fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Dzieci Boże, wstańmy, chodźmy!

Mamy prawo słuchać Ducha, rozeznawać Jego głos, postulować, protestować, odmawiać i decydować. Nikt nam tego prawa nie musi nadawać. Mamy je, bo jesteśmy Bożymi dziećmi.
Dzieci Boże, wstańmy, chodźmy!
ilust.: Janek Stanisławski

Żyjemy w czasach kryzysu i, co być może bardziej szczególne, chaosu. Wojny, pandemia, katastrofa klimatyczna, ruchy migracyjne, upadek znaczenia tradycyjnych instytucji i kanałów informacji – to wszystko prowadzi do załamywania się dotychczas obowiązującego porządku. Kryzys to jednak także czas, w którym możliwa staje się prawdziwa przemiana, dogłębne przewartościowanie sposobu, w jaki funkcjonujemy jako jednostki, społeczeństwa i ludzkość. Szukamy tej trudnej nadziei – dla chrześcijaństwa niezbywalnej.
Chcemy pytać nie o to, czy chrześcijaństwo może, choćby częściowo, stanowić dom dla pokoleń trudnego czasu, ale właśnie o działania, które należy podjąć, aby stało się to możliwe. By tak się stało, chrześcijanie muszą nie tylko diagnozować kryzys, ale też szukać prześwitującego przez pęknięcia w skorupie świata światła. Jeśli tego nie zrobimy, chrześcijaństwo stanie się przede wszystkim – nie pierwszy raz zresztą – pustą formułką. Innymi słowy: aby przesłanie chrześcijańskiej Nadziei nie umarło, potrzebna jest zmiana, i to adekwatna do skali kryzysu. A więc – zmiana fundamentalna.

Zgrupowanie namiotów

Sześć lat temu w numerze „Dlaczego wciąż jesteśmy w Kościele?” przekonywaliśmy, że „Inny Kościół jest możliwy”. Z dzisiejszej perspektywy zmiany, które w nim formułowaliśmy, wydają nam się kosmetyczne. Dotyczyły przede wszystkim sposobu funkcjonowania Kościoła jako instytucji – na każdym poziomie: parafii, diecezji, Kościoła powszechnego – ale pod tym względem jawią się dziś jako propozycja kładzenia maści chłodzącej na otwarte złamanie. Proponowaliśmy też przeformułowanie niektórych elementów nauczania Kościoła rzymskokatolickiego, ale w sposób zachowawczy oraz niedotykający istoty rzeczy: podmiotowości, oddolności, wolności i odejścia od kastowości.

Cztery lata temu w numerze „Teologia wyzwolona” wskazywaliśmy zaś, że kontekstualne podejście do teologii, uwzględniające uwarunkowania społeczne, w tym sytuację grup na różne sposoby marginalizowanych i wykluczanych, jest już czymś w zasadzie mainstreamowym na świecie. Przekonywaliśmy, że teologia musi wypływać nie tylko z Pisma oraz Tradycji, ale że żywa staje się wtedy, gdy jednym z jej podstawowych źródeł jest, nieodzowne właśnie, życie – takie, jakim jest, a nie jego wyidealizowana forma. Pokazywaliśmy także różnorodność Kościoła na świecie, sugerując niejako: „Patrzcie, nawet w tak scentralizowanej instytucji, w której wciąż dominują aspiracje do uniwersalizmu i próby usystematyzowania wszystkiego – nawet tutaj mieści się tak wiele nurtów, głosów i praktyk”. Znów jednak: nasze postulaty nie dotykały sedna. Tego, jak często owe aspiracje do uniwersalizmu są u źródła kolonialne lub oparte na innych relacjach zależności, przewagi i wykluczenia. Tego, że centralizm okazuje się patogenny i ograniczający wolność. Wreszcie tego, że próby usystematyzowania wszystkiego skutkują sankcjonowaniem i uświęcaniem strukturalnej przemocy tych, którzy mają we wspólnocie w istocie wyłączną władzę nie tylko przewodniczenia, ale także interpretowania, „dopuszczania” i wskazywania, wobec tych, którzy tej władzy podlegają.

Czy jako chrześcijanie – Lud w drodze – nie powinniśmy być ludem nomadycznym pod każdym względem – przede wszystkim zaś duchowym?

Dziś chcemy powiedzieć: musimy sobie pozwolić na myślenie o naprawdę poważnych zmianach. Musimy zadać najważniejsze pytania. Kim jest, a kim powinien być we wspólnocie ksiądz, biskup, papież? Jaką rolę powinna mieć kuria rzymska, a do czego nie powinna być powołana? Jak zapewnić równość dzieci Bożych – zarówno w godności, jak i udziale – w naszym Kościele? Jak uczynić przesłanie chrześcijańskiej nadziei rzeczywiście, a nie tylko nominalnie, uniwersalnym, a więc dostosowanym do tak skrajnie zróżnicowanych realiów, w jakich żyją chrześcijanie i chrześcijanki na świecie?
Nie wystarczy powiedzieć: „Ten dom da się inaczej urządzić”. Powiedzenie, że przecież niektóre pokoje w nim mają kolorowe ściany i nikt nie robi z tego problemu – to także za mało. Jeśli trzymać się budowlanych metafor, kluczowym pytaniem jest dla nas dziś to: czy w aktualnej rzeczywistości świata targanego kryzysami i chaosem potrzebny nam jest w ogóle murowany dom? A może powinniśmy myśleć o Kościele jako o zgrupowaniu namiotów? Czy jako chrześcijanie – Lud w drodze – nie powinniśmy być ludem nomadycznym pod każdym względem – przede wszystkim zaś duchowym?

Ocalić powszechność Kościoła

Kontekstem dla tych pytań musi być jednak nie tylko stan świata, ale też światowego katolicyzmu, czy szerzej: chrześcijaństwa. Jeśli mamy myśleć o reformie globalnego katolicyzmu, to kluczowe jest dostrzeżenie owego światowego – a więc ponadnarodowego i ponadregionalnego – wymiaru wyzwań, przed którymi stoimy.

Czas na definitywne zerwanie z kolonialnym marzeniem o jednolitości katolicyzmu na całym świecie.

Z tą perspektywą łączą się dwie fundamentalnie ważne konstatacje. Pierwsza: choć chrześcijaństwo i spotkanie z Jezusem Chrystusem może przemieniać – i robi to – pojedynczego człowieka, to ma również potencjał bycia polityczną i ideową siłą o zasięgu globalnym, a dzięki temu – odpowiadania na najważniejsze wyzwania współczesności, które w dobie globalizacji mają niemal wyłącznie zglobalizowany charakter. Druga: by było to możliwe, musimy docenić i „uważnić” różnorodność katolicyzmu i chrześcijaństwa na świecie oraz docenić korzyści, jakie ma ona dla ożywczego potencjału Ewangelii.

Innymi słowy: by realnie odpowiadać na największe wyzwania naszych czasów, katolicyzm musi pójść w stronę uznania różnorodności za wartość, wielości perspektyw za potencjał, a poszukiwania synergii między nimi za niezbędny warunek ocalenia znaczenia chrześcijańskiego posłannictwa w skrajnie spolaryzowanym świecie. To warunek także ocalenia powszechności samego Kościoła. Prawdziwy uniwersalizm ujawnia się w harmonii partykularnych, organicznie wytwarzanych i wyrażanych punktów widzenia. Oznacza to definitywne zerwanie z kolonialnym marzeniem o jednolitości katolicyzmu na całym świecie – i nie chodzi tu bynajmniej wyłącznie o jednolitość rytu czy języka liturgii. Zmiany, jeśli mają być odpowiednio głębokie i zarazem adekwatne do wyzwań, muszą więc odnosić się do różnorodności doktrynalnej (o niej więcej mówi w tym numerze Rafael Luciani), ale także do skrajnego rozwarstwienia, które sprawia, że codzienna rzeczywistość, w której słuchane jest Słowo Boże, jest drastycznie odmienna dla wielu członków i członkiń tego samego Kościoła. To więc ostatecznie także głos o uznanie i dowartościowanie perspektywy wszelkich globalnych i lokalnych peryferii, jako miejsc – zgodnie z zasadą preferencyjnej opcji na rzecz ubogich – w których Bóg działa w sposób szczególny.

Czy wszystko ujdzie?

Czy chodzi więc o tworzenie utopii? W jakiejś mierze – tak. Utopijne myślenie ma sens o tyle, o ile pomaga pomyśleć inaczej nawet najbardziej skostniałą rzeczywistość i wyznacza horyzont, ideał, do którego dążymy. Jednocześnie marzenie o takim ideale, o zmianach, powtórzmy, fundamentalnych, a nie kosmetycznych, wymaga autonomiczności ludzkiej i wspólnotowej refleksji, wolności poszukiwania, zadawania pytań i formułowania odpowiedzi.

Przez duszpasterski lęk Lud zostaje „uchroniony” przed „rewolucyjnymi” ideami. Ostatecznie prowadzi to do obojętności.

Opowiadanie o Kościele za pomocą ugruntowanej metafory pasterzy i owiec ma – jak większość sformułowań metaforycznych – również negatywne skutki (chyba że ograniczymy ją do jednego Pasterza i jednej owczarni – wówczas, zgodnie z Ewangelią, stajemy się równi wobec Chrystusa). W przypadku katolicyzmu taką niepożądaną konsekwencją stało się, widoczne choćby w większości polskich mediów katolickich, ale też w wielu praktykach duszpasterskich, traktowanie wierzących jako pasywnych odbiorców i odbiorczyń. Każda nowa idea, propozycja przemyślenia kształtu Kościoła czy teologiczna hipoteza, jeśli odbiega od wielowiekowej Tradycji (i przełamuje jej historyczne ograniczenia), zostaje w rzeczonych mediach albo przemilczana, albo natychmiast odrzucona oraz opatrzona łatką: „To światowe, modernistyczne, lewicowe, liberalne… Tak nie można”. W efekcie wierzącym nie daje się nawet możliwości obcowania z czyimś tokiem myślenia, z inną argumentacją, z fermentem obecnym wszak w Kościele powszechnym. Ewentualnym wentylem dającym ujście indywidualnej potrzebie doświadczenia wiary pozostaje sfera objawień, która, jak się zdaje, celowo została umieszczona w „szarej strefie” duchowości i z rzadka bywa opatrywana oficjalnymi komunikatami Kościoła.

Przez ów duszpasterski lęk Lud zostaje „uchroniony” przed „rewolucyjnymi” ideami. Z czasem takie „łatkowanie” musiało (i musi) poskutkować alienacją – wierzący i wierzące nie mogą sami i same przemyśleć swej wiary, a więc jej prawdziwie doświadczyć. Końcowym efektem takiego procesu musi być – i jest, czego obraz stanowią procesy sekularyzacyjne – obojętność, brak zainteresowania i osunięcie się religijności w puste formułki. Zamiast tego potrzebujemy zaufania do sumienia jednostki, otwartości na wspólnotowe poszukiwania innego kształtu Kościoła oraz gotowości do głębokiego przeobrażenia panujących w nim relacji władzy.

Czy to znaczy – usłyszymy zaraz – że „wszystko ujdzie” i „wszystko jest względne”? Nie, choć w obrębie rzymskiego katolicyzmu „ujdzie” (i już w praktyce różnorodnego Kościoła „uchodzi”) wiele. Znacznie więcej, niż się wydaje niekiedy samozwańczym, a niekiedy namaszczonym przez instytucję strażnikom ogrodzonego drutem pod napięciem pastwiska dla wybranych, które zastąpiło w praktyce funkcjonowania rzymskiego katolicyzmu wyśnione zielone i otwarte górskie hale. Nie, choć „względne” – czy też, raczej, uwzględniające choćby kontekst i rzeczywistość, w której działamy – jest znacznie więcej niż chcieliby inkwizytorzy posługujący się rubrykami, kodeksami oraz wyrywkowo i pod tezę czytanymi passusami z tego czy innego synodu. Nie, choć funkcjonowanie w post-nowoczesnym świecie jest dla chrześcijaństwa witalnym wyzwaniem, o czym przekonuje w tym numerze ksiądz Tomáš Halik.

Ostatecznie rzecz jednak nie w tym, że „wszystko ujdzie”, lecz w tym, że swoboda poszukiwań, a więc także pomyłek, jest immanentnie zawarta w wolności jako takiej i lepiej oddaje dynamiczny charakter chrześcijaństwa, które jest dla ludzi będących, jak ich Mistrz, ciągle w drodze. Owa wolność poszukiwań, zadawania pytań, błądzenia i odnajdywania się jest więc po prostu otwartością na głos Ducha i na jego wspólnotowe rozeznawanie. Niekiedy zaś, by było ono możliwe, niezbędne jest wyraźne przeobrażenie struktur działania oraz przełamanie mentalnych ograniczeń, którymi obarcza nas skostniałe wychowanie religijne realizowane w rzeczywistości sklerykalizowanej aż do patologii. Krokiem w poprzek tej rzeczywistości jest indywidualna i wspólnotowa odmowa uczestniczenia w Kościele na klerykalnych zasadach – o czym szerzej pisze w swojej książce „Zostać w Kościele / Zostać Kościołem” choćby Marek Kita – a więc na przykład odmowa zgody na to, by o możliwości lub nie udziału w świętych tajemnicach, a więc sakramentach, decydowali wyłącznie księża. Rzecz nawet nie w tym, kto je sprawuje, ale w tym, jak w praktyce sankcjonowany jest dostęp do nich lub jak wygląda ich symboliczna rzeczywistość. Niech księży i biskupów święcą biskupi, ale czemu nie wzmocnić rytu błogosławieństwa udzielanego im przez lokalny Kościół? W jaki sposób dopuścić do udziału w wybieraniu biskupów wierzących i wierzące? Dlaczego, skoro małżeństwa udzielają sobie nowożeńcy, to, gdy jest to możliwe, a więc w Polsce zawsze, ich związek błogosławi ksiądz? Dlaczego dzieci nie chrzczą ich rodzice i chrzestni? Czy możemy przeobrazić przestrzenną symbolikę naszych świątyń tak, by było bardziej namacalne i zrozumiałe, że Eucharystię sprawujemy pod przewodnictwem, ale wspólnie? Czy rzeczywiście ksiądz powinien mieć możliwość nieudzielenia rozgrzeszenia w sakramencie spowiedzi? Czy Kościół instytucjonalny powinien mieć władzę decydowania, kto powinien móc przystępować do sakramentów? Nie trzeba wywracać całego ich rozumienia, by uwspólnotowić, uspołecznić sposób ich sprawowania. Bo sakramenty nie należą do księży ani do biskupów. Należą w jednym sensie do Boga, w drugim zaś do Kościoła. Całego i powszechnego, w jego najgłębszym, a zarazem najbardziej tajemniczym – mistycznym – sensie.

Prawdziwy supermarket duchowości

Ostatecznie tylko wolność, podmiotowość i otwartość na poszukiwanie nowych dróg pozwalają uchwycić i umocnić dynamizm Ewangelii, a więc pogłębić chrześcijaństwo każdej i każdego z nas. Nie chodzi o to, że drogą każdego i każdej ma być kontestacja, protest, formułowanie wątpliwości. Dla wielu drogą z pewnością jest wchodzenie w głąb Tradycji, jej kultywowanie, odkrywanie zakrytych pokładów inspiracji płynących z przeszłości, zatrzymania się i kontemplacji. Ruch nie jest celem samym w sobie. Celem jest wolność dzieci Bożych w decydowaniu o uklęknięciu lub wstaniu, wyciągnięciu rąk lub ich złożeniu, pójściu pod kurię z transparentem lub zamknięciu się swojej izdebce. Świadome, dobrowolne zatrzymanie się też jest ruchem, też może być wynikiem dynamizmu wiary, ale tylko pod warunkiem, że nie wynika z zewnętrznej ingerencji lub cenzury. Gdy jest efektem kulturowego przymusu albo wynikiem politycznego światopoglądu, chrześcijaństwo zostaje zredukowane do tożsamościowej metki. Oto prawdziwy supermarket duchowości. Nie jest nim sytuacja „wybierania sobie tego, co wygodne” – tak chętnie krytykowana przez kościelnych tradycjonalistów czy nomenklaturę – lecz „kupowanie” wiary w pakiecie z poglądami politycznymi, kulturowymi przyzwyczajeniami i środowiskowymi presjami: „Weź trzy, chrześcijaństwo dostaniesz gratis”.

Nie musimy się zgadzać. Na ogrom spraw możemy patrzeć z różnych perspektyw, dochodząc do odmiennych wniosków. Dotyczy to rzeczywistości politycznej, społecznej, także kościelnej. Zdajemy sobie sprawę, że nie przekonamy wszystkich do naszego punktu widzenia. Twierdzimy jednak, że mamy prawo słuchać Ducha – sami i we wspólnotach – rozeznawać Jego głos, postulować, protestować, odmawiać i decydować. I że nikt nam tego prawa nie musi nadawać. Mamy je, bo jesteśmy Bożymi dziećmi.

Reforma Watykanu i systemu biskupio-księżowskiego jest niezbędna w imię sprawiedliwości i Ewangelii.

To centrum naszego rozumienia potrzebnych zmian. Owszem, uważnienie różnorodności, wolności i wielości nie odbędzie się w pełni bez uznania ludzkiej podmiotowości przez struktury władzy – trzeba do nich o to apelować. Ważniejsze jeszcze jest jednak odkrycie sprawczości przez samych wierzących i wierzące – nie na zasadzie usankcjonowanego udziału czy „dopuszczenia” do głosu. Nikt nas nie musi zapraszać ani przyzwalać, byśmy mówili. Sankcjonowana krytyka to narzędzie władzy mające na celu ograniczanie społecznego sprzeciwu, a nie wolność słowa. Sankcjonowana wolność to nie wolność, lecz narzędzie utrzymywania status quo przy pomocy fikcji. W zbyt wielu miejscach i w zbyt wielu tematach tak wygląda proces synodalny – a w dużej części Kościoła w Polsce nie wydarzyło się nawet i to przynajmniej nominalne dopuszczenie różnych głosów. Prawdziwe upodmiotowienie nie może zostać zarządzone odgórnie, tak jak prawdziwa zmiana społeczna nie może się utrwalić bez dogłębnej przemiany sumień. Dopiero chrześcijaństwo przemienione, przeżywane oddolnie, różnorodnie, ale przede wszystkim świadomie i prawdziwie wspólnotowo może przemienić świat, choćby był on u progu największego z kryzysów.

Nie przyjdzie to od góry, nie przyjdzie wyłącznie od dołu, nie wydarzy się za pomocą jednej zorganizowanej akcji czy platformy. Chodzi o wielość kwiatów, o prawdziwe bogactwo łąki czy, jak mawiała Halina Bortnowska, lasu, którym powinien być Kościół, z całym skomplikowaniem i tajemniczym współdziałaniem owego leśnego ekosystemu na różnych jego piętrach, bardziej w głębi i bliżej obrzeży. O owo zgromadzenie namiotów i ludzi będących w drodze, błądzących, ale i odnajdujących, trafiających w ślepe uliczki, ale niewykluczanych za to przez strażników osady.

***

Namysł nad centralnymi reformami – a więc Watykanu i systemu biskupio-księżowskiego – jest jednak kluczowy o tyle, że stopień jego dominacji nad innymi częściami Kościoła jest tak wielki, że domaga się zmiany po prostu w imię sprawiedliwości i Ewangelii. Niezbędna jest i głęboka reforma relacji władzy w Kościele na poziomie instytucjonalnym oraz wspólnotowym – łącznie z istotną rewizją rozumienia tego, czym są święcenia kapłańskie, urząd biskupi czy centralizm władzy papieskiej – i oddolna praca na rzecz upodmiotowienia pojedynczych osób, grup i wspólnot.

Rzeczywistość, w której w istocie pełnię władzy we wspólnocie posiada samoreprodukująca się „kasta” namaszczonych, która co najwyżej na zasadzie – jeszcze raz –sankcjonowanego udziału „dopuszcza” do współodpowiedzialności wiernych świeckich, jest i głęboko nieewangeliczna, i niezgodna z Tradycją Kościoła, zwłaszcza pierwszych wieków. Szczególnie wygórowana pozycja duchowieństwa to także skazanie jego członków na wieczne pełnienie roli arbitrów czystości i moralności, mających pilnować wierzących i wierzące przed herezją oraz zgorszeniem moralnym. To absurdalna, niepotrzebna i ostatecznie szkodliwa również dla nich samych odpowiedzialność. Osoby, które permanentnie funkcjonują we wspólnocie nie na równi z pozostałymi jej członkami i członkiniami, w efekcie dotyka samotność. Skoro ksiądz nie może ani na chwilę, z racji pełnionej roli, zdjąć maski mędrca, musi polegać na momentach, w których przebywa z innymi duchownymi parafii – jedynej chwili, w której teoretycznie może doświadczać poczucia równości i autentycznej wspólnoty. A przecież, po pierwsze, zawężanie organicznych, równych relacji do kilkuosobowej kliki wcale nie wróży dobrze dla rozwoju osoby. Po drugie, nawet największy optymista nie może założyć, że wszystkie (albo chociaż większość) parafialnych ekip duchownych tworzy zgrane, lubiące się zespoły. Na wyższych szczeblach władzy kościelnej ten sam proces skutkuje zamknięciem się kasty rządzących, konszachtami z elitą polityczną (co powoduje dalsze odsunięciem od prawdziwej „bazy” Kościoła, a więc Ludu Bożego) i tylko doraźnym wysyłaniem patetycznych listów, na obwieszczanie których ludzie w kościele przewracają oczami.

Sprzeciw wobec podobnej sytuacji może przyjąć formę jednostkowych, indywidualnych wyborów, dotyczących odmowy udziału w Kościele na klerykalnych zasadach, ale także odzyskiwania głosu w przestrzeni kościelnej debaty i sprawstwa przez jednostki i wspólnoty. Obie te tendencje ostatecznie zasadzają się na tym samym procesie: odkrywania w sobie godności dziecka Bożego, które zostało stworzone do miłości, obdarzone wolną wolą, wyzwolone i zbawione, posłane i uzdolnione łaską. Innymi słowy: chodzi o fundamentalne konsekwencje spotkania z Chrystusem, który mówi: „Już was nie nazywam sługami, bo sługa nie wie, co czyni pan jego, ale nazwałem was przyjaciółmi, albowiem oznajmiłem wam wszystko, co usłyszałem od Ojca mego. Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem i przeznaczyłem was na to, abyście szli i owoc przynosili”.

Wstańmy, chodźmy.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×