„Dystans społeczny” przeciwko społeczeństwu obywatelskiemu [Polemika]
W tekście „Wojna wszystkich ze wszystkimi. Nadchodzi koniec polskiej wspólnoty, jaką znaliśmy”, opublikowanym na łamach „Gazety Wyborczej”, redaktor naczelny magazynu „Kontakt” Ignacy Dudkiewicz napisał: „Koronawirus uruchomił procesy, które mogą doprowadzić do ostatecznego rozpadu spójności społecznej w polskiej wspólnocie. Jeżeli władze nie zaczną temu przeciwdziałać, akty oddolnej solidarności nie wystarczą do jej uratowania”. Autor wskazał trzy zasadnicze przyczyny utraty owej spójności: forsowanie wyborów prezydenckich w pierwotnym terminie 10 maja; potężny kryzys ekonomiczny, który czeka Polskę i Europę i który powiększy oraz uwydatni istniejące nierówności społeczne; a także pogłębienie się zapaści kluczowych systemów polityk publicznych, zwłaszcza ochrony zdrowia i edukacji.
Ignacy Dudkiewicz postuluje przełożenie wyborów, których wyniki w innym wypadku (według niego słusznie i podstawnie) będą podważane przez znaczącą część społeczeństwa; radykalną ingerencję państwa w gospodarkę poprzez przede wszystkim ochronę praw pracowników i pracowniczek oraz ochronę obywateli i obywatelek przed ubóstwem; a także znaczące dofinansowanie ochrony zdrowia i edukacji po obecnym kryzysie. Redaktor „Kontaktu” prognozuje przy tym, że jeśli rząd nie zmieni kursu, „czeka nas wojna wszystkich ze wszystkimi. Pracodawców z pracobiorcami. Rodziców ze szkołami. Ubogich z bogatymi. Młodych ze starymi. Zwolenników i zwolenniczek prezydenta z tymi, którzy nie uznają jego legitymacji do pełnienia urzędu. Właścicieli mieszkań z wynajmującymi. Pracowników ochrony zdrowia z rządem”.
Zapraszamy do lektury całego tekstu na łamach „Gazety Wyborczej” oraz poniższego artykułu, będącego polemiką z niektórymi tezami autora oraz uzupełnieniem dla innych.
Redakcja
W felietonie opublikowanym niedawno na łamach „Gazety Wyborczej” mój przyjaciel Ignacy Dudkiewicz przewiduje, że kryzys epidemiologiczny toruje drogę wielowymiarowemu kryzysowi spójności społecznej, który może okazać się prawdziwą katastrofą. Przynajmniej o ile rządzący nie wdrożą naprawdę radykalnej polityki społeczno-gospodarczej i nie wycofają się z nieodpowiedzialnego pomysłu forsowania majowych wyborów. Teza Dudkiewicza jest taka, że wraz z nadchodzącym kryzysem można się spodziewać nastania wojny wszystkich ze wszystkimi, że postawy ulegną zatomizowaniu i indywidualizacji. Rozmaite objawy kryzysu źle wpłyną na kondycję społeczeństwa obywatelskiego. Można jednak spojrzeć na to z perspektywy, w której ta antycypowana sytuacja nie dość, że nie doprowadzi takich skutków, to jeszcze wręcz przeciwnie – ukaże, czym społeczeństwo obywatelskie jest w swojej istocie, jako twór pozbawiony zewnętrznego kagańca instytucji publicznych, trzymających w ryzach roznamiętnione czy pełne dobrej woli postawy moralne.
Autor z dużą przenikliwością zauważa, że kryzys popadającej w recesję gospodarki przełoży się na rozwarstwienie społeczne, ubożenie i tak już ubogich, wzrost bezrobocia czy dewaluację praw pracowniczych. Wszystkie te możliwe konsekwencje będą miały miejsce, chyba że władza nie zlekceważy zadania, jakie ma państwo w obszarze interwencji ekonomicznej i kreowania stabilnych mechanizmów redystrybucji dobrobytu – takich jak inwestycje w usługi publiczne i dbanie o ludzi pracy.
Prócz tego, jak słusznie przewiduje Dudkiewicz, nadchodzące wybory prezydenckie doprowadzą do rozkładu spójności instytucjonalnej państwa, gdyż prezydent wybrany w majowych wyborach – do których usilnie dąży partia rządząca – będzie dla szerokich grup społecznych prezydentem bez legitymizacji prawnej. Innymi słowy: nastąpi kryzys związany z tym, że kluczowe instytucje państwowe przestaną być poważane, a decyzje prezydenta będą mogły być uznane za nieważne.
Gdy państwo zawodzi
W tej analizie elementem „puszczonym wolno”, który rządzi się niejako własnymi prawami, jest tak zwane społeczeństwo obywatelskie, sieć więzi, obfitujących oddolnymi inicjatywami pomocowymi, których intensywność mieliśmy ostatnio okazję obserwować. Dudkiewicz pisze, że można mieć wrażenie, że społeczeństwo „zdaje egzamin z solidarności”. Za tą oceną kryje się szczególny sposób pojmowania relacji społeczeństwa obywatelskiego i państwa. Gdy państwo zawodzi, na pochwałę zasługują wszelkie przejawy oddolnej, jakoby niewymuszonej instytucjonalnie, dobrej woli.
W tym wyrażonym przez Dudkiewicza poglądzie zbiega się liberalna tradycja pojmowania relacji społeczeństwa obywatelskiego do państwa z normatywnymi wytycznymi katolickiej nauki społecznej. Oba te nurty traktują społeczeństwo obywatelskie jako organizm, który wytwarza się jakby samoczynnie, niezależnie od uwarunkowania instytucjonalnego – jego rola ogranicza się do korygowania niedostatków tego pierwszego. Gdy sieć spontanicznych powiązań nie pokrywa całego społeczeństwa, pozostawiając niektórych samym sobie, państwo powinno roztoczyć nad nimi swoją troskę, ponadto zaś sterować procesami ekonomicznymi i przeciwdziałać wykluczeniu oraz niesprawiedliwości od strony ich przyczyn, nie wyręczając jednak sprawnie działających komórek społecznej samoorganizacji.
To samo, w ramach katolickiej nauki społecznej, głosi zasada subsydiarności: wspólnoty wyższych szczebli interweniują, gdy wspólnoty niższych szczebli, cechujące się bardziej osobistymi i bezpośrednimi więziami, okazują się niewystarczające. Na przykład rodzina – jako ta przesławna podstawowa komórka społeczna – polegać może na pomocy państwa, gdy dotyka ją kryzys; dopóki ma się dobrze, powinna od jego interwencji być względnie niezależna, właśnie „puszczona wolno”. Stąd wynika pozytywne wartościowanie wszelkich solidarnościowych gestów w ramach społeczeństwa obywatelskiego. Są one same w sobie dobre – niewystarczające z powodu ich przygodnej natury, nie należy jednak odmawiać pochwały każdemu przejawowi dobrej woli.
Kryzys przewidywany przez wielu, a wśród nich Dudkiewicza (którego zasługą jest możliwie szerokie ujęcie jego aspektów), dotknie swoimi skutkami także tej pozytywnej tkanki społecznej. Po pierwsze, gdy procesy ekonomiczne spowodują rozwarstwienie, a w efekcie erozję więzi solidarnościowych. Po drugie zaś, gdy toczony nieustannie brutalny konflikt polityczny podsyci i tak już obecne negatywne namiętności społeczne. W efekcie czeka nas wojna wszystkich ze wszystkimi, atrofia solidarności oraz społeczna atomizacja. Felieton Dudkiewicza reprezentuje w tym przekonaniu dosyć powszechną obawę, że samo w sobie naturalne społeczeństwo obywatelskie w wyniku nadchodzącego kryzysu zostaje jak gdyby z zewnątrz zagrożone zjawiskami zmieniającymi jego naturę, tę, która odpowiada za dobroczynne gesty solidarności.
„Patologiczne” społeczeństwo obywatelskie
Nie ulega wątpliwości, że postulaty ratowania gospodarki przez publiczne środki, które na tym polu stanowią jedyny sposób ocalania spójności społecznej, są słuszne. Jeżeli można w ogóle oczekiwać jakichś pozytywnych skutków nadchodzącego kryzysu, to zapewne będzie to pogrzebanie starego zdrowego rozsądku ekonomicznego, którego gotów jest jeszcze bronić Grzegorz Hajdarowicz. Symptomatyczne, że postępowe pomysły gospodarcze w rodzaju bezwarunkowego dochodu podstawowego rozważa teraz nawet wolnorynkowiec Donald Trump. Co więcej, prezydent Stanów Zjednoczonych wyraził ostatnio wręcz przypuszczenie o konieczności nacjonalizacji różnych gałęzi gospodarki. To, co jeszcze niedawno wydawało się niemożliwe, nagle okazuje się możliwe. Gdy takie rozwiązania ekonomiczne zapanują jako nowy powszechny zdrowy rozsądek i podobne projekty staną się przedmiotem dyskusji parlamentarnych, wynurzenia osób pokroju Hajdarowicza traktowane będą jako ekscesywne i groteskowe, a przez to nareszcie bezsilne, pozbawione wpływu. W związku z tą budzącą nadzieję tendencją komentarze na temat ekonomicznego uwarunkowania tkanki społecznej nie wydają się tu konieczne.
To, co istotne, to zdanie sobie sprawy z tego, jakie konsekwencje dla działania społeczeństwa obywatelskiego może mieć naruszenie ładu prawno-politycznego, które nastąpi wraz z przeprowadzeniem majowych wyborów prezydenckich. Paradoksalnie zamiast korozji więzi nastąpi wręcz jej cementacja, a natura solidarnego społeczeństwa obywatelskiego ukaże swoje prawdziwe oblicze. Albowiem – i to jest teza niniejszego tekstu – w gruncie rzeczy społeczeństwo obywatelskie wyabstrahowane od jednolitego ładu prawnego jest społeczeństwem „patologicznym”, nawet jeżeli, a może zwłaszcza wtedy, gdy spojrzymy na naturę tych tak zwanych solidarnościowych postaw w jego łonie. Okaże się, że ta ich dobra strona jest co do istoty „patologiczna” i jako taka musi być trzymana w ryzach.
Aby to zrozumieć, warto wyobrazić sobie, że Andrzej Duda w maju zostaje prezydentem na drugą kadencję. Ponieważ wybór ten nie ma silnej i niewątpliwej legitymizacji prawnej, jednostki postawione są przed poważnym i osobistym dylematem moralnym: zaaprobować ważność tego głosowania albo nie. Brak aprobaty wiąże się z kontestacją całego systemu prawnego, którego prezydent jest kluczowym elementem. Idzie za tym nieuznawanie jakichkolwiek ustaw zatwierdzanych jego podpisem, a zatem skazywanie się na prawną banicję, życie poza faktycznym systemem prawnym, lub wybieranie z prawa tylko tych artykułów, które w czyjejś prywatnej ocenie zasługują na poszanowanie. Przyjęcie tej postawy prowadzi do rozejścia się dróg tego, co faktyczne, i tego, co prawomocne czy ważne. Postawa ta ma to do siebie, że skłonna jest w moralnym uniesieniu uznać również, że bezprawność nowej prezydentury rzuca cień wstecz na wszystkie działania Andrzeja Dudy, a skoro on sam jest osobą pozbawioną autonomii działania, retrospektywnie zostaną także podważone wszystkie akty prawne wychodzące spod ręki polityków PiS-u. Raz powołane do pełnienia roli trybunału oceniającego porządek społeczny i jego aktorów, prywatne sumienie nie cofnie się tak łatwo przed kolejnymi wyrokami – samo dla siebie stanie się jedyną miarą słuszności w obliczu świata. Jest to mechanizm, który dostrzegł Hegel w rewolucyjnym terrorze (o czym wspomniał Tadeusz Bartoś w swoim eseju o książce Habermasa w ostatnim „Magazynie Świątecznym”).
Świadomość konsekwencji przyjęcia tej postawy może skłonić do tego, żeby w imię ratowania resztek spójności społecznej (czytaj: uniknięcia wojny domowej) zaakceptować jednak wybór Dudy na prezydenta. Przykład tej postawy jest niezwykle ciekawy, skupia bowiem jak w soczewce całą naturę osobistego dylematu, przed którym staje jednostka. Podobnie jak ewentualne działania, które będzie trzeba podjąć dla przywrócenia właściwej roli Trybunału Konstytucyjnego, wymagałyby uznania pewnej ważności zmian wprowadzanych przez PiS, tak i ta postawa w mniemaniu przyjmujących ją osób zalegitymizuje to, co faktyczne – na przykład fakt dokonanego wyboru prezydenta, mimo wątpliwości co do prawomocności genezy jego mandatu.
By rozwinąć tę refleksję w szerszym kontekście, rozważyć należy sytuację, kiedy po rządach PiS-u wszelkie zmiany, które oceniane są przez szerokie grono autorytetów jako niekonstytucyjne, będą musiały zostać potraktowane jako mające jednak pewną moc prawną, skoro obowiązywały przez co najmniej dwie kadencje parlamentarne (co w historii III RP jest już całą epoką). Powrót do stanu prawnego sprzed rządów PiS-u i uznanie tych zmian za niebyłe są już prawdopodobnie niemożliwe, a w każdym razie nieroztropne, stąd przywracanie praworządności będzie nie lada wyzwaniem. Nie będzie można niejako zewnętrznie, w prosty sposób odrzucić przeszłych zmian.
Moralność na barkach jednostki
W tej kwestii kluczowe jest dostrzeżenie relacji między faktycznie istniejącym ładem prawnym a jego roszczeniem do ważności. Pierwsza z postaw zakłada, że faktycznie Andrzej Duda ponownie zajął Pałac Prezydencki, lecz roszczenie jego i reprezentowanego przezeń obozu, aby przyznać temu powszechną ważność, jest bezpodstawne. Warto zauważyć, że na podobnej zasadzie dokonywała się większość reform PiS-u uderzających we władzę sądowniczą: „Owszem, faktycznie istnieją jej organy i przedstawiciele, ale ponieważ brakuje im legitymizacji, ich geneza jest nieprawomocna, bo postkomunistyczna, wobec czego ich roszczenie do pełnienia tych funkcji jest nieważne; można, a wręcz powinno się od podstaw przeorać ten faktyczny ład”. To, co faktyczne, gdy odmawia się mu jakiejkolwiek ważności, staje się po prostu niczym, lub też czymś, z czym żadna formacja próbująca dokonać reformy nie zdoła nawiązać dialogu. To zaś z kolei oznacza, że każda krytyka będzie krytyką zewnętrzną, wyrażoną z innego porządku ważności. Jak się wydaje, cała sztuka, której nie opanował ani PiS, ani opozycyjna KO, polegałaby na tym, by wyrazić prawdziwie rewolucyjną krytykę z wnętrza systemu – co wiąże się z uznaniem tego, co faktyczne, za przynajmniej do pewnego stopnia obowiązujące.
Powyższą refleksję dobrze teraz odnieść do nakreślonych wcześniej relacji między tymi, którzy urzędującego prezydenta będą otwarcie postponowali (można sobie tu wyobrazić nawet wariant tej postawy, w jakim autentyczne lekceważenie wyrażane będzie nie pasywnie – jak na lekceważenie przystało – ale żarliwie i aktywnie: prezydent nie jest prezydentem, mimo to jednak warto z jego powodu wyjść na ulicę, co z kolei potwierdza, że faktyczność jego urzędowania ma jakąś ważność, że nie jest niczym), a tymi, którzy z różnych powodów, z wątpliwościami, pod presją obawy przed wojną domową, pod presją innego rodzaju albo zgoła bez żadnych zastrzeżeń ten wybór zaakceptują. Będzie to klasyczny przykład sytuacji, w której na barkach prywatnych jednostek – tych działających w ramach społeczeństwa obywatelskiego co się zowie – będzie ciążyła moralna odpowiedzialność za postawę wobec tak zwanego systemu. Uznanie ważności faktycznego stanu rzeczy będzie zależało tu od subiektywnych mniemań i woli, chlubiącej się swym heroicznym nonkonformizmem, z którego płynie szczególny rodzaj godności. Istotnym aspektem tej godności jest zaś to, że w gruncie rzeczy nie jest ona autonomiczna, lecz właśnie patologicznie przywiązana do figury przeciwnika, którego na podobny gest nie stać.
Gdy ład prawny zostaje pozbawiony prawomocności, każdy gest zaczyna podlegać moralnej ocenie, jako akt za systemem lub przeciw niemu. Już dzisiaj nietrudno spotkać osoby, które w moralnym uniesieniu unikają na przykład tankowania na Orlenie, ponieważ spółka ta jako państwowa podlega ich zdaniem automatycznie PiS-owi. Prosty wybór konsumpcyjny staje się zatem wyborem za kimś bądź przeciw komuś. Utożsamienie urzędów i instytucji państwa z niegodziwością rządów PiS-u prowadzi do tego, że jednostki tego tak zwanego społeczeństwa obywatelskiego mają się za herosów podejmujących każdego dnia trud moralnych dylematów.
Między godnymi i niegodnymi
W zobrazowanej sytuacji więzi społeczne wcale nie muszą ulec rozkładowi, a wręcz przeciwnie – mogą zostać scementowane, lecz tylko w ramach moralnych podziałów na godnych; mniej godnych; tych, którzy są niegodni, ale z przymusu na przykład pracują w złym sektorze publicznym, ponieważ podlegają presji ekonomicznej; oraz tych, którzy są niegodni ze złej woli. Ten wzorzec godnego życia zapanował, na co zwraca uwagę Dariusz Gawin w książce „Wielki zwrot”, w latach 70., wraz z powstaniem Komitetu Obrony Robotników i pojawianiem się nośnej idei społeczeństwa obywatelskiego, które organizuje się poza strukturami władzy. Miara tej samoorganizacji budzi podziw, jednak konsekwencje dla budowania wspólnoty politycznej wydają się tu opłakane z powodu łatwości przekodowywania podziałów politycznych na moralne. Społeczeństwo obywatelskie opiera się na silnych tożsamościach, które z jednej strony tworzą bańki wzorcowej współpracy i solidarności, lecz z drugiej strony swoją spójność czerpią z antagonistycznego stosunku wobec innych, niespełniających moralnego kryterium przynależności.
Dobrym przykładem tej moralnej postawy w ramach społeczeństwa obywatelskiego jest pytanie, które często padało, gdy aktualnym tematem było przyjmowanie imigrantów do Europy: „Czy przyjąłbyś rodzinę migrancką pod swój dach?”. Moralny szantaż takiego pytania jest oczywisty. Czy komuś, kto uważa, że państwa europejskie mają obowiązek przyjąć imigrantów, wypada odpowiedzieć: „Nie, nikogo sobie w moim domu nie życzę”? Czy wolno być prywatnie mizantropem i zarazem zwolennikiem sprawiedliwych rozwiązań politycznych? W ramach społeczeństwa obywatelskiego niestety nie, gdyż wszystkie poglądy redukowane są w jego ramach do osobistego aktu solidarności. Bardziej aktualnym symptomem tej presji jest zdrowa reakcja Sylwii Chutnik, która w swoim felietonie postanowiła nie przepraszać za to, że w czasie epidemii nie przestaje być pisarką.
W podobnym duchu można interpretować częstą sytuację, kiedy to wobec założenia o społecznej naturze człowieka postępowe ugrupowania czują się zobowiązane, by jeszcze bardziej ten fakt uwypuklić: „Człowiek jest istotą społeczną, zatem zróbmy squat i siedźmy sobie tam wszyscy społecznie na głowie” (istnieje też pokrewna wersja tego zjawiska obecna w modnym przekonaniu o niezbędności powszechnej partycypacji i demokratyzacji każdego przejawu życia społecznego). Tymczasem z założenia tego wynika raczej, że jesteśmy jednostkami uspołecznionymi, czy nam się to podoba, czy nie. Nie ma konieczności specjalnego dostosowywania do tego prywatnych praktyk życia. Logika takiej presji jest podobna do tej, której poddają się zwolennicy esencjonalnej różnicy płciowej, gdy czują potrzebę, żeby na co dzień tę swoją płciową tożsamość podkreślać, eksponując najbardziej charakterystyczne jej przejawy. Działają tak, jakby sami nie byli do końca pewni, że różnica ta będzie istniała niezależnie od tego, czy chłopcy w przedszkolu będą chodzili w spódniczkach, czy też szortach. Owa logika jest w gruncie rzeczy powodowana obsesyjną obawą o utratę własnej tożsamości z powodu działań jakiejś podstępnej, zewnętrznej instancji.
Taki sens ma stwierdzenie, że społeczeństwo obywatelskie w istocie jest patologiczne. Jeżeli wyabstrahujemy je od warunkujących je instytucji państwowych, wówczas okazuje się, że natura stosunków w nim panujących ma charakter subiektywnie moralny, a podstawą uczestnictwa w różnych kręgach tego społeczeństwa jest godność i nieskazitelność, w różnych gradacjach, zawsze jednak odniesiona do tych, którzy są niegodni. Stąd owa patologiczność – poczucie mojej tożsamości warunkowane przez moje wyobrażenie kogoś, kto jej zagraża, przez obsesyjną myśl o człowieku niegodziwym, zapewne czerpiącym z tej niegodziwości jakieś profity.
Przykładem takich konstrukcji są obrazy polityków PiS-u służalczo przywiązanych do Kaczyńskiego dla apanaży partyjnych, jego elektoratu zaś – dla „500 plus”. Wymownym wyrazem tego ostatniego przekonania było dokonane przez Krystynę Jandę porównanie wyborców PiS-u do prostytutek, i to – na domiar złego – tanich (sic!). Przy okazji aktorka zdradziła tym, że w zgodzie z patriarchalnym porządkiem wartości pogardza samymi (poślednimi!) prostytutkami, a nie tymi, którzy z ich usług korzystają. O obsesyjnej naturze tej myśli świadczy zaś chociażby to, że Janda zadała sobie trud, by dokonać przeliczenia zasiłku na rodzinę na godziny pracy usług seksualnych. Nie można nad tym dziwnym nadmiarem emocji przejść obojętnie.
Państwowy kaganiec na społeczeństwie
Pozytywny wpływ instytucji publicznych na działania społeczeństwa polega nie tyle na tym, że wkraczają one, gdy spontanicznie wytwarzające się więzi zawodzą, ile raczej na tym, że stała obecność tych instytucji pozwala odciążyć jednostki z codziennego podejmowania decyzji moralnych. To zaś czyni ludzi wolnymi do działania w ramach pewnego automatyzmu życia społecznego warunkowanego przez instytucje publiczne. Prywatnie można wówczas pozwolić sobie na bycie mizantropem i postulowanie zarazem bardziej sprawiedliwych rozwiązań społecznych – bez konieczności deklarowania własnej miłości do innych, przymusu epatowania współczuciem.
Instytucje publiczne są zatem po to, abyśmy nie musieli myśleć ani o naszych najdrobniejszych codziennych wyborach, ani o tym, kto jest godny, a kto nie. Jednostka jest synem społeczeństwa obywatelskiego, jak pisał Hegel, ale jako obywatel. Nie jako osoba przeżywająca swoje życie nieustannie w kategoriach moralnych, lecz jako taka, która może oprzeć się na zobiektywizowanym systemie norm utrwalonych w instytucjach, w których to, co prawomocne, jest zarazem faktyczne. To dopiero pozwala społeczeństwu obywatelskiemu funkcjonować względnie sprawnie, tylko taki kaganiec koryguje jego patologiczną naturę.
Na zakończenie warto dodać, że faktyczność i powszechne uznanie ważności instytucji warunkują także efektywność ich działania. Widać to szczególnie w przypadku epidemii, z jaką mamy do czynienia obecnie. Jej bezprecedensowość ma to do siebie, że nikt nie wie dokładnie, które z szeregu dyskutowanych rozwiązań są racjonalne. Będzie to wiadomo dopiero z perspektywy czasu. To zaś oznacza, że rodzi się pokusa podawania w wątpliwość najrozmaitszych regulacji prawnych tworzonych w związku z epidemią, szczególnie gdy zdrowy rozsądek dyktuje coś wręcz im przeciwnego. Zaufanie do własnego rozsądku zaś jest tym większe, im mniejsze jest zaufanie do instytucji, które miałyby ucieleśniać jakiś rodzaj ogólnej racjonalności. Z takiego punktu widzenia mogę pójść na spacer do parku, jednak gdy każdy oprze się na własnym rozsądku, cała zasada dystansu społecznego, która działa o tyle, o ile jest skoordynowanym działaniem wszystkich, bierze w łeb. To znów sprawia, że przy braku cieszących się zaufaniem instytucji społeczeństwo obywatelskie, opierając się na subiektywnych mniemaniach, będzie chętniej kierować się nieskoordynowanymi działaniami, rozsądnymi jednak z prywatnego punktu widzenia. Widoczna staje się tu inna natura „racjonalności ogólnej” obecnej w działaniach instytucji – jest jej mianowicie tyle, ile zaufania do tych instytucji. Są one tym bardziej efektywne, im chętniej zawieszamy nasze prywatne mniemania, a zawierzamy ich regulacjom.
Tak dzisiaj nośna zasada dystansu społecznego mogłaby posłużyć za dobre hasło przewodnie tego, czym mogłoby być niepatologiczne działanie społeczeństwa obywatelskiego w obrębie instytucji państwowych. Rozumieć można to następująco: pracujmy razem, domagajmy się rozwiązań, które mają na celu coraz większą sprawiedliwość społeczną, ale pozwólmy sobie nie wymagać od siebie wzajemnej empatii i serdeczności, pozwólmy sobie być aspołeczni, a propaństwowi. Nie chodzi o to, żeby wyplenić w ogóle wymiar międzyludzkiej solidarności, lecz by uznając jego zagrożenia, zminimalizować jego wpływ, a w to miejsce jako dominantę życia społecznego proklamować aspołeczną propaństwowość. Być może pozwoliłoby to wszystkim uwolnić się od drzemiących w głębi duszy demonów.