fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Frelik: Amerykański imperializm kulturowy będzie istniał jeszcze długo

Czy Bollywood i chińskie dramaty historyczne zagrażają amerykańskiej hegemonii kulturowej? Chyba nie. Jednak samo społeczeństwo w USA się zmienia, a jego nowe oczekiwania wpłyną na to, co będzie trafiać na ekrany globalnej publiczności.
Frelik: Amerykański imperializm kulturowy będzie istniał jeszcze długo
fot.: Samantha Sophia

Z Pawłem Frelikiem, profesorem uczelni w Ośrodku Studiów Amerykańskich UW, rozmawia Stanisław Krawczyk.

Czym jest amerykański imperializm kulturowy?

Zacznijmy od tego, że cały szereg działań, które w przypadku Stanów Zjednoczonych nazywamy imperializmem, w przypadku Polski nazwalibyśmy po prostu popularyzacją jej kultury. Czyli rzeczownik „imperializm” zależy nie tyle od samego typu działań, tylko od pozycji danego państwa.

Nie ma tu jednej definicji ani prostych klasyfikacji, ale myślę, że można mówić o imperializmie miękkim i twardym. Ten pierwszy jest nieformalny, rozproszony, ten drugi – oficjalny i planowany. Najlepszym przykładem miękkiego imperializmu jest Hollywood, właściwie przez cały XX wiek, a z czasem też inne przemysły rozrywkowe.

Soft power?

Tak. Seriale, gry wideo, przemysł muzyczny – cale spektrum przemysłów kulturowych. Formalnie mówimy tu oczywiście o prywatnych firmach i korporacjach, przy czym ich struktura biznesowa może być nawet bardziej globalna niż amerykańska.

Produkty tych przemysłów pokazują Stany Zjednoczone, panoramy Nowego Jorku, Los Angeles i tak dalej, ale promują też pewien model życia klasy średniej. W Polsce w latach 90. wiele osób brało wzorce tego, jak wygląda nowoczesna kuchnia, z amerykańskich filmów czy seriali. Jest rzeczą charakterystyczną, że te przestrzenie domowe są w takich utworach bardzo chętnie pokazywane, mimo że historia może być o czymś zupełnie innym.

Pewnym nośnikiem miękkiego imperializmu kulturowego był także ruch ekspatriantów ze Stanów Zjednoczonych. To bardzo często były osoby uprzywilejowane, które mogły sobie pozwolić na to, żeby na długie lata wyjechać ze Stanów Zjednoczonych i mieszkać chociażby w Paryżu – lub potem w Pradze, bo tam przecież żyło w którymś momencie pięćdziesiąt tysięcy Amerykanów. W latach 90. i krótko po roku 2000 mieliśmy też całkiem sporą społeczność amerykańską w Warszawie – nie wiem, ile to będzie osób w tej chwili, ale w Europie Amerykanów wciąż jest sporo.

Jako socjolog cieszę się, że mówisz nie tylko o samych filmach czy serialach, ale też o społecznych kanałach, którymi rozprzestrzenia się imperializm.

Tu jest w ogóle pewien paradoks. Z jednej strony, ci ludzie często kontestowali Stany Zjednoczone i wyjazd był dla nich decyzją symboliczną, pokazaniem, że nie chcą mieszkać w kraju, który ich mierzi. Z drugiej strony, mimo wszystko stawali się wizytówkami kultury amerykańskiej. Czy to Gertruda Stein na początku XX wieku, czy to Harry Matthews, jedyny niefrancuski członek grupy OuLiPo w latach 60. i 70. XX wieku – takie osoby są jednak kojarzone jako twórcy amerykańscy.

A jak jest z tym twardym imperializmem?

On jest mniej rozległy niż ten ciągle poszerzający się wpływ przemysłów kulturowych, ale z kolei był strategicznie planowany i realizowany. Po drugiej wojnie światowej w Europie, równolegle do planu Marshalla, instalowano kulturę i sztukę amerykańską w krajach, które stały się częścią bloku zachodniego. Zrobiono na przykład całą serię wystaw artystów, którzy w Stanach Zjednoczonych byli postrzegani jako buntownicy. Te względnie wczesne wystawy ekspresjonistów abstrakcyjnych, czyli Jacksona Pollocka i innych – w Holandii, Francji, Wielkiej Brytanii – nie były zawsze inicjowane przez muzea europejskie. To była polityka prowadzona za pieniądze CIA, naturalnie poprzez cały szereg przykrywek, organizacji, agencji federalnych.

Po wojnie pojawiła się też dyscyplina naukowa, która przez parę dekad pozostawała bardzo znacząca, czyli amerykanistyka. Owszem, miała ona również swoje korzenie wewnątrzakademickie, ale jej promocja w Europie to była bardzo świadomie zaplanowana inicjatywa. Lokalne ambasady i konsulaty przyznawały różnego rodzaju granty czy fundusze, ustanowiono też kilka cyklicznych imprez – w tym tak zwane seminaria salzburskie, organizowane zresztą w pałacu, w którym kręcono słynny hollywoodzki musical „Sound of Music”. W III RP też byli odbiorcy takich programów, między innymi dziennikarki i reportażyści, którzy mogli pojeździć po Stanach i następnie coś o tym napisać. Trochę później zresztą i na mniejszą skalę robiła to też u nas na przykład Kanada, ale ona nie ma takiej pozycji, żebyśmy mówili o kanadyjskim imperializmie kulturowym.

Na razie mówimy głównie o przeszłości. A jak jest obecnie? Czy amerykański imperializm kulturowy w Polsce nadal istnieje?

Istnieje i na pewno będzie istniał jeszcze bardzo długo. Rzecz jasna jego natura może się zmieniać. W tej chwili, zwłaszcza w ramach tego miękkiego imperializmu, wizytówkami amerykańskości są między innymi czarni raperzy. Oni mogą śpiewać dla swojej publiczności o rasizmie i przemocy policji, a polska publiczność może to rozpoznawać, niemniej u nas są oni rozpoznawani przede wszystkim jako amerykańscy raperzy.

Twardsza forma imperializmu moim zdaniem trochę osłabła. Przy obecnych wpływach finansowych, państwa ograniczają nakłady na kulturę, a sama Polska nie jest już krajem tak priorytetowym. Po 1989 roku trzeba było zabezpieczyć amerykańskie oddziaływania kulturowe w Europie Środkowej, teraz już nie jest to konieczne. Istniały też obszary, które USA zaniedbały, jak nauczanie języka angielskiego. Świadomie lub nie, po 1989 roku Amerykanie ewidentnie oddali pole Brytyjczykom i sieci British Council.

Certyfikaty językowe Cambridge.

Które istnieją oczywiście nie tylko w Polsce. Ale tak.

Amerykanie próbowali zresztą po jakimś czasie nadrobić zaległości. Powstały American Corners, czyli sieć bibliotek amerykańskich, które miały być takimi ogniskami kultury: z prelekcjami, pogadankami i tym podobnymi. Ponadto ambasada amerykańska w Polsce ciągle organizuje publiczne wykłady, prelekcje, zaprasza artystów i artystki z USA, są propozycje dla szkół, dla studentek i studentów. Programy Work & Travel też stanowią część takiego miękkiego zanurzania. Nie są to jednak priorytety polityki kulturowej Stanów Zjednoczonych.

To teraz pytanie o Netflixa. Netflix i inne amerykańskie platformy, na których dziś często ogląda się w Polsce seriale, są domeną gigantycznych korporacji, które mają swój kapitał i swoje interesy. To również jest imperializm kulturowy. Ale takie produkcje pokazują też na przykład osoby z mniejszości LGBT+, co może sprzyjać ich emancypacji w naszym kraju. Co z tym zrobić?

To kwestia Polski i kwestia globalna. Ponadto dotyczy ona nie tylko orientacji seksualnej czy tożsamości płciowej, ale też na przykład ludzi z problemami psychicznymi. Część seriali pokazuje, że te osoby również istnieją, żyją, kochają, umierają. To może wpływać na zmianę nastawienia wobec nich – jeśli nie w całym społeczeństwie, to w określonych grupach demograficznych. Sposoby pokazywania takich osób mogą być różne, ale z perspektywy przeciętnej publiczności na początek kluczowe jest chyba to, że te osoby w ogóle są obecne. I nie są przedstawiane jako straszne na dzień dobry, tak jak kiedyś bywało. W każdym razie na pewno jest to bardzo ważna praca kulturowa, ważniejsza w Polsce niż w wielu krajach zachodnich.

W sprawie osób LGBT+ zarządzający w Netfliksie czy Warner Bros sami mogą być dosyć liberalni, ale kluczowa jest logika kapitalizmu. Tam, gdzie można skolonizować jakiś sektor – hobby, grupę odbiorców, zagadnienie – robimy film, serial, siedem seriali, zależnie od tego, jak dużą mamy publiczność. Niemniej w krajach, w których potrzebny jest nowy sposób reprezentowania mniejszości, motywacje producentów i właścicieli sieci wydają się trochę mniej ważne.

Czy w takim razie powiedziałbyś, że argument dotyczący wielkiego kapitału nie jest zbyt istotny?

On jest istotny, ale chyba nie dla wszystkich. Kiedy mówimy o wielkim kapitale, można zwracać uwagę na przykład na to, czy nie dochodzi do łamania praw pracowniczych. Albo czy w rozmaitych koprodukcjach lokalne aktorki lub reżyserzy zarabiają wystarczająco dużo. To taki pryzmatyczny system, w którym na to samo zjawisko możemy patrzeć z różnych perspektyw i czasami ocena będzie bardzo przychylna, a czasami fatalna. Dla kogoś, kto broni praw pracownic i pracowników, pewnie mniej istotne będzie to, kogo i jak pokazuje się w tych serialach. A dla edukatorek kulturowych i społecznych mniej ważne mogą być materialne uwarunkowania produkcji.

Zastanawiam się jeszcze nad jednym. Na serialowych platformach oglądamy przeważnie amerykańskie historie. Czy to jakoś nie ogranicza lokalnych sposobów przedstawiania na przykład osób LGBT+? Czy nie jest tak, że przez to trudniej będzie opowiadać o specyficznych aspektach sytuacji tej mniejszości w Polsce? A może odwrotnie, może dopiero dzięki Netfliksowi i innym platformom otwiera się przestrzeń dla krajowych narracji?

Szczerze mówiąc, nie jestem pewien, czy w kulturze i sztuce możemy mówić o narodowych szkołach reprezentowania grup marginalizowanych. Jeżeli główny współczesny dyskurs na ten temat opiera się na idei fundamentalnych praw człowieka, to trudno mówić, że istnieje francuski, holenderski bądź polski sposób przedstawiania osób nieheteronormatywnych czy też osób z niepełnosprawnościami. Chyba wielu by się zgodziło, że to podejście polega po prostu na pokazywaniu, że te osoby są w istocie takimi samymi ludźmi jak wszyscy inni.

Oczywiście jeśli popatrzymy na drugą stronę barykady – na tych odmawiających mniejszościom prawa do równej obecności w przestrzeni publicznej – to różne kraje mają swoje specyficzne mowy nienawiści.

Może też moje pytanie zakłada zbyt ostry podział na kulturę amerykańską i nieamerykańską. Weźmy „Hiacynt”, który jest filmem netfliksowym, a równocześnie dotyczy polskiej społeczności homoseksualnych mężczyzn w latach 80. XX wieku. Nie mam poczucia, by ta produkcja była w całości sformatowana po amerykańsku. Ale też nie wiem, na ile w netfliksowym formacie można opowiedzieć – dajmy na to – o doświadczeniach polskich gejów będących także katolikami.

Ja bym tu jeszcze spytał, w jakim stopniu Netflix i jego pieniądze są faktycznie amerykańskie. Jasne, to jest wciąż firma zarejestrowana w Kalifornii, ale chodzi o to, w jakim stopniu ci wielcy producenci kultury są narzędziem amerykanizowania społeczeństw. Konflikt z czasów zimnej wojny przekładał się na określone polityki kulturalne, jednak po 1989 roku to się skończyło, a zarazem neoliberalna wersja kapitalizmu wrzuciła piąty bieg.

Spójrzmy na Chiny. Po pierwsze, tamtejsze firmy współprodukują czy współfinansują filmy takie jak „The Great Wall”, utwardzające chińską historię. Po drugie, korporacja Tencent już standardowo współtworzy tytuły w stu procentach amerykańskie, czyli działa dla pieniędzy, a nie po to, żeby propagować chińską kulturę. Jest na przykład jedynym właścicielem Riot Games, developera znanej na całym świecie gry „League of Legends”. Netflix do Chińczyków rzecz jasna nie należy, ale logika oddzielania kapitału od macierzystego kraju jest ta sama. Pod wieloma względami to nie jest już kwestia emanowania kultury państwa, z którego pierwotnie pochodzi firma, lecz zarabiania pieniędzy według neoliberalnej logiki, której częścią jest reguła obsiadania – kontrolowania, kapitalizowania – nawet potencjalnie wywrotowych czy marginalnych zainteresowań i tematów.

Podoba mi się ten termin: „reguła obsiadania”.

Jeszcze jedna rzecz. Mówiliśmy o tym, jak USA próbowały upowszechniać swoją kulturę na uniwersytetach. Istnieją inicjatywy powstające w ramach świata akademickiego, które z jednej strony wydają się bronić uniwersalnych praw człowieka, a z drugiej mogą być odczytywane jako przejawy poczucia wyższości perspektywy amerykańskiej. Na przykład w 2017 roku w jednym z większych towarzystw akademickich – Modern Language Association (MLA), zrzeszającym literaturoznawców, językoznawców i kulturoznawców – zrodziła się propozycja bojkotu izraelskich uniwersytetów. Została w końcu odrzucona przez odpowiednie ciało delegatów i delegatek stosunkiem głosów 113 do 79. Znaczy to jednak, że w tej grupie było aż 40 procent poparcia dla pomysłu, który w praktyce uniemożliwiłby indywidualnym akademikom izraelskim przyjeżdżanie na konferencje do Stanów. A mówimy o gronie humanistek i humanistów, od których można by oczekiwać większego wyczulenia.

Konflikt palestyńsko-izraelski to nie jest sprawa fifty-fifty i trudno tutaj o symetryzm, a jego historia to rzecz niesłychanie złożona. Warto pamiętać, że jednym z pośrednich sprawców tego konfliktu były właśnie Stany Zjednoczone, które uczestniczyły w podziale Bliskiego Wschodu po 1918 roku, a później na różne sposoby popierały państwo Izrael. Jeśli w tej sytuacji jakiś niemarginalny procent amerykańskich akademików jest zdania, że mają wystarczająco dobry ogląd tych wszystkich niesłychanie skomplikowanych lokalnych napięć politycznych, kulturowych, religijnych, by w praktyce uderzać w uczonych z innego kraju, to można chyba mówić o pewnym zadufaniu intelektualnym, o jakimś rodzaju mentalnego imperializmu kulturowego. Nawet mimo tego, że prawdopodobnie intencje były dobre i chodziło o obronę praw Palestynek i Palestyńczyków.

Czy ten przykład ma jakieś szersze znaczenie społeczne? Być może to po prostu wewnętrzne sprawy grupy akademików?

W skali całego społeczeństwa to nie była głośna sprawa, ale w świecie akademickim takie organizacje mają całkiem sporo miękkiej władzy, jeśli chodzi o sterowanie dyskursami. Zresztą podobnych historii było jeszcze trochę. To też pokazuje, że amerykanistyka w samych Stanach Zjednoczonych jest inna niż na naszym kontynencie. W ramach kultury amerykańskiej nawet ktoś, kto w swoim przekonaniu kontestuje politykę rządu federalnego, patrzy jednak inaczej niż osoba z zewnątrz.

Pytałem wcześniej, czy amerykański imperializm w Polsce jeszcze istnieje. A czy istnieje nadal w skali światowej? Jeśli tak, to z jakimi ograniczeniami się spotyka?

Niektóre kraje nakładają u siebie ograniczenia ze względów politycznych. Na przykład Arabia Saudyjska i Chiny to z jednej strony, konsumenci amerykańskiej kultury, szczególnie tak zwanej kultury popularnej, a z drugiej strony – państwa, które aktywnie ograniczały dostęp do pewnych utworów czy gatunków. Myślę jednak, że są to raczej konkretne przypadki niż systemowe odrzucanie, choć hegemonia amerykańska (lub nieco szerzej: anglofońska) jest też niekiedy lekko podważana przez tradycje i produkty kulturowe innych krajów. Czasami są to takie momentalne błyski na radarze, jak południowokoreański „Squid Game”…

…albo „Hellbound”.

Tak, to takie znane przykłady, które moglibyśmy policzyć na palcach jednej bądź dwóch rąk. W innych wypadkach jest to raczej powolna, stała obecność. Weźmy chociaż Bollywood – gigantyczny przemysł, który produkuje o wiele więcej niż Hollywood, jeżeli chodzi o liczbę tytułów. Ta cała tradycja robienia filmów z dużą zawartością tańców i śpiewu, która jest naturalna w Indiach, a która wielu odbiorcom zachodnim wydawała się trochę śmieszna, trochę komediowa, niewątpliwie ma swoje grono odbiorców poza Indiami.

To samo dotyczy pewnych gatunków chińskich: dramatów historycznych czy filmów ze sztukami walki. One są częścią stałego krajobrazu globalnej kultury. Czasami, z różnych powodów, zakorzeniają się w niej także produkcje z innych krajów. Ale czy to zagraża amerykańskiej hegemonii kulturowej? Na pewno nie, jeśli chodzi o ilość zarabianych pieniędzy. Globalny krajobraz stał się dziś bardziej różnorodny, bardziej urozmaicony niż dwadzieścia czy nawet dziesięć lat temu, jednak nie jest to chyba jeszcze zagrożenie, szczególnie dla tej miękkiej wersji imperializmu.

Czy samo słowo „imperializm” wydaje ci się tutaj adekwatne?

Ono sygnalizuje pewną perspektywę. Nie wiem, czy użyłbym go z własnej inicjatywy, zwłaszcza w odniesieniu do miękkiej odmiany, ale jak najbardziej rozumiem ten punkt widzenia.

Powiem jednak coś jeszcze. Raptem piętnaście lat temu pozytywny obraz osób LGBT+ wcale nie był częścią amerykańskiej produkcji serialowej i nie promieniował na świat. Ale tamtejsze społeczeństwo i kultura się zmieniły i zmieniają się także dziś. Rośnie na przykład odsetek widzów hispanojęzycznych. A nowe oczekiwania Amerykanek i Amerykanów wpłyną również na to, co będzie trafiać na ekrany globalnej publiczności – od Korei Południowej, poprzez Polskę, po Zimbabwe.

Myślę więc, że w nadchodzących dekadach zobaczymy bardzo ciekawe zmiany.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×