstaw tego listu, drugim celem było rozpoczęcie dialogu z Niemcami, oswojenie ich z nową mapą Europy. Gomułka tymczasem budził w społeczeństwie strach przed Niemcami, bo po pierwsze miał go, moim zdaniem, w sobie, tak jak wielu innych ludzi z establishmentu, a po drugie mobilizował po stronie władzy tę część społeczeństwa, która bała się Niemców, bała się Zachodu, miała natomiast skłonność, by szukać wsparcia w autorytarnej władzy i w ZSRR. Spór nie toczył się jednak tylko w stosunku do Niemiec i Zachodu. Znów istotne było pytanie, kto rządzi w Polsce. Gomułka by powiedział: „Do czego to podobne, żeby biskupi wypowiadali się w sprawach polityki zagranicznej, to jest niedopuszczalne. My, partia, rządzimy Polską, my odpowiadamy za wszystkie sprawy polskie, za wszystkie, a już za zagraniczne absolutnie, a tu nagle nam się Kościół wtrąca i próbuje coś załatwić na boku, to jest niedopuszczalne. Kościół znów wpycha się w nawę państwową”. Ale to oczywiście biskupi mieli rację, wykraczając poza wąski horyzont i zapoczątkowując powrót Polski do Zachodu, do Europy. List był tu kluczowy.
Wracając do Gomułki, był jeszcze jeden składnik jego legitymizacji: zdolność postawienia się ZSRR w październiku 1956 roku. Został przecież Pierwszym Sekretarzem przy sprzeciwie Moskwy, przy sprzeciwie Chruszczowa, udokumentowanym wizytą Rosjan w Warszawie i wielogodzinnym sporem w Belwederze przy akompaniamencie radzieckich czołgów idących na Warszawę. To bardzo budowało jego prestiż.
Zatem to państwo było, może to właściwe słowo – oswojone. Było dyktaturą, oczywiście, tylko że dla bardzo wielu ludzi to nie była nowość, przed wojną sanacja, o czym często zapominamy, to też była dyktatura, o czasach okupacji nie wspominając. Mało kto w PRL pamiętał demokrację.
Jak w epoce gomułkowskiej stabilizacji zaczęła kształtować się opozycja?
Genezy opozycji należy szukać wśród tych grup, które uważały, że wszystko, co społeczeństwo uzyskało w październiku 1956 roku to za mało. Zaczyna się od „Po prostu”, które żądało więcej samorządności, reformy gospodarczej, więcej praw w kulturze, więcej wolności słowa, wolności dyskusji. Jesteśmy w KIK- u – po Październiku kluczowe było pytanie, ile nam tych KIK- ów wolno założyć. Chcemy sto, władza pozwala na pięć. Hamowanie wyzwolonego w 1956 roku pragnienia wolności napędzało sprzeciw.
Na czym polegała waga ruchu klubowego, Klubu Krzywego Koła, KIK-u?
Ruch klubowy 1956 roku jest bardzo ważną formułą, przeważnie dla ludzi młodych i niekomunistów. Była to, przede wszystkim, próba odbudowania więzi między inteligentami poprzez wspólne spotkania i dyskusje. Po latach, w których nie można było wyrażać własnych opinii i dyskutować poza kontrolą władzy, ludzie zaczęli się spotykać. Przeważnie były to osoby, które znały się wcześniej, robiły coś razem w latach 40., w czasie wojny i zaraz po niej, część z nich znała się jeszcze z AK.
Czy wspólnota doświadczeń z II wojny światowej odgrywała w tych środowiskach istotną rolę? Co to znaczyło być AK-owcem w 1957 roku?
To dobre pytanie. Być AK-owcem w tamtym czasie znaczyło mieć poczucie godności i własnej wartości wynikające ze służby w czasie wojny w Armii Krajowej, utrzymywać poczucie więzi z tradycją AK-owską, która była potępiona i zwalczana po wojnie. To jest bardzo silny element identyfikacji, również w poczuciu obcości do tych, którzy w działaniach przeciw AK uczestniczyli, a więc na przykład do środowiska rewizjonistów. Dla bardzo wielu byłych AK-owców zaangażowanie w struktury partii było czymś kompromitującym.
Mówimy o kręgu rewizjonistów, czyli o młodych ludziach, wywodzących się z komunistycznych rodzin?
Tak, dla nich kluczowe było przekonanie, że PRL to jest ich państwo i że mogą je zmieniać i dlatego uczestniczą w życiu publicznym.
Co w tym okresie postulowali rewizjoniści?
Rewizjonizm to wiele grup inteligencji o rożnym stopniu krytycyzmu wobec władzy. Łączyło ich natomiast przekonanie, że komunizm jest właściwą perspektywą rozwoju, ale wymaga istotnych korekt, pogłębiających oczekiwania z roku 1956 – zatem więcej wolności, poczynając od wolności dyskusji w partii, a następnie reform poszerzających prawa obywateli do współdecydowania.
Ważne były pytania o sferę gospodarczą: kto ma zarządzać zakładami pracy, czy realizowane jest ludowładztwo, czy występuje realny wpływ robotników na proces produkcji? Jugosławia dawała pewne wzory w tym zakresie. Gomułka natomiast dążył do rządów autokratycznych, zarówno w sferze gospodarczej, jak i w kwestii wolności dyskusji. Wolność dyskusji to oczywiście cała sfera granic wolności słowa, wypowiadania krytyki, pytań o to, czym różni się istniejący system od stalinowskiego i jakie są gwarancje, aby stalinizm nie powrócił. Takie pytania zadawali rewizjoniści z kręgu „Po Prostu” czy „Nowej Kultury”, nim nie zamknięto tych redakcji. Młodzi Kuroń i Modzelewski zadawali kluczowe pytanie: czyje to jest państwo? Czy to jest państwo robotnicze, czy państwo biurokracji, która panuje nad robotnikami i pozbawia ich praw?
Można powiedzieć, że sprawdzali, czy PZPR faktycznie buduje w Polsce komunizm?
Dokładnie. Wraz z potępieniem Stalina wróciło pytanie: co to jest „komunizm”? Właśnie ci radykałowie z kręgu rewizjonistów mówili wtedy: „Wróćmy do źródeł”. Kolejne pytanie: gdzie są te źródła? Czy to jest 1917 rok? Wielu uważało, że tak, a inni twierdzili, że jeszcze wcześniej, odwoływali się do młodego Marksa, do korzeni. Generalnie w obu tych wypadkach chodziło o wprowadzenie nieumiarkowanego ludowładztwa, robotniczego zarządu fabrykami.
Jak doszło do współpracy między AK-owcami z Klubu Krzywego Koła a rewizjonistami, na przykład między Bartoszewskim czy Lipskim a Kołakowskim czy Kuroniem?
Ta współpraca budowała się latami, to wszystko nie jest takie proste. W 1956 roku żadna bliskość między Bartoszewskim a Kołakowskim nie wchodziła w grę. Byli ludźmi zupełnie różnych formacji: Kołakowski zaangażowany w budowanie systemu, Bartoszewski więzień systemu. Klub Krzywego Koła był miejscem spotkania i dyskusji ludzi o różnych doświadczeniach – ale krytycznych wobec władzy – lecz gdy chodzi o zespół kierujący, był dość jednolitym środowiskiem. Tam było niewielu PZPR-owców, a na pewno nie było aktywistów PZPR-u z okresu stalinowskiego, z przeszłością, która mogła budzić wątpliwości. W kierownictwie Klubu dominowali wówczas ludzie koło trzydziestki, którzy mieli zwykle AK-owską przeszłość, potwierdzającą, że zachowali się przyzwoicie w czasach, kiedy to kosztowało.
Czy Kuronia i Modzelewskiego możemy nazywać aktywistami partyjnymi z okresu stalinowskiego?
Kuroń dał się zauważyć już przed 1956 rokiem. Jako bardzo młody człowiek był aktywistą warszawskiego ZMP i latem 1953 roku został szefem propagandy zarządu stołecznego. To była bardzo znacząca funkcja, którą jednak pełnił krótko, bo po dwóch miesiącach został z niej zwolniony. A właściwie wywalono go z hukiem, z uchwałą potępiającą.
Dlaczego?
Nie potrafił się podporządkować dyscyplinie partyjnej. Robił to, co uważał za słuszne, mówił to, co uważał za właściwe, a to bardzo szybko okazywało się niewygodne, bo to miał być chórek, wszyscy mieli mówić to samo.
Kuroń i Modzelewski spotkali się w 1956 roku w ruchu na rzecz głębokich zmian, rad robotniczych, wolności organizacji młodzieżowych. Następnie obaj odczuwali wygaszanie tych nadziei, powrót centralnej kontroli.
W którym momencie nastąpiło zbliżenie między środowiskiem byłych AK-owców a rewizjonistami? Przecież Kuroń i Lipski to kluczowe postacie dla powstania KOR-u.
O spotkaniu dwóch formacji trudno mówić. Środowisko AK to kilkaset tysięcy ludzi różnych poglądów, postaw, w zasadzie rozproszonych. Można jedynie mówić o środowiskach osób wywodzących się z AK, którzy próbowali działać, zaznaczać swoją postawę. W latach 60. w AK-owskim środowisku nastąpił podział. Część pogodziła się z sytuacją, przystąpiła do ZBoWiD-u, jedynej organizacji kombatanckiej kierowanej przez PZPR, część odmówiła takiego kompromisu i pozostała na uboczu. W ramach tej drugiej grupy możemy mówić o osobach autorytetach, ale tylko niektórzy sympatyzowali z tworzącą się opozycją. To wszystko jest bardzo skomplikowane i kompletnie niezbadane.
Początkiem współdziałania takich osób jak Jan Józef Lipski i jego przyjaciele z rozwiązanego Klubu Krzywego Koła z młodymi rewizjonistami było aresztowanie w 1965 Kuronia i Modzelewskiego, po tym jak napisali list otwarty do partii. Kolejną ważną cezurą w zbliżeniu środowisk opozycyjnych był rok 1968.
Na czym polegała jego waga?
To była konfrontacja między poszukującą nowej legitymizacji władzą a różnymi środowiskami, dla których sposób rządów Gomułki stawał się coraz bardziej anachroniczny, a brak wolności dojmujący. We władzy coraz ważniejszą pozycję zaczęli zyskiwać działacze odwołujący się do nacjonalizmu, a przede wszystkim antysemityzmu. Ocenili oni, że schematy „żydokomuny” są w Polsce dość silnie rozpowszechnione, i wykorzystali je, przedstawiając się jako komuniści rodzimi, wywodzący się z polskiego ludu, swojscy. Zmieniły się nawiązania do tradycji, ale nie sposób myślenia, który był następujący: „my jesteśmy właścicielami państwa”, „tylko my mamy prawo do decydowania, co się w nim dzieje, my-władza, my-aparat władzy”. Partię łączyło bardzo silne przekonanie: „Nikt nam nie będzie mówił, co mamy robić, my sami wiemy najlepiej”. W konsekwencji zwalczano wszelkich krytyków władzy, w tym rewizjonistów stawiających niepotrzebne pytania, „krytykantów”. Partia pozbywała się tych, którzy postulowali reformy, chcieli poszerzenia wolności czy stworzenia mechanizmów kontroli.
I przed, i po 1968 roku społeczeństwo było traktowane jako przedmiot indoktrynacji i manipulacji. Zmiana nastąpiła jednak w treści owej indoktrynacji.
To sposób myślenia nowych członków aparatu partyjnego, wychowanych już po wojnie?
Oni mówili: „My określamy lepszych i gorszych Polaków”.
Gorszy i lepszy sort?
Coś podobnego. Gorsi Polacy to są obcy, najlepiej Żydzi. Z tego wynika też prawo arbitralnego określania kto z nami, a kto przeciw nam, przy czym wszelkie mniejszości są przeciw, ale z różnymi innymi środowiskami możemy się dogadywać. W związku z tym na przykład element antykościelny bardzo osłabł i Kościół stał się już koło 1970 roku siłą, której potęgę się respektuje, zakłada, że ona będzie i można próbować z nią negocjować różne odcinkowe kompromisy.
Jak rok 1968 wpłynął na opozycję?
To był tak naprawdę nowy początek. Bardzo ważne jest, kto gdzie był w 1968 roku.
Czy wcześniej podobną rolę, przynajmniej dla środowiska AK-owskiego, pełniła wojna i okres stalinizmu?
Tak. Teraz kluczowy staje się rok 1968. Jeżeli ktoś się zeszmacił w 1968 roku, to będzie mu to zapamiętane. I odwrotnie, bo te wydarzenia skróciły perspektywę między częścią byłych AK-owców, ważnymi środowiskami katolickimi a dawnymi rewizjonistami, którzy stracili nadzieję na możliwość wewnętrznej przemiany partii.
Wszyscy równo oberwali od władzy?
Dokładnie. Otwiera się płaszczyzna spotkań, ci ludzie zaczynają ze sobą rozmawiać, nabierają do siebie zaufania, nie podejrzewają się o złe rzeczy, to buduje przestrzeń, w której jest miejsce zarówno dla Kuronia, jak i Modzelewskiego, kręgu Klubu Krzywego Koła czy ludzi KIK-u. Kształtuje się cały wachlarz środowisk, które mają poczucie, że niezależnie od różnic, przede wszystkim znajdują się w opozycji do panującego reżimu, pragną zasadniczych zmian. Te środowiska zaczynają prowadzić wzajemny dialog: interesują się sobą, tworzą elementy wsparcia. Przykładem tego skrócenia perspektywy mogą być Seweryn Blumsztajn i Barbara Toruńczyk, którzy studiują na KUL-u. Kiedyś to by nie było w ogóle możliwe: ludzie z komunistycznych rodzin, żydowskiego pochodzenia, niewierzący, nagle zostają studentami KUL- u. Byłoby to niemożliwe bez akceptacji kardynała Wyszyńskiego.
Prymas i Kościół w tych latach wychodzą ze zwarcia z władzami, jakie określało ich stosunki od 1960 roku. Stosunki Kościół-państwo są w coraz większej mierze pragmatyczne. Zarazem Prymas jest zainteresowany tymi nowymi ruchami, tym, co się dzieje w środowiskach lewicowej opozycji. Świadczy o tym dwukrotne przyjęcie Kuronia przez Prymasa.
Co kierowało Prymasem?
Dla Wyszyńskiego to musiało być ciekawe tak po prostu, po ludzku. „Kto to jest ten Kuroń? Kiedyś komunista, ZMP-owiec, ale sześć lat w więzieniu siedział za bunty przeciw partii, co on reprezentuje? Co to jest?”. Dzięki temu kontaktowi możliwe były ze strony prymasa rozumiane przez władzę gesty, że on nie akceptuje represji czy pobicia opozycjonistów, także odległych ideowo od Kościoła. Powstawała sytuacja roztoczenia parasola ochronnego nad opozycją, która nie była katolicka, ale zdecydowanie nie była też antykatolicka.
Czy możemy jakoś opisać program tej zjednoczonej, a przynajmniej współpracującej opozycji?
Z jednej strony jest to całkowite zerwanie z nadzieją współpracy z partią, z nadzieją, że partia „zmądrzeje” i sama wprowadzi demokratyczne zmiany. Nadrzędnym postulatem staje się walka o rozszerzenie praw człowieka i swobód obywatelskich: budowa współpracy obywatelskiej, pomoc prześladowanym przez władzę. Bezpośrednim efektem tego podejścia będzie powstanie KOR-u w 1976 roku. Ale już wcześniej opozycja musiała przystosować się do nowej rzeczywistości po przejęciu władzy przez Edwarda Gierka.
Co zmieniło się w roku 1970?
Po pierwsze, wtedy po raz ostatni na całe dziesięciolecie władza strzelała do obywateli. Potem już, nawet tłumiąc bunty, nie będzie strzelała. Gierek zadeklarował, że to nie są metody walki z protestującymi, że w takich sytuacjach trzeba rozmawiać, łagodzić, i to podejście okazało się trwałe. Po drugie, Gierek rezygnuje z procesów politycznych jako formy walki z przeciwnikami. Co prawda odbył się jeszcze proces Ruchu w 1971 roku, w którym zapadły wysokie wyroki, ale on się zaczął jeszcze za Gomułki.
A procesy robotników w 1976 roku?!
To były represje i niepraworządne procesy. Oni byli sądzeni za chuligaństwo, za podpalenia, nie za politykę. Polityką natomiast była obrona uwięzionych za protesty, żądanie praworządności. Podjęcie obrony represjonowanych robotników, którą prowadził KOR, w części aparatu władzy prowadziło do chęci rozbicia opozycji przez aresztowania, ale Gierek na to nie poszedł, nie chciał procesów politycznych. Drugą kwestią w polityce Gierka jest zmiana polityki gospodarczej i obowiązującej narracji legitymizującej władzę. Końcowe lata rządów Gomułki to wyczerpanie „małej stabilizacji”, powolnego wzrostu dochodu, który pod koniec lat 60. w ogóle przestał być jakimkolwiek wzrostem, i zderzenie się aspiracji młodych ludzi z codziennością, która była – w sensie materialnym – bardzo siermiężna. Przyczyną protestów w grudniu 1970 roku był sprzeciw wobec podwyżki cen, a więc próby obniżenia materialnego poziomu życia. Polityka Gierka była skoncentrowana na stopniowym podwyższaniu materialnych warunków życia, co się udawało do połowy dekady. Potem przyszły sygnały kryzysu i niezadowolenie zaczęło rosnąć.
W Polsce Gierka rola marksizmu-leninizmu została zredukowana do sfery rytualnej. Nadal był przywoływany na zjazdach, w oficjalnych plakatach czy w hasłach, ale nie wyznaczał rytmu codziennego funkcjonowania partii. Ten rytm skupiał się na sprawach gospodarczych, to było najważniejsze. Za Gomułki gospodarka była istotna, ale było jeszcze kilka równie ważnych kwestii, o których mówiliśmy, które za Gierka zostały mocno zredukowane. Na przykład konflikty z Kościołem czy mobilizowanie przeciw kapitalistycznemu Zachodowi.
Coraz trudniej było straszyć Niemcami…
Tak, te relacje po 1970 roku były już w dużej mierze uporządkowane. Ponadto Gierek w młodości żył długo na Zachodzie, jego perspektywa była więc inna. Świadomie rezygnował ze wskazywania wrogów jako głównego elementu konsolidacji społeczeństwa. Gomułka cały czas mówił: „to są wrogowie”, mówił tak o Niemcach, ale to był przecież również imperializm amerykański, wojna w Wietnamie, syjoniści, którzy występowali przeciw państwom arabskim. Gierek prezentował świat jako miejsce, w którym możliwa jest współpraca, właściwie ze wszystkimi. Oczywiście nadal trwał podział tego świata na dwa bloki, ale państwa zza żelaznej kurtyny przestały być traktowane jako wrogowie. Więcej, można było kupić od nich technologię…
…sprowadzić z Włoch malucha…
Właśnie. Granice stały się dużo bardziej otwarte, zwykli ludzie mogli podróżować na Zachód. Ta zmiana dotyczyła też retoryki w polityce wewnętrznej. Zniknęło pojęcie wroga wewnętrznego. W zasadzie wszyscy mamy swoje miejsce w ojczyźnie, władza stara się budować jedność wobec symboli ogólnopaństwowych, czego przykładem jest odbudowa Zamku Królewskiego, rozbudowa przemysłu, postęp materialny. „Budujemy drugą Polskę”, „budujemy lepszą przyszłość” – w sensie materialnym właśnie. To nie są działania, które mogą jakkolwiek dzielić, przynajmniej na poziomie ideologicznym.
To jest moment zmierzchu marksizmu jako elementu konstytuującego władzę, ale też będącego punktem odniesienia dla opozycji?
To jest oczywiście proces, który zaczyna się dużo wcześniej. Kołakowski, intelektualnie najważniejsza postać rewizjonizmu, odwoływał się do marksizmu gdzieś do roku 1963. Potem stopniowo stawało się to coraz mniej ważne, aż w końcu właściwie zanikło w jego własnych tekstach, również tych filozoficznych. Jeszcze przed 1968 rokiem Kołakowski zaczął pisać „Główne nurty marksizmu”, w których dokonuje krytyki tej ideologii. Trzy tomy, które wyjdą w latach 70., już na emigracji, oznaczają całkowite rozstanie z marksizmem, jego głęboką krytykę.
Ostatnim wielkim programem próbującym wpłynąć na partię ze stanowisk marksistowskich był więc list otwarty do partii z 1965 roku?
Kuroń i Modzelewski nie próbowali tym listem wpłynąć na partię. Zarysowany w liście program był rewolucyjny, przepowiadał rewolucję i obalenie władzy aparatu partyjnego. To była wizja rewolucji w imię marksizmu, w imię klasy robotniczej – wizja obalenia władzy biurokracji, która dławi klasę robotniczą, naród, państwo, związki zawodowe, wszystko.
Co oni sobie właściwie myśleli, jak to pisali?
To, w co wierzyli. Mając w głowach przedwojenną, komunistyczną tradycję, wyobrażali sobie, że zbudują w zakładach komórki robotnicze, że robotnicy będą ze sobą dyskutować, analizować rzeczywistość, a jak przyjdzie kryzys, taki jak w 1970 roku, to te komórki pokierują strajkami. Oni przecież pamiętali rok 1956 i wtedy takie komórki, rady robotnicze, rzeczywiście się tworzyły. List otwarty jest bardzo ciekawy i można go czytać na kilku poziomach. Jak się go czyta na poziomie najprostszym, to język, którym jest napisany, może denerwować, drażnić. Zarazem, on jest niezłym opisem tego, jak ten system funkcjonował, na czym polegają jego totalitarne cechy. I jednocześnie zapowiada, że musi dojść do sytuacji, w której robotnicy zażądają swoich praw, zmiany polityki gospodarczej, i zrobią rewolucję. Jeżeli pojęcie rewolucji potraktujemy dosłownie – czyli jako masowy bunt robotników domagających się zmiany systemu – to czym była Solidarność?
Na pewno była większą rewolucją robotniczą niż ta z 1917 roku.
Właśnie! Robotnicy w roku 1980 nie używali oczywiście języka marksistowskiego, ale bardzo wiele elementów, które Kuroń i Modzelewski opisali w liście, było obecnych w sierpniowych postulatach: godność pracy, chęć panowania nad zakładami, określania tego, co w tych zakładach ma być produkowane, wolność słowa, wolność upominania się o swoje prawa materialne, również przy pomocy strajków. Zarazem marksistowski język i pewne charakterystyczne dla utopii lewicowej postulaty „Listu” w następnej epoce były całkowicie niestrawne i już do nich nie sięgano. Mimo opublikowania setek tytułów poza cenzurą po 1976 i po 1980 roku „Listu” już nikt nie przypominał. Nie chcieliby tego również jego autorzy.
Czyli z jednej strony opozycja zupełnie odeszła od marksistowskiego sposobu widzenia świata, a z drugiej ostatni marksistowski manifest okazał się w pewnym stopniu proroczy?
To była długa i trudna droga, na szczęście na końcu wszystkie środowiska opozycyjne spotkały się we wspólnej walce o prawa człowieka. Obrona ludzkiej godności okazała się najlepszą drogą walki z totalitarną władzą i dzięki temu powstała Solidarność.
Anna Dobrowolska
Szymon Rębowski
Stanisław Zakroczymski
prof. Andrzej Friszke