Tekst pochodzi z 36. numeru papierowego Magazynu „Kontakt” pod tytułem „Biblia dziesięciolecia”.
Według obiegowej opinii o poetyckiej twórczości wybitnego pisarza Aleksandra Wata należy stanowczo rozgraniczać jej dwa etapy. Faza pierwsza, związana z radykalnymi eksperymentami językowymi i silnie inspirowana koncepcjami futuryzmu czy surrealizmu, polegałaby na tworzeniu niezbyt dojrzałych „utworków-potworków” (jak stwierdził Julian Przyboś), a druga, powojenna odsłona, w której autor mierzy się z problematyką pamięci oraz lękiem przed śmiercią, otrzymuje w tej perspektywie dużo wyższą notę – to z niej właśnie, zdaniem Jarosława Iwaszkiewicza, pochodzą „nieoczekiwane kwiaty wykwitłe na gałęzi naszego piśmiennictwa”.
O dziele Wata warto jednak pomyśleć w nieco mniej szablonowy sposób. O ile zmianie, i to widocznej gołym okiem, uległa faktycznie stosowana przez autora poetyka oraz, można powiedzieć, koncepcyjna rama intelektualno-estetyczna, o tyle nie można nie zauważyć, że na przestrzeni całej lirycznej działalności autora „Dziennika bez samogłosek” zderzamy się z podobnymi problemami i dylematami. Z tego względu lepiej zrezygnować z prostego podziału na młodego, kiepskiego poetę-wariata i dojrzałego już, znakomitego poetę-myśliciela. Trzeba tę twórczość rozczytywać uważnie i z szerszej perspektywy, zwracając uwagę na obecne w niej kontynuacje, nawroty i wewnętrzne napięcia. To podejście bliskie zapatrywaniom samego autora, który pisze: „W pierwocinie mojej młodzieńczej odnajduję nie tylko ten sam głos starości, już obecny […], ale i tematy, zdania nawet […]!”.
Interpretacja wczesnych tekstów poety może zatem wiele zyskać dzięki spojrzeniu na nie z perspektywy jego późnej, ciemnej liryki, która poświęcona jest ciału, ale także w pewnym sensie pisana jest ciałem – splotem umęczonych, cierpiących tkanek. Ma to niewątpliwy związek z konkretną psychosomatyczną kondycją Wata, który w 1953 roku zapadł na poważną chorobę bólową, uniemożliwiającą mu sprawne funkcjonowanie. Tajemnicze obrazy wypływające z ciała i jednocześnie to ciało prezentujące pojawiają się jednak w tym dziele na długo przed jakimikolwiek dolegliwościami twórcy – mianowicie w jego debiutanckim, genialnym poemacie prozą z roku 1920, zatytułowanym „Ja z jednej i ja z drugiej strony mego mopsożelaznego piecyka”. W obu okresach twórczości Wata mamy zatem do czynienia z ekspresyjnymi wizjami cielesności bolesnej, zdestabilizowanej i dysfunkcjonalnej; co jednak kluczowe, to właśnie poturbowane i niesprawne ciało człowieka cierpiącego podlega doświadczeniu mistycznemu. Ten kontakt z absolutną Innością nie ma nic wspólnego z kanoniczną czy normatywną teologią; to przede wszystkim mistyczny dreszcz przeszywający ludzką skórę i ludzkie mięso. „Skórą próbowałem każdej rzeczy ziemskiej, […] i każdej spotkanej z nagła rzeczy anielskiej; […] skórą przepytywałem Boga swego” – pisze Wat w „Odzie III”.
Wydaje się jednak, że nie sposób mówić tutaj o czystym, epifanicznym doświadczeniu obecności konkretnie zdefiniowanego Boga, która nasycałaby istnienie i uśmierzała ból. Przedziwny, wewnętrznie niespójny podmiot mówiący „Piecyka” nieustannie walczy przecież z Bogiem, wykorzystując cały arsenał profanicznych i bluźnierczych środków. Kwestionuje nienaruszalność boskiej władzy i mówi „sprawdzam”, a w kolejnym kroku zadaje bezczelne pytanie o to, czy człowiek może zbawić samego siebie – i to swoim własnym ciałem.
By poznać reguły tej gry o najwyższą stawkę, warto przyjrzeć się bliżej szczegółom prowokacyjnej, cielesnej mistyki, tak ważnej dla Wata piszącego „Mopsożelazny piecyk”.
***
W poemacie Wata dochodzi do poważnych zaburzeń w zakresie podstawowych tekstowych jakości i struktur – bardzo gęsta, nielinearna narracja, bogaty w neologizmy i cytaty język oraz czasoprzestrzenne manipulacje sprawiają, że analiza polegająca na logicznej rekonstrukcji świata przedstawionego w utworze jest znacznie utrudniona. Nie sposób również w prosty sposób scharakteryzować podmiotu poematu, który „zmienia twarze z każdym zenitem słońca” – nieustannie nakłada nowe maski i odzywa się wieloma głosami na raz. Zdaje się jednak, że już w początkowym fragmencie „Piecyka” natrafiamy na trop pozwalający na wyznaczenie punktu wyjścia, z którego wyrusza ten zwielokrotniony, pełny sprzeczności podmiot – jest nim pragnienie odnalezienia i rozpoznania szczęścia. Rozpoznania, ponieważ jest to szczęście ukryte, niedostępne zwykłemu śmiertelnikowi, umiejscowione tam, gdzie nikt by się tego nie spodziewał, a mianowicie w „niewidzących oczach prostytutki” czy „zmurszałym zadzie staruszki” – a więc w ciałach zmarginalizowanych i odmieńczych. Szczęście pojawia się też w budzie „porzuconego psa, oczekującego swego błękitnego nocnego Pana”.
„Ja” widzi to szczęście, ale nie może go dosięgnąć, wiecznie niepokojone przez odczuwaną przez siebie pustkę, która, jak wszystko w „Piecyku”, ma swoją szczególną cielesną lokalizację: „Pewnego dnia przeraziła mnie bezdenna szpara, którą ujrzałem tuż za powierzchnią nosa […]”. W jaki sposób zaradzić tej pustce? Wydaje się, że narrator-bohater Wata postanawia obrać drogę, która wymaga, by podmiot stał się raczej po-miotem lub wy-miotem – w ten sposób może on wyjść poza ograniczenia zwykłego, ziemskiego życia i nie tylko dojrzeć, ale także uchwycić szczęście zaklęte w tym, co upadłe, schorowane, balansujące na granicy destrukcji. Tylko poniżając się, będzie on mógł wznieść się na wyższy poziom percepcji i doświadczyć ukrytego, ciemnego nurtu istnienia.
Podmiot „Piecyka” kieruje swój wzrok dokładnie tam, skąd inni go odwracają, i chce wniknąć w to, co winno zostać obudowane barierą wstrętu. Z lubością wnika w fantazmatyczny świat rozpięty między perwersją a fizjologiczną makabrą. To nie-rzeczywistość, która pozbawiona jest wszelkiej stabilizacji i pewników, pogrążona w stanie chaosu. Permanentnemu naruszeniu podlega w niej również sfera sacrum, zbrukana i ulegająca rozkładowi, a jednak nie zanikająca; Bóg przedstawiony jest przez Wata jako „śmierdzący kulas”, który „ledwo zwlókł się z tronu i podrygując, włóczył się po spustoszałej drodze, […] śliniąc zaropiałe przekleństwa, grożąc nam wściekle kulą i cuchnąc niemożliwie”.
„Ja” „Piecyka” chce być może ukazać się tutaj jako prawdziwy mesjasz, który, jak możemy przeczytać w Talmudzie, nadchodzi tylko wtedy, gdy „świat jest absolutnie czysty albo absolutnie zepsuty” – upieram się, że jego działań nie należy rozpatrywać w kategoriach anarchistycznego ateizmu, ale że można widzieć w nich postawę bliską stanowisku heretyckiej odmiany teologii żydowskiej, które nie tyle domaga się zniszczenia idei boskości, co raczej silnego jej przenicowania. Podstawowym założeniem tej koncepcji jest bowiem przekonanie, że aby dokonało się przebóstwienie, mesjasz musi zstąpić w najciemniejsze, najbardziej przeklęte rejony świata. Konieczne jest również, aby zastaną religijną doktrynę odczytać na wspak, bezczeszcząc ją.
Niedaleko więc od opowieści o osiemnastowiecznym mistyku Jakubie Franku siadającym gołymi pośladkami na Torze czy historii o jego seksualnych ekscesach do „metafizycznych orgji” stanowiących treść „Mopsożelaznego Piecyka”. Działanie mesjańskie dokonuje się w tej interpretacji za pośrednictwem zdegenerowanego, a zarazem degenerującego (przez co ostatecznie zbawiającego) ciała, którego cierpienie jest jednocześnie najgorszą męką i najwyższą rozkoszą. Pewną figurację takiej koncepcji może w poemacie Wata stanowić między innymi postać „muzykalnego Żyda długiego długiego czarnego chudego w niebiosa”, który „siedzi na kupie gnoju, trzymając się jej skurczowo [sic! – A. Z.] oburącz ostremi hakami palców”.
Z pewnością można sobie jednak wyobrazić odmienne lektury tego kluczowego, heretycko-mistycznego wątku utworu; warto traktować je nie jako odczytania konkurencyjne, ale raczej komplementarne – chyba właśnie takiego traktowania domaga się to intertekstualne, zawikłane arcydzieło, w którym wizerunki i konteksty zaczerpnięte z różnych kultur czy tradycji wchodzą ze sobą w nieustanny dialog.
Zgodnie z tym założeniem warto pomyśleć o podmiocie mówiącym „Piecyka” także jako o dziwnej wersji Jezusa Chrystusa, który, mimo braku chęci, zostaje zesłany na skażony, upadły świat. „Ja” mówi o „ukrzyżowaniu w ciemnym konturze” jako zamiarze lub konieczności, a także żali się: „Krwawy testament mojego ojca psuje mi chwile nawet najczystszych upojeń”. Pseudo-Chrystus Wata pragnie być może takiej kenozy, która skutkowałaby jego całkowitym uczłowieczeniem, jednocześnie zaś – co paradoksalne – nie chce być on pozbawiony nadrzędnej, sprawczej roli.
W jedynym z najpiękniejszych fragmentów całego poematu „Ja” daje światu „obietnicę bezpracy”, szansę na odpoczynek i niedzielne świętowanie wyjęte z ram chaosu. Jest to jednak obietnica krucha i niemożliwa do spełnienia – męka pańska, tutaj uwieczniona w postaci makabrycznej parodii we fragmencie zatytułowanym „Z zielonej oberży”, wydaje się bowiem nie mieć jakiegokolwiek sensu. Zgwałcony i opluty Mesjasz nie jest już ani Bogiem, ani człowiekiem, ale raczej (jak powiedziałby włoski filozof Giorgio Agamben) „nagim życiem” pogrążonym w doczesnej ciemności.
Tę scenę, ukazującą krach zbawczej siły, można odczytać jednak w nieco innym duchu, czy może raczej w nieco innym ciele. Mianowicie zaś – w cierpiącym ciele człowieka, który wykończony jest nieprzewidywalnym, chaotycznym życiem i pragnie za wszelką cenę znaleźć z niego drogę ucieczki. Nie mielibyśmy wówczas do czynienia z figurami mesjasza (chwilowo nieważne, czy chodzi o Chrystusa, czy heretyckiego mesjasza żydowskiego), ale raczej z figurami ludzkiego pretendenta, pragnącego, niczym biblijny Jakub mocujący się z aniołem, stoczyć najważniejszą walkę o witalną pełnię istnienia. „We wnętrzu kasy ogniotrwałej siedzę JA – mały czarnoksiężnik, embrjon, przepalony niewiem [sic! – A.Z.] już jaką miłością i ogląda[m] fosforyczne kolana”. Z trzewi cierpiącego, skurczonego „Ja” dobywa się krzyk, którego znaczenie daje się oddać słowami: więcej życia!
Punktu kulminacyjnego tych zmagań można dopatrywać się w cząstce noszącej tytuł „Powrót z nieba”. Podmiot usiłuje wedrzeć się do nieba, by spojrzeć Bogu twarzą w twarz, a następnie z nim zwyciężyć, jednak ponosi sromotną porażkę: „Drabina do nieba, po której się wspinam z mozołem z wiecznym pragnieniem: dosyć. A potym nadchodzi własny anioł i strąca; z połamanemi członki podnoszę się z wolna. Jestem ślepy, miast oczu muchy się lęgną w wypalonych oczodołach”. Nie Anioł Pański, ale anioł własny pokonuje tego Anty-Jakuba, który w końcowych sekwencjach utworu wydaje się stopniowo uświadamiać sobie swoje tragiczne ograniczenie i rozumieć, że „człowieczość” nie jest przymiotem możliwym do odrzucenia ani przekroczenia. Pod koniec poematu cierpienie nie stanowi już „klucza do nieba”, ale raczej „klucz do przepaści”, zaś butna zapowiedź detronizacji Boga zostaje zastąpiona przez nerwowe „nie wiem”. „Precz” idzie „jasne widzenie”, a jego miejsce zajmuje lęk i niepewność. Skoro podmiot nie jest w stanie przekroczyć niebiańskiej bramy, będzie musiał przed nią czyhać, nieustannie „wzywając w Niewymierne” (sic!).
W zakończeniu utworu powraca odczuwana somatycznie, niezapełniona pustka – „czarna szpara między dłońmi”. Okazuje się również, że cała bohaterska walka o upodmiotowienie poprzez odpodmiotowienie była być może tylko projekcją. „Mopsożelazny piecyk” okazałby się wtedy wybitnym exposé schizofrenii, opowieścią o rozdwojonym podmiocie, który roi sobie, że może zbawić samego siebie poprzez mistyczne cierpienie.
W przypadku debiutanckiego utworu Wata ciężko jednak ograniczyć się do jednoznacznego, definitywnego wyjaśnienia, ponieważ żadne nie dostarczyłoby nam satysfakcjonujących odpowiedzi na pytania, które nieustannie mnoży autor. Są one niezmiernie trudne, mimo że dotyczą spraw zupełnie podstawowych. Heretyckie misterium czy jego bezczelna parodia? Cierpienie uduchowione czy tylko bezsensownie uwznioślane? Zbawienie – dostępne czy tylko wyobrażone?
Z tymi wątpliwościami i antynomiami sam poeta borykał się aż do końca, nieustannie zapisując na własnej skórze swoje prowokacyjne pytania skierowane do dziwnego, niepojmowalnego Boga.
***
Pozostałe teksty z bieżącego numeru dwutygodnika „Kontakt” można znaleźć tutaj.
***
Polecamy także: