Wyjazdy na Erasmusa dorobiły się własnej legendy. Zgodnie z nią Erasmus to synonim sposobu na „długie wakacje” za granicą, beztroski czas spędzony w przyjemnym (najlepiej śródziemnomorskim) mieście, towarzystwo ludzi z całej Europy. Jednym słowem, niekończące się przygody i imprezy, a to wszystko za pieniądze Unii Europejskiej. Jest w tej legendzie pewnie trochę prawdy, jednocześnie jednak nie brakuje studentów realizujących nieco bardziej naukowy model wyjazdu. Niezależnie od tego, w jakim celu studenci wyjeżdżają, korzyści dla ich rozwoju osobistego i przyszłej kariery zawodowej płyną podczas pobytu za granicą w dużej mierze „mimochodem” – choćby poprzez poprawę znajomości języka i kontakt z odmienną kulturą.
Tym bardziej niepokoi dostrzegana przez wiele osób znających studenckie realia tendencja, polegająca na selekcji osób wyjeżdżających na Erasmusa ze względu na ich status majątkowy czy, mówiąc ogólniej, społeczne pochodzenie. Prowadzi to do sytuacji, w której z dobrodziejstw programu korzystają głównie ci studenci, którzy już wcześniej mieli okazję w dobrej szkole lub na prywatnych lekcjach porządnie nauczyć się języka lub też mogli pozwolić sobie na turystyczne wyjazdy za granicę. Rzadko wydają się natomiast jeździć ci, dla których studia oznaczały wybicie się z kiepskiej szkoły w małej miejscowości i wyzwanie związane z przeprowadzką do dużego miasta, a wypady za granicę, o ile mieli okazję takowe zaliczyć, były wypadami na saksy. Ktoś mógłby oburzyć się w tym miejscu, o jakiej selekcji właściwie mówię, skoro dziś nikt o zdrowych zmysłach nie ustanawia przecież przy aplikowaniu o stypendium żadnych formalnych cenzusów majątkowych ani nie sprawdza pochodzenia studentów. Selekcja, o której piszę, nie potrzebuje jednak prawnych zapisów – jest tylko ubocznym skutkiem tego, jak zorganizowany jest program Erasmusa oraz wisienką na torcie nierówności konserwowanych przez system edukacji na kolejnych jego etapach.
Jak to działa?
Pierwszą trudnością związaną z wyjazdem jest kwestia funduszy. Kwota stypendium Erasmusa w założeniu wystarczać ma na „wyrównanie różnicy pomiędzy kosztami życia w kraju i za granicą”. Założenie słuszne, tyle że bardziej deklarowane niż faktyczne – różnice kosztów życia między miastami polskimi (szczególnie biorąc pod uwagę miasta tańsze niż Warszawa – np. Kraków czy Lublin) a Paryżem, Londynem czy Kopenhagą są ogromne i przekraczają wysokość wypłacanego stypendium. Brak wystarczających środków do utrzymania się za granicą teoretycznie nie jest trudnością nie do przezwyciężenia – na miejscu można rozejrzeć się za studencką pracą i do stypendium dorabiać. Tyle tylko, że nie wszędzie w czasach kryzysu znalezienie pracy wypada brać za pewnik, więc strategia taka jest co najmniej ryzykowna, szczególnie dla studentów, którzy wiedzą, że rodzice nie będą w stanie ich wesprzeć, biorąc na siebie część kosztów pobytu.
Mówiąc o ryzyku, dochodzimy do kolejnej przeszkody, która, choć jest być może mniej „namacalna” niż kwestia funduszy, równie skutecznie może zamykać drogę do wyjazdu osobom o krótszym doświadczeniu życia w dużym mieście czy pochodzącym z rodzin o niższym statusie społecznym (co zresztą często się ze sobą wiąże). Aplikowanie o stypendium oraz organizacja zagranicznego wyjazdu wymagają zaradności i wiedzy. Przebicie się przez gąszcz formalności, załatwienie mieszkania, nawiązywanie znajomości w nieznanym środowisku, zaliczanie zajęć w obcym języku czy w końcu rozliczenie programu obarczone widmem oddawania pieniędzy za niespełnienie wymagań – te wszystkie czynności, które wielu skwituje stwierdzeniem:„wymagające, ale do ogarnięcia”, innych paraliżują i sprawiają, że nie chcą nawet spróbować. Nie chodzi mi o osoby z natury ceniące bezpieczeństwo i nielubiące wyzwań – mam raczej na myśli studentów, którzy podobne wyzwanie podjęli przyjeżdżając na studia z małej miejscowości. Już raz przeżyli szok kulturowy, być może musieli przebijać się przez mur niechęci „rdzennych” mieszkańców miasta. Obawiają się, czy poradziliby sobie w innym kraju, w warunkach jeszcze bardziej wymagających. Studentów wywodzących się z rodzin o niższym statusie społeczno-ekonomicznym dodatkowo ogranicza brak oparcia w środowisku – ich rodziny i znajomi niekoniecznie mogą służyć radą, jak się za organizację takiego wyjazdu zabrać.
Na deficyt tego typu „miękkich” umiejętności, dla których socjologowie ukuli pojęcie kapitału kulturowego, nakłada się dodatkowo kwestia znajomości języka. To kolejny zasób, w który, obok pieniędzy i wiedzy praktycznej, niektórzy studenci są nie ze swojej winy wyraźnie gorzej wyposażeni. Średni wynik matury z języka angielskiego na poziomie podstawowym wyniół w 2005 roku 63% na wsi, 71% w małych ośrodkach miejskich i 79% w miastach powyżej 100 tysięcy mieszkańców. Jeśli odrzucić trudną do obronienia tezę, że im mniejsza miejscowość, tym uczniowie bardziej leniwi, przytoczone statystyki wskazują na istotne różnice w poziomie nauczania języka obcego między szkołami wiejskimi, miasteczkowymi i wielkomiejskimi. W ten właśnie sposób zaniedbania na wcześniejszych etapach edukacji upośledzają pewne grupy studentów znacznie utrudniając im wyjazd na zagraniczne stypendium.
Równać w górę
Można pewnie znaleźć niejeden przypadek, w którym opisane wyżej mechanizmy nie zadziałały. To, że zdarzają się studenci, którym udało się wyjechać mimo barier związanych z ich społecznym pochodzeniem, nie podważa jednak istnienia samych barier. Prowadzą one do dwóch typów selekcji – przede wszystkim wielu studentów o niższym statusie społeczno-ekonomicznym w ogóle nie stara się o wyjazd na Erasmusa. Ci natomiast, którzy się odważą, narażają się na eliminację w procesie rekrutacji ze względu na niskie kompetencje językowe. Pierwszy z mechanizmów – rodzaj autoselekcji – powinien wzbudzić nasz szczególny niepokój, bo prowadzi choćby do sytuacji, w której na wielu wydziałach UW co roku zostają niewykorzystane miejsca na zagranicznych uniwersytetach – wydział podpisał międzyuczelnianą umowę, pieniądze są do wzięcia, a chętnych nie widać (i to w, wydawałoby się, atrakcyjnych dla polskich studentów krajach, takich jak Niemcy czy Francja).
Ciężkie unijne pieniądze, które mogłyby służyć wyrównywaniu szans na ostatniej prostej przed wejściem młodych ludzi na rynek pracy, zamiast tego konserwują wcześniejsze nierówności. Czy oznacza to, że jeśli leży nam na sercu dobro wspólne i sprawiedliwość społeczna, potrzebujemy Robin Hooda, który zabierze Erasmusa dzieciom z „dobrych domów” i odda tym, które miały gorszy start? Z pewnością nie. Studenci już na wstępie swobodnie poruszający się w międzynarodowych realiach mają okazję w pełni wykorzystać możliwości, jakimi dysponują ich zachodni koledzy i nie ma sensu ich takiej szansy rozwoju pozbawiać. Równajmy w górę, nie w dół!
To, czego w obecnym systemie brakuje, to mechanizmów wspierania osób, dla których wyjazd nie jest łatwy i oczywisty, choć są zdolne i pracowite. Nie jest to zadanie proste, gdyż nakłanianie do wyjazdu kogoś, kto nie zna języka, nie ma funduszy i jest przekonany, że sobie nie poradzi, byłoby nonsensem. Trzeba wpierw choć częściowo zmienić ten stan rzeczy. Tu jednak wyrasta przed nami kolejna trudność. Przyczyny nierówności wśród studentów sięgają bowiem, o czym była mowa powyżej, wcześniejszych etapów edukacji i tam należałoby im przeciwdziałać. Nie warto jednak ograniczać się do rytualnego postulowania rewolucji w całym systemie edukacji, gdyż pewną poprawę przynieść mogą zmiany organizacji samego Erasmusa oraz stworzenie infrastruktury wspierającej przygotowania do wyjazdów.
Po pierwsze warto zastanowić się nad zmianą sposobu finansowania wyjazdów. Wysokość przyznawanych środków można częściowo uzależnić od dochodów na głowę w rodzinie studenta. Ci, którzy mogą sobie na to pozwolić, dokładaliby do pobytu trochę więcej z własnej kieszeni, natomiast osoby w gorszej sytuacji materialnej zyskałyby szansę, żeby w ogóle wyjechać. Takie dzielenie pieniędzy może budzić kontrowersje, jeśli jednak rozumiemy sprawiedliwość społeczną jako równość rzeczywistych możliwości korzystania z ustanowionych praw, tego typu rozwiązanie jest uzasadnione.
Po drugie, potrzebne są aktywne formy docierania do osób, którym brakuje wiedzy, jak zabrać się za organizację wyjazdu. Przykładu dostarczają praktyki niemieckie, w ramach których funkcjonuje rozbudowany system wsparcia obsługiwany przez odpowiednio przeszkolonych studentów. Tamtejsze uniwersytety zatrudniają swoich własnych adeptów, by doradzali kolegom szukającym pomocy w różnych sprawach, takich jak chociażby przygotowanie się do zagranicznego wyjazdu (na marginesie warto dodać, że uniwersyteckie biura doradzają również w szeregu innych kwestii – np. gdzie szukać pomocy psychologicznej, socjalnej, wsparcia dla młodych matek etc.). Tego typu rozwiązania nie tylko ułatwiają zdobycie niezbędnych informacji – sprawiają również, że student decydujący się na aplikowanie o stypendium nie czuje się zdany tylko na siebie. Podobne inicjatywy w polskich warunkach (gdy trudno liczyć na środki pozwalające opłacać studenckich „doradców”) dobrze wpisywałyby się w działalność uczelnianego samorządu.
Na końcu wspomnieć wypada jeszcze o kwestii nauczania języków w toku szkolnictwa wyższego – marna jakość lektoratów oferowanych na wielu uczelniach stanowi rażące zaniedbanie. Dopóki prowadzenie zajęć językowych nie przestanie być traktowane przez wiele ośrodków akademickich jak dopust boży, ciężko będzie przełamać niekorzystny trend dzielenia studentów.
***
Przedstawione przykłady zmian nie wymagają wielkiej rewolucji w systemie edukacji. Są to działania możliwe do przeprowadzenia, ale pod jednym podstawowym warunkiem, że przestaniemy podtrzymywać fikcję o istnieniu w obecnym systemie równych szans dla wszystkich. Dopiero wtedy będziemy mieli rozeznanie sytuacji, które może zaowocować dobrymi działaniami wspierającymi i solidarnościowymi. Mądrzejsze realizowanie Programu Erasmusa jest tylko jednym z wielu cennych efektów, które taka zmiana myślenia pomogłaby nam osiągnąć.