
Zmiany klimatu przestały już pukać do naszych drzwi. Wyważają je, wdzierają się oknami i szturmują przez komin. Na całym świecie skutki kryzysu odczuwane są coraz dotkliwiej – 2024 rok był kolejnym z serii rekordowo ciepłych. A energia nagromadzona w atmosferze dała o sobie znać także w postaci gwałtownych zjawisk pogodowych przetaczających się przez wszystkie kontynenty.
Zakończony w listopadzie ubiegłego roku COP29 był kolejną próbą odpowiedzi na wyzwania klimatyczne. Po raz kolejny przekonaliśmy się jednak, że także w tej sprawie punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Ocenę osiągniętego porozumienia różnicuje geograficzna perspektywa – inaczej postrzegają ją przedstawiciele państw Globalnego Południa, a inaczej bogatej Północy.
„Za mało, zbyt wolno” kontra „Nie nasza wina, nie nasz problem”
Różnice między Północą a Południem dobrze ilustrują tytuły dwóch opublikowanych w ostatnich latach raportów dotyczących zmian klimatu. Pierwszym z nich jest „Raport o luce adaptacyjnej” wydawany przez Program Środowiskowy ONZ. Podejmuje on temat adaptacji klimatycznych i corocznie aktualizuje stan wiedzy o postępach w tym zakresie. Wydanie z 2022 roku nosiło znamienny tytuł „Za mało, zbyt wolno”. Autorzy dokumentu wskazywali w nim na postępy w dziedzinie działań adaptacyjnych, podkreślając, że obecnie aż 80 procent państw świata posiada strategie przystosowawcze do zmian klimatu. Jednocześnie pisali: „Finansowanie mające na celu przekształcenie tych planów i strategii w działania wciąż nie jest wystarczające. Międzynarodowe przepływy finansowania adaptacyjnego do krajów rozwijających się są 5-10 razy niższe od szacowanych potrzeb, a luka ta wciąż się powiększa”. Wymieniane w raporcie skutki zmian klimatu – od wieloletniej suszy w Rogu Afryki, po fale upałów na całej północnej półkuli – przypominają, jak pilne jest zajęcie się wspomnianą luką. Pytanie tylko, kto ma to zrobić.
Wiadomo na pewno, że przedstawiciele krajów rozwiniętych nie poczuwają się do odpowiedzialności. Potwierdza to chociażby badanie Fundacji im. Heinricha Bölla pod tytułem „Nie nasza wina, nie nasz problem”. Jego celem było między innymi określenie podejścia Polek i Polaków do działań prośrodowiskowych oraz wyrzeczeń mających na celu ochronę klimatu. Zgodnie z przeprowadzoną analizą obywatele są świadomi wyzwań, które przed nami stoją. Mimo to nie są skłonni zrezygnować z wygodnego stylu życia, do którego przywykli w ostatnich latach. Taka postawa charakterystyczna jest przede wszystkim dla przedstawicieli klasy średniej, którzy zrzucają winę za kryzys klimatyczny na innych. W ich optyce „Szejkowie, Niemcy, państwo, biznes, samorządy – zlewają się w jeden system, czyli <<tamtych na górze>>, którzy decydują lub są w zmowie, a w każdym razie na koniec i tak wszystko obracają na swoją korzyść”, podsumowują autorzy raportu. I chociaż badanie obejmowało tylko Polskę, sygnały z COP29 sugerują, że cały zachodni świat myśli podobnie.
„Co, do diabła, robimy na tych wszystkich spotkaniach?”
Głównym celem listopadowego spotkania w azerbejdżańskim Baku było uzgodnienie finansowania adaptacji klimatycznej dla krajów rozwijających się. Konferencja została okrzyknięta „COPem finansowym” i wiązano z nią spore oczekiwania. Przedstawiciele krajów Globalnego Południa jechali na nią z nadzieją wynegocjowania znaczących kwot na pomoc w walce ze zmianami klimatu. Sytuacja wydawała się sprzyjająca, ponieważ bogata Północ już wiele lat temu uznała swoją rolę we wspieraniu Południa w procesie transformacji. Zgodnie z ustaleniami Porozumienia Paryskiego z 2015 roku kraje rozwinięte, ze względu na swoje historyczne emisje, powinny dotować te regiony świata, które obecnie najdotkliwiej odczuwają skutki zmian klimatycznych. Już w 2010 roku podczas konferencji COP14 w Kopenhadze ustalono, że przez pierwsze piętnaście lat na ten cel rocznie przeznaczane będzie sto miliardów dolarów. Po upływie tego czasu zaplanowano powrót do negocjacji w celu ustalenia nowych, bardziej ambitnych zobowiązań.
Niemniej, już przed zeszłorocznym szczytem negocjatorzy z organizacji takich jak na przykład Sojusz Małych Państw Wyspiarskich musieli być świadomi sygnałów ostrzegawczych. Wiedzieli, że ustalona piętnaście lat wcześniej stawka w rzeczywistości wypłacona została tylko raz (w 2023 roku), a obecne potrzeby przekraczają ją wielokrotnie. Szacunki opublikowane przed rozpoczęciem spotkania w Baku wskazywały, że skuteczne działania adaptacyjne w krajach rozwijających się będą wymagały wsparcia finansowego rzędu 1,3 biliona dolarów rocznie. Niewielu miało złudzenia co do realnych szans uzgodnienia wsparcia tej wysokości. Niemniej, nadzieje były duże.
Tym większe było więc rozczarowanie. Niedługo przed zakończeniem szczytu przedstawiciele krajów rozwijających się opuścili go w geście protestu. Po dwóch tygodniach burzliwych obrad wynegocjowana kwota wyniosła zaledwie trzysta miliardów dolarów. Po uwzględnieniu inflacji da to w 2040 roku niewiele więcej niż wyjściowe sto – ponad dziesięciokrotnie mniej niż postulowano.
Przedstawiciele państw Północy kończyli COP29 z uśmiechami na twarzach, gratulując sobie nawzajem wspaniałej umowy. Końcowe uzgodnienia, które delegatka Indii Chandi Raina określiła jako „złudzenie optyczne”, a przedstawicielka Nigerii jako „obrazę zapisów Konwencji Paryskiej”, Europejski Komisarz do spraw klimatu, neutralności emisyjnej i czystego wzrostu nazwał „ambitnym, potrzebnym, realistycznym i osiągalnym” celem.
Tak duża rozbieżność opinii o dokumencie podpisanym ostatecznie przez wszystkie strony uczestniczące w konferencji może, a nawet powinna zaskakiwać. Niektórzy komentatorzy analizujący przebieg i efekty szczytu w Azerbejdżanie podają w wątpliwość sens dalszej organizacji szczytów klimatycznych w tej formule. Skoro przedstawiciele państw nie mogą się porozumieć, to po co podpisują rozwodnione i niewiążące dokumenty? Nawet jeśli w Baku padły konkretne deklaracje, nie sprecyzowano kto, kiedy, ile i w jaki sposób ma płacić. Najdosadniej problem zaznaczył premier Albanii Edi Rama, który retorycznie zapytał: „Co, do diabła, robimy na tych wszystkich spotkaniach, jeśli na horyzoncie nie widać zbiorowej woli politycznej, by wyjść poza słowa i zjednoczyć się w celu podjęcia znaczących działań?”.
„Finansowanie klimatu nie jest dobroczynnością”
Odsuńmy na razie na bok pytanie o celowość organizacji konferencji. Spór o nią trwa i będzie trwał. Zastanówmy się, czy państwa rozwinięte faktycznie mają jakieś powinności wobec rozwijających się?
Po pierwsze, to właśnie kraje bogatej Północy, rozwinięte, zachodnie – czyli my – zgotowały ten los całemu światu. Klimat ociepla się nie tyle proporcjonalnie do ilości dwutlenku węgla wyemitowanego w danym roku, ile w zależności od jego łącznej zawartości w atmosferze, która jest pochodną skumulowanych emisji z ubiegłych lat. W uproszczeniu – kto zaczął emitować najwcześniej, ten i najwięcej wyemitował, więc najbardziej podgrzał świat. Pomijając dosyć liczne wyjątki (choćby Chiny czy kraje Zatoki Perskiej), zasada ta dobrze znosi zestawienie z danymi (ilustracja poniżej). Jeśli nie zgadzamy się aby rozwijające się Południe podążyło tą samą wysokoemisyjną ścieżką rozwojową, czy możemy odmówić mu dofinansowywania bardziej wymagających rozwiązań?
Zresztą nie tylko odpowiedzialność za zaistniałe zmiany rozkłada się nierównomiernie. To samo dotyczy też ich skutków. Podczas gdy spowodowane w dużej mierze przez Europejczyków i Amerykanów ocieplenie odczuwalne będzie w naszej strefie klimatycznej w sposób umiarkowany (pamiętajmy – nas akurat na adaptację stać), w wielu regionach położonych bliżej równika życie bez specjalnych dostosowań infrastrukturalnych stanie się fizycznie niemożliwe. Przykładów nie trzeba szukać daleko – fale upałów w strefie Sahelu odnotowane na przełomie marca i kwietnia 2024 sięgały blisko 50 stopni Celsjusza. Przy takich temperaturach utrzymujących się przez dłuższy czas osoby starsze czy osłabione nie mają szans na przeżycie.
Po drugie, niezależnie od bilansu win, powinniśmy dołożyć się do działań proklimatycznych w krajach rozwijających się z prostego powodu – mamy na to pieniądze. Co roku inwestujemy w sektor paliwowy ponad 950 miliardów dolarów, a dotacje budżetowe w tym sektorze sięgają powyżej biliona. Skoro możemy wygospodarować tak astronomiczne kwoty na biznes, który wpędza nas do grobu, tym bardziej dalibyśmy radę zainwestować podobne sumy w działania, które pozwolą naszemu gatunkowi przetrwać. Jak napisała Linda Schneider z Fundacji Bölla, „również to [że inwestujemy tyle w sektor paliwowy] świadczy o tym, że problemem nie jest brak pieniędzy, a ich nierówna i niesprawiedliwa dystrybucja – środki wciąż płyną w niewłaściwym kierunku”. Jak słusznie zauważył Filip Springer, w niedawnym wywiadzie dla Kontaktu, nasze działania w kontekście zmian klimatu muszą nabrać wymiaru etycznego. Nie możemy dłużej opierać się wyłącznie na kalkulacji krótkoterminowych zysków albo autorytatywnie decydować, czy ktoś na pomoc zasłużył. Poza pytaniem, czy ekonomicznie ma to sens, zastanówmy się, czy działania nie wymaga od nas moralność.
Także w ujęciu ekonomicznym sytuacja jest jak najbardziej jednoznaczna. „Finansowanie klimatu nie jest dobroczynnością”, jak ujął to Simon Stiell, Sekretarz Wykonawczy Ramowej Konwencji Narodów Zjednoczonych w sprawie zmian klimatu. W podobnym tonie wypowiada się Urszula Stefanowicz, obserwatorka szczytów klimatycznych i działaczka na rzecz ochrony klimatu w Polsce. „Środki przeznaczone na działania klimatyczne w państwach, które po prostu nie dadzą rady samodzielnie zrealizować ich wystarczająco szybko, to nie dobroczynność, nie nowa wersja pomocy rozwojowej, tylko inwestycja w bezpieczną przyszłość nas wszystkich”, pisze w swoim podsumowaniu COP29 dla miesięcznika „Dzikie Życie”. Choć skutki zmian klimatu rzeczywiście nie rozkładają się równomiernie, w takiej czy innej formie będą nas coraz dotkliwiej obciążały. A jako że ocieplenie jest w końcu globalne, reakcja na nie również nie może się ograniczyć do kilku krajów, które przypadkiem mają więcej pieniędzy niż inne.
Warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną istotną kwestię, jaką jest ostateczny bilans przepływów finansowych na linii Północ-Południe. Okazuje się bowiem, że obraz świata, w którym kraje już-nie-kolonizujące odkupują swoje winy wobec krajów już-nie-skolonizowanych przelewając im pieniądze w ramach pomocy rozwojowej, czy właśnie klimatycznej, jest nieprawdziwy. Mechanizmy „drenażu zasobów” z Globalnego Południa opisał dokładnie w „The Divide” Jason Hickel, amerykański naukowiec i publicysta znany z propagowania dewzrostu – koncepcji kwestionującej nieustanny wzrost gospodarczy w celu skupienia między innymi na ochronie środowiska i klimatu. Z badań jego zespołu wynika, że praca, ziemia, energia i surowce, przywłaszczane przez kraje bogatej Północy, osiągają co roku wartość dziesięciu bilionów dolarów. Proces rozkradania „byłych” kolonii ciągle trwa. Co więcej, to właśnie on pozwala nam utrzymywać obecny styl życia. Co roku zabieramy państwom rozwijającym się dziesięć bilionów, a potem na konferencji klimatycznej uprzejmie zgadzamy się oddać im z tego 3 procent. I z uśmiechem pozujemy do pamiątkowego zdjęcia, gratulując sobie własnej szczodrości.
Gdzie w tym wszystkim Polska?
Odnosząc się do krajów Północy konsekwentnie używałem określenia „my”. Zaliczenie Polski do tego grona nie jest jednak wcale oczywiste. Od strony formalnej wszystko przedstawia się dla Polski całkiem wygodnie. Ramowa Konwencja Narodów Zjednoczonych w sprawie zmian klimatu, podpisana w 1992 roku, zalicza nas co prawda do krajów rozwiniętych, ale zwalnia z wszelkich opłat klimatycznych. Argumentem jest fakt, że „przechodzimy transformację do gospodarki rynkowej”. Podział określony przez konwencję jest już przestarzały, nie tylko w odniesieniu do Polski. Wystarczy zauważyć, że zgodnie z jej postanowieniami część pieniędzy dla krajów rozwijających się powinna lądować w Chinach, największej gospodarce świata, lub Arabii Saudyjskiej i Katarze. Ale obowiązuje to, co zostało zapisane, a przedstawiciele Polski z pewnością nie będą jako pierwsi nawoływać do aktualizacji statusu państw będących stronami konwencji. „Renegocjacje tamtych zapisów byłyby dziś otwieraniem puszki Pandory” stwierdziła podczas szczytu w Azerbejdżanie Susana Muhamad, Ministra Środowiska i Zrównoważonego Rozwoju Kolumbii.
Fakt, że nikt nie każe nam płacić, nie powinien być jednak dla nas wymówką. Wszystkie wymienione argumenty odnoszą się do nas w podobnym stopniu, co do Niemiec, Wielkiej Brytanii czy USA. „Nasza pomoc pozostanie dobrowolna. Powinniśmy jednak zdawać sobie sprawę, podobnie jak inne państwa rozwinięte, że pomaganie leży w naszym najlepiej pojętym interesie” – podsumowuje sprawę Urszula Stefanowicz. Tymczasem, zgodnie ze słowami prezydenta Ilhama Alijewa, gospodarza COP29, „modus operandi dla Zachodu, a przede wszystkim Unii Europejskiej stały się podwójne standardy, nawyk pouczania innych krajów, oraz hipokryzja polityczna”. Niezależnie od słusznych kontrowersji wokół tej postaci, tu akurat trudno odmówić mu racji. Dopóki ta postawa się nie zmieni, nie ma najmniejszych szans na sprawiedliwe rozdzielenie kosztów transformacji klimatycznej, a te będą z każdym rokiem rosły – i to coraz szybciej.