Z Jackiem Drozdą, kulturoznawcą i badaczem ruchów społecznych, rozmawiają Maciej Onyszkiewicz i Damian Jaworek.
Jesteś zaangażowanym lewicowcem, badaczem sportu, a także, a może przede wszystkim, kibicem. Tymczasem dzisiejszy sport ma bardzo nieprzyjemne oblicze. Właścicielami klubów piłkarskich zazwyczaj nie są kibice, tylko autorytarne państwa z Bliskiego Wschodu, rosyjscy oligarchowie, a w najlepszym razie nieprawdopodobnie bogaci biznesmeni. Kolejne imprezy sportowe odbywają się w Rosji, Chinach czy Katarze. Jak ci nie wstyd?
Cytując klasyka: „Gra się tak, jak przeciwnik pozwala”. Trudno mi sobie wyobrazić niekomercyjny profesjonalny sport w kapitalizmie, bo to system, który wprowadza komercję w każdą dziedzinę życia, na jaką masowy odbiorca jest gotowy wydać swoje pieniądze.
Może rozwiązaniem jest więc skupienie się na sporcie amatorskim?
Sport amatorski, nawet jeśli chce być bardzo antykapitalistyczny, też musi pertraktować z otaczającą go rzeczywistością. Jako sportowcy amatorzy musimy zdecydować, czy chcemy wykorzystywać istniejącą infrastrukturą materialną i symboliczną, co pozwala na przykład brać udział w oficjalnych rozgrywkach, czy też chcemy znaleźć się w kompletnym podziemiu i ograniczyć się do manifestowania votum separatum. Ta druga strategia skazuje nas jednak niemalże na niebyt.
To niezbyt kusząca perspektywa, ale być może to jedyny etyczny wybór?
Nie chciałbym sprowadzać sportu tylko do tego, jak wygląda on tu i teraz – czyli do celebrytów i milionów reklam na koszulkach. Kibicowanie to dla mnie przywiązanie do historii, barw i symboli. Również tych o bardzo lewicowej treści. Dlatego uważam, że pełne odcięcie się od komercyjnego sportu byłoby okłamywaniem siebie. Nie znam żadnego kibica ani kibicki, którzy mieliby na tyle antysystemowe nastawienie, żeby wspierać jedynie czyste ideowo, ale i niszowe inicjatywy, jednocześnie kompletnie ignorując profesjonalny, komercyjny sport. Byłoby to o tyle bolesne, że w sporcie zawarta jest niezwykła wielość emocji i wrażeń estetycznych.
Można się też całkowicie na sport obrazić.
Tylko wtedy przestaje się być kibicem. Oczywiście można odrzucić sport, dlatego że rządzi się on dość paskudnymi regułami, ale dokładnie taką samą strategię można przyjąć wobec każdego innego elementu kapitalistycznej rzeczywistości. Można na przykład bojkotować uniwersytety, bo stają się instytucjami coraz bardziej podobnymi do korporacji i z instytucji naukowych przeobrażają się w fabryki przemysłu wiedzy, a jednak nikt tego nie robi. Dla mnie decyzja, czy obrażać się na sport, czy też nie, jest wyborem pomiędzy obrażaniem się na rzeczywistość w ogóle a akceptowaniem jej i próbą transformacji.
Cieszę się, że pojawił się przykład uniwersytetu. Przy wszystkich dzisiejszych wadach akademii dość łatwo znaleźć całą baterię argumentów, dla których lewica nie powinna obrażać się na cały system szkolnictwa wyższego. Ale dlaczego nie obrazić się na sport?
Po pierwsze – choć to może banał, ale jednak istotny – sport ma na horyzoncie rozwój fizyczny jednostki i utrzymanie jej w zdrowiu. Obserwujemy dziś, między innymi w Polsce, znaczące pobudzenie na płaszczyźnie sportu amatorskiego – ludzie, często starsi panowie, zawiązują ligi i inne oddolne inicjatywy nie tylko po to, żeby popykać na Orliku, lecz także dlatego, że chcą zbudować wokół tych inicjatyw środowisko. Nawet oglądanie meczu piłkarskiego z browarem w ręku…
W tym przypadku chyba trudno mówić o trosce o zdrowie…
Zdecydowanie, może jednak chodzić w nim o budowanie wartości, na których powinno zależeć lewicy – przede wszystkim wartości wspólnotowych. Patrząc historycznie, wspólne kibicowanie, często wewnątrz klasy społecznej, jest bardzo ważnym fenomenem socjologicznym. A współcześnie, nawet jeśli się zgodzimy, że kibicowanie jest unurzane w komercji i wyprutym z głębszym znaczeń konsumpcjonizmie, to i tak pozostaje sposobem na bycie razem.
Nie wpadnijmy w pułapkę nadmiernego uwielbienia dla środowiska kibicowskiego. Oczywiście wokół klubów sportowych gromadzą się ludzie, którzy chcą być razem i robić coś wspólnie. Z drugiej strony, nie zawsze jest to wspólnota realizująca wartości klasy ludowej, tylko mafijne kręgi handlujące narkotykami i ganiające za sobą z maczetami po lasach czy nawet ulicach Krakowa.
Są dwa główne nurty badań nad ruchem kibicowskim. Pierwszy reprezentuje tak zwana szkoła z Leicester. Na znajdującym się w tym mieście Uniwersytecie De Montfort od lat 70. XX wieku prowadzono badania społeczności kibicowskich pod kątem tego, jak kibicowanie odnosi się do innych praktyk życia codziennego. Główny wniosek z tych badań był taki, że przemocowe aspekty kultury kibicowskiej wynikają z konieczności „spuszczenia powietrza” – jest to próba odreagowania trudów życia poprzez awantury na stadionach. Trzeba pamiętać o tym, że badania realizowano w latach 70. i 80., kiedy sport miał znacznie bardziej klasowy charakter, a robotniczy komponent kultury kibicowskiej był bardzo wyraźny.
A drugi nurt?
Jest bardziej zabarwiony marksistowsko – akcentuje przede wszystkim kontestacyjny wymiar piłki nożnej. W tej perspektywie burdy na stadionach nie są jedynie odreagowaniem, ale aktywnym oporem klas ludowych broniących swojej autonomii przed zakusami klas panujących, które próbują przejąć świat kibicowski i przemodelować futbol zgodnie z własną wizją i własnymi priorytetami klasowymi.
Czy te interpretacje są przekonujące?
W odniesieniu do współczesnych stosunków społecznych – nieszczególnie. Problem z obiema teoriami jest taki, że choć jest w nich element wartościowej i inspirującej analizy, to na pewno nie można stosować ich jako klucza do interpretacji całej społecznej rzeczywistości świata sportu. Należy podkreślić, że mówiąc „sport” i „kibice”, zbyt często automatycznie dryfujemy skojarzeniami w stronę futbolu i heroiczno-łotrzykowskiej wizji kibiców chuliganów. To właśnie przede wszystkim tych zagadnień dotyczą też wspomniane podejścia badawcze, a to jednak istotne ograniczenie.
Według szkoły z Leicester kibice są na co dzień ciężko pracującymi ludźmi, którzy na stadionie popuszczają sobie cugli i dla odreagowania zmieniają się niekiedy w rzezimieszków. Tymczasem ta problematyczna część ruchu kibicowskiego jest świetnie zorganizowana. Kibice są bardzo aktywni jako członkowie społeczeństwa obywatelskiego – tworzą stowarzyszenia, analizują różne aspekty prawa i wychodzą im naprzeciw. Doskonale wiedzą, jak skutecznie współpracować lub kontestować działania władz samorządowych. Definiowanie kibiców czy też kiboli jako „krwiożerczego motłochu”, który na stadionie odreagowuje ciężki tydzień, jest tak naprawdę nie tylko klasistowskie, lecz także kompletnie nieprawdziwe.
Może słuszna jest więc teoria marksistowska?
Odpowiem w ten sposób – choć zdecydowana większość kibiców piłki nożnej nie jest chuliganami, to dziś z pewnością daleko im też do bycia bohaterami klasy robotniczej. Zwłaszcza że era futbolu jako sportu klasowego należy do odległej przeszłości. Choć różnie wygląda to w zależności od szerokości geograficznej, w środowisku dominuje kultura skrajnie maczystowska, prawicowa i nacjonalistyczna. Opowieść o tym, że współczesne rozróby na stadionach nie są zwykłą bandyterką, ale wynikają z gniewu klasowego, jest wytworem pewnego sentymentalizmu w odczytywaniu historii i fascynacji chuligańską tożsamością przetworzoną przez popkulturę.
Gdzie tu zatem miejsce na wartości wspólnotowe, które byłyby pozytywne z perspektywy lewicy?
Niestety – jedyną obecnie dostępną ścieżką jest samodzielne tworzenie alternatywy. Ani kibice, ani infrastruktura sportowa nie funkcjonują w społecznej i gospodarczej próżni. Próba odgórnego wprowadzenia lewicowych wartości czy praktyk kibicowskich odzwierciedlających te wartości na trybuny i do ruchu kibicowskiego ma bardzo niewielkie szanse powodzenia. Nie wierzę w takie działanie jako projekt polityczny. Jesteśmy więc skazani na to, żeby gdzieś na granicy sportu amatorskiego i profesjonalnego tworzyć lub reaktywować inicjatywy, które mogą stanowić pozytywną alternatywę dla mainstreamu.
Na czym miałaby polegać ta alternatywa?
Dochodzimy do kluczowego punktu, czyli związku ideologii ze sportem i fundamentalnego pytania – po co lewicy sport? Co miałaby oznaczyć taka „lewicowa” alternatywa – mielibyśmy spotykać się na stadionie lub trybunach sportowych, zagrać w piłkę, siatkówkę czy ping-ponga, a następnie przystąpić do egzegezy „Manifestu komunistycznego” albo analizować pisma Bakunina?
Jak więc wprowadzałbyś lewicowość do sportu?
Tworząc nowe inicjatywy od zera lub odwołując się do historii, szczególnie do okresu II RP, w której sport był bardzo silnie zideologizowany, ale też bardzo mocno wybrzmiewał jego wspólnototwórczy charakter.
Jak przebiegało to budowanie wspólnoty?
We wspomnieniach Eliezera Hirszauge, polsko-żydowskiego anarchisty z Warszawy, czytamy, że prowadzony między innymi przez niego anarchistyczny lokal na Muranowie cieszył się ogromną popularnością lokalnego proletariatu, bo był w nim stół pingpongowy. Ten stół przyciągał znacznie więcej ludzi niż mogłaby zgromadzić jakakolwiek inicjatywa polityczna. Stół był więc pomostem, dzięki któremu działacze anarchistyczni mogli zebrać swoich słuchaczy.
Jednak dziś, poza wykorzystaniem tego nieco mitycznego potencjału, raczej nie ma warunków do tworzenia lewicowego sportu poprzez wskrzeszanie inicjatyw, które będą wokół siebie gromadzić ludzi o jednoznacznie lewicowej tożsamości i które będą tubą propagandową dla lewicowej ideologii.
Dlaczego?
Stworzenie lewicowych inicjatyw podobnych do tych z okresu międzywojennego jest trudne, bo żyjemy w zupełnie innych warunkach społecznych. Dziś społeczeństwo jest zaangażowane politycznie na zupełnie innych zasadach, ludzie mają inny poziom świadomości klasowej. Pojawia się jeszcze pytanie, czy taka „lewicowa” organizacja faktycznie niosłaby pozytywne wartości. Przykłady klubów, które silnie utożsamiają się z lewicą, często nie napawają optymizmem.
O jakich klubach mówisz?
Wśród lewicowych kibiców podmadryckiego klubu Rayo Vallecano znaleźli się tacy, którzy bezrefleksyjnie uwierzyli w niestworzone historie o tym, że w Donbasie i na Krymie – na wschodzie Ukrainy – powstały lewicowe republiki secesjonistyczne wyrażające wolę uciskanego ludu.
Lewicowi kibice Livorno, klubu z miasta, w którym powstała Włoska Partia Komunistyczna, nazywają się Armata Stalinista i wciąż traktują Stalina jak maskotkę.
Byłbym więc daleki od tego, żeby alternatywy dla kapitalizmu w sporcie szukać poprzez wypełnienie trybun deklaratywnie lewicowymi kibicami. Marzy mi się raczej tworzenie klubów sportowych na zupełnie innych zasadach niż te, które znamy z masowego sportu komercyjnego. Taki „lewicowy” klub powinien być więc przede wszystkim demokratyczną strukturą.
Jak warszawski AKS Zły?
Dokładnie, choć początkowo wielu ludzi traktowało go właśnie jako przejaw bezpośredniej lewicowości – przychodzili tam, żeby pokazać, że są fajnymi punkami, socjalistami czy komunistami, to Zły skręcił w inną stronę. Nie jest klubem subkulturowym, ale przykładem alternatywy wobec mainstreamu. Za AKS Zły stoi najlepsza z możliwych strategia – budowa innego modelu klubu sportowego i innego modelu ruchu kibicowskiego oraz relacji kibiców z klubem. Zły jest przede wszystkim autentycznie demokratyczną strukturą zarządzaną przez członków i członkinie stowarzyszenia. Jest to więc alternatywa demokratyczna, a nie lewicowa. A jednocześnie Zły uczestniczy w oficjalnych rozgrywkach firmowanych przez Mazowiecki Związek Piłki Nożnej – nie jest to więc realizacja strategii absolutnej kontestacji, a próba budowania alternatywy poprzez wkomponowanie się w istniejące struktury piłkarskie.
Niemniej AKS Zły jest tylko jednym z wielu przykładów niekonwencjonalnego podejścia do klubowej tożsamości. Bezprzemocowe, a jednocześnie zakorzenione w ultrasowskim żywiole formy dopingu znajdziemy na przykład na trybunach Garbarni Kraków. Pamiętajmy, że Garbarnia nie jest nową inicjatywą, a próbą reaktywacji klubu z robotniczą tożsamością i z długą historią – w 1929 roku Garbarnia została wicemistrzem Polski, a w 1931 sięgnęła po mistrzostwo.
Na czym polega wyjątkowość Garbarni?
Na trybunach tego klubu panuje pokojowa atmosfera i raczej radosny styl dopingowania. Pojawiają się też nawiązania do przedwojennej kultury kibicowskiej, co bierze się z fascynacji „złotym wiekiem” Garbarni, czyli latami 30. XX wieku. Oglądając relacje z meczów tego klubu, widać, że jest to inne kibicowanie niż na większości stadionów w Polsce. W demokratycznym klubie nie chodzi o zrobienie z meczu pikniku czy gminnego festynu, ale o kibicowski rytuał odmienny od tego, który znamy z kapitalistyczno-maczystowskich stadionów.
Przychodzą ci do głowy jeszcze inne przykłady nieoczywistej wspólnoty w profesjonalnym sporcie?
Najczęściej przywoływanym przykładem „lewicowego klubu” jest niemieckie FC St. Pauli, ale chciałbym wspomnieć o innym, mniej znanym przypadku – podparyskim klubie Red Star Saint-Ouen, który obecnie występuje na trzecim poziomie rozgrywkowym, ale jeszcze niedawno występował w Ligue 2, a przez chwilę nawet zanosiło się na to, że po bardzo wielu latach przerwy może wrócić do Ligue 1. Red Star jest profesjonalnym klubem sportowym, ale niezwykle związanym z dzielnicą. Jego kibice przeprowadzili bardzo szeroko zakrojoną batalię – lobbing polityczny połączony z protestem – o swój stadion, Stade Bauer. To zabytkowy obiekt, w bardzo złym stanie, który wymagał generalnego remontu. Ostatecznie stadion zostanie dostosowany do współczesnych standardów, ale wróci do klubu i ma odpowiadać potrzebom lokalnej społeczności, a nie przeistoczyć się w kolejną „luksusową maszynę” do oglądania meczów na żywo. Przywołuję tę historię, żeby pokazać kolejny aspekt kibicowskiej wspólnoty, czyli przywiązanie do miejsca. Ta wspólnota w przypadku Red Star jest mocno eklektyczna narodowościowo, zarówno jeśli chodzi o zawodników, jak i kibiców, a jednocześnie ma lewicową tożsamość i korzenie – klub znajduje się na robotniczym przedmieściu.
Walka o przestrzeń jest w ogóle charakterystyczna dla mniejszych klubów znajdujących się w wielkich miastach. Zaniedbane i niedofinasowane obiekty sportowe są łakomym kąskiem dla deweloperów, chcących budować bloki mieszkaniowe i korzystać z drastycznego wzrostu cen mieszkań, co oprócz innych negatywnych zjawisk prowadzi do gentryfikacji tradycyjnie robotniczych dzielnic. Zwycięską batalię o zachowanie swojego stadionu stoczyli ostatnio chociażby kibice londyńskiego klubu Dulwich Hamlet, a w Warszawie konserwator zabytków ochronił zabytkowy stadion Marymontu.
Do tej pory mówiłeś o działaniach oddolnych, które są nieliczne i znajdują się poza głównym nurtem. Chcemy teraz porozmawiać o komercyjnym, masowym sporcie. Czy może on promować wartości prorównościowe, wzmacniać czy emancypować grupy wykluczone?
Zacznijmy od osób z niepełnosprawnościami. Bardzo ważną cezurą w ich postrzeganiu były Igrzyska Paraolimpijskie w Londynie w 2012 roku. Sport paraolimpijski uznano wtedy za widowiskowe zawody. Dodajmy, że miało to związek nie tylko z uznaniem, że sam sport osób z niepełnosprawnościami może być atrakcyjny, lecz także z zainteresowaniem cyborgizacją, czyli wykorzystaniem wynalazków do radykalnego zwiększenia sprawności, wykraczającego nawet ponad to, na co stać osoby pełnosprawne. Fascynacja nowymi technologiami doprowadziła do tego, że protezy przestały być postrzegane jako artefakt osoby w jakiś sposób ułomnej w społecznym odbiorze, lecz jako booster wyników. Innym przykładem jest zainteresowanie amp futbolem, które eksplodowało w ciągu ostatnich kilku lat.
W zeszłym roku w Krakowie odbyły się Mistrzostwa Europy w tej dyscyplinie, na których Polska zajęła trzecie miejsce. TVP prowadziła z nich transmisje meczów na żywo. Było duże zainteresowanie turniejem.
Bo ten sport potrafi być spektakularny, a przy okazji przełamuje granice w sposób kategoryczny. Nawet dyletant kpiący, że nie można grać w piłkę, nie mając nogi, nagle widzi, co dzieje się na boisku – jego ignorancja zostaje obnażona. A uprawianie amp futbolu nie jest łatwą sprawą, wymaga też określonych kompetencji trenerskich u ludzi, którzy się tym zajmują, i animowania środowiska. Wydaje mi się, że w Polsce mamy dość duży potencjał w rozwijaniu tej dyscypliny.
Pokazywanie w mediach głównego nurtu paraolimpiady czy amp futbolu pozwala łatwiej dotrzeć do przeciętnego odbiorcy z przekazem o osobach z niepełnosprawnościami jako pełnoprawnych sportowcach i sportowczyniach, którzy dają powody do dumy.
Media bardzo pomagają osobom z niepełnosprawnościami zaistnieć w świecie sportu. Wzmagają ich widoczność, pomagają znaleźć sponsorów, zainteresować szersze grono. W tym punkcie możemy zanotować plus na korzyść mainstreamowego sportu. Nie sądzę, żeby lewica mogła z taką komercją konkurować, bo musiałaby znaleźć dla niej konstruktywną przeciwwagę. Wątpię, żeby to się wydarzyło.
A osoby nieheteronormatywne w komercyjnym świecie sportu?
Ta kwestia jest bardziej złożona, wiąże się z genderowymi stereotypami i różnie wygląda w różnych dyscyplinach. W kobiecych drużynach piłkarskich istotna część zawodniczek to lesbijki albo osoby biseksualne, które mają za sobą coming out. W piłce męskiej mnóstwo klubów ma swoje oficjalne fankluby osób LGBTQ+, a kapitanowie piłkarskich drużyn noszą tęczowe opaski. Niemniej wyoutowanych piłkarzy znajdziemy raptem kilku. Wśród nich jest były piłkarz reprezentacji Niemiec wychowanek Bayernu Monachium, Thomas Hitzlsperger, który ujawnił swoją orientację, ale zrobił to już po zakończeniu kariery. Niedawno stwierdził, że tylko kolektywny coming out może być dobrym sposobem na zdjęcie ciężaru z zawodników gejów. W pełni się z nim zgadzam, pojedyncze ujawnienia rodzą ryzyko stygmatyzacji, wręcz zagrożenia ze strony kibiców i homofobicznych graczy.
Kluby działają dziś w dużej mierze jak wielkie firmy i raczej nie dopuściłyby do sytuacji, w której ich homoseksualnego piłkarza spotykają prześladowania w szatni. To byłby dla nich, szczególnie w Europie Zachodniej, wizerunkowy dramat.
Ale z jakiegoś powodu nie ma coming outów, piłkarze wyczuwają ryzyko, uważają, że pozostawanie w ukryciu jest dla nich bardziej komfortową sytuacją. Myślę, że działa tu zmowa milczenia, którą uznaje się za kompromis, choć tak naprawdę żadnym kompromisem nie jest. Nie wiemy, czy ci piłkarze cierpią szykany w ukryciu, bo są rozpoznawani jako nieheteronormatywni, mimo że publicznie się nie ujawniają. Nie wiemy, co by się działo w szatni, gdyby się ujawnili.
Znamy przykłady coming outów w innych dyscyplinach?
Znajdziemy je chociażby w boksie. Sporo zawodników ujawniało się jeszcze w trakcie swojej aktywnej kariery. Orlando Cruz, który walczył kiedyś o pas mistrza świata, mówił o sobie: „Jestem i zawsze będę dumnym Portorykańczykiem i dumnym gejem”. Celebrował swoją tożsamość podczas parad równości. Terry Flanagan, brytyjski bokser z klasy robotniczej, zapytany kiedyś, co sądzi o tym, że jego przeciwnik jest wyoutowanym gejem, odpowiedział, że dla niego nie ma żadnej różnicy, z kim się bije. Dodał, że w zrozumieniu osób o innej orientacji niż on pomogło mu doświadczenie jego siostry, która jest lesbijką.
Trochę inny przykład to historia Franka Maloneya, który był promotorem między innymi brytyjskiego boksera Lennoxa Lewisa. Poza tym kandydował na mera Londynu z ramienia UKIP – skrajnie prawicowej partii. Uchodził za ksenofoba, znanego z mizoginicznych komentarzy. Nagle zniknął z życia publicznego, powrócił trzy lata później po tranzycji jako Kellie Maloney. Jej poprzedni wizerunek służył do skrywania innej tożsamości płciowej. Świat boksu zareagował wspierająco na jej przemianę. Okazało się, że w tym świecie, którego bohaterami są często faceci z dołów społecznych, homofobia jest potępiana. Pozostaje pytanie, na ile poza prominentnymi postaciami świata boksu takim tendencjom hołduje szersza publika.
Ujawnienia są też w Polsce. Na ostatnich letnich Igrzyskach dwie Polki, które zdobyły medale, deklarowały się jako lesbijki. Lewicowi politycy ochoczo podkreślali ich orientację w mediach społecznościowych.
Lewica powinna stać po stronie ludzi o nienormatywnej tożsamości, zwłaszcza w odniesieniu do typowych wizerunków sportowców i sportowczyń. Powinna solidaryzować się i jasno wskazywać, że równouprawnienie w sporcie powinno być standardem.
Czy to jednak nie są puste gesty solidarności wobec dyskryminowanych? Piłkarze noszą tęczowe opaski, ale właściwie żaden z nich nie ujawnia, że jest gejem. Przed meczami w Premier League wszyscy klękają na znak solidarności z walką z rasizmem, ale od czarnoskórych piłkarzy często możemy usłyszeć, że „wszyscy tylko klękają, nikt nie walczy z rasizmem”. Czy to dobrze, że sport jest tubą propagandową chociażby dla walki z rasizmem, czy to tylko fasada, a wielu kibiców i tak bezkarnie będzie obrzucać kolorowych piłkarzy bananami?
Myślę, że dużo łatwiej jest być rasistą na trybunach polskich niż niemieckich albo brytyjskich. Niemniej niestety zgadzam się z tym, że antyrasizm jest często ładnie opakowany, mocno lukrowany i zbyt oficjalny.
W takim razie powinniśmy się cieszyć, gdy piłkarze klękają przed meczem, czy smucić, bo ktoś z walki z rasizmem robi produkt?
Komercyjność sportu nie powinna oznaczać dla lewicy przekreślania jego wartości jako możliwego pasa transmisyjnego dla egalitarystycznych postulatów. Lewica nie powinna być przeciwko takim symbolom, ale nie może też uznawać ich za swój priorytet. Klękanie nabiera sensu wtedy, kiedy coś kontestuje. Tak się stało, gdy angielscy piłkarze klęknęli przed meczem Polska – Anglia, za co haniebnie zostali wygwizdani przez polskich kibiców – w tym momencie taki gest faktycznie nabiera znaczenia.
Mimo wszystko uważam, że tego typu gesty nie są właściwymi narzędziami do walki z rasizmem. Są tak błyskawicznie połykane przez dominującą narrację, że stają się puste – pozornie wszyscy solidaryzują się z ofiarami rasizmu, ale w praktyce nikt nie pochyla się nad tym, co ten gest miał właściwie oznaczać.
W jaki sposób lewica może używać piłki nożnej czy w ogóle sportu jako środka do walki z dyskryminacją ze względu na rasę, orientację czy niepełnosprawność?
Sport nie jest narzędziem, które można aplikować do każdego problemu. Niemniej można próbować zawrzeć w nim jak najwięcej egalitarystycznych postulatów. Wyobrażam sobie sport jako platformę do inicjatyw łączących w sobie postulaty klasowe, rasowe, feministyczne i związane z wkluczeniami na innym tle. Ma on tę zaletę, że operuje takimi kategoriami jak konflikt i siła. Mniejszości, które są poddawane represjom, w głównej narracji pokazywane są jako niedostosowane do tych wartości. Mają rzekomy niedostatek siły, zdolności do udziału w rywalizacji. Zatem pokazywanie, że kwestie tożsamościowe, często też biologiczne, nie mają znaczenia dla uczestniczenia w sporcie, a zatem, że osoby rzekomo pozbawione siły mogą skutecznie uczestniczyć w rywalizacji – to kierunek, w którym trzeba iść. Wydaje mi się to łatwiejsze niż lewicowość expressis verbis. Bo jak o walce klas ma mówić profesjonalny klub sportowy? Obecnie trudno mi sobie wyobrazić międzynarodówkę sportu robotniczego nieuwikłaną w żadne polityczne konwenanse, która operuje narracją emancypacyjną i jednoczy kluby z całego świata.
Powinniśmy poruszyć jeszcze jeden wątek. Mówiliśmy o realnych wspólnotach kibicowskich związanych z klubami. Z drugiej strony, jest wspólnota narodowa, którą możemy nazwać symboliczną – to ludzie, którzy razem przeżywają występy reprezentacji swojego kraju. Jaką wartość, z lewicowej perspektywy, dostrzegasz w takiej wspólnocie, którą widać szczególnie przy okazji wielkich turniejów piłkarskich czy olimpiad?
Nie widzę żadnej lewicowej wartości we wspólnotach symbolicznych opartych na wierze w naród czy na identyfikacji narodowej. Spotkanie z Innym zawsze jest jakąś wartością, ale powiedzmy sobie szczerze – w czasie dużych turniejów ludzie przede wszystkim piją piwo na ulicach, kibicują i dobrze się bawią. Nie ma w tym głębszej wymiany kulturalnej ani wymiany treści narodowych.
Nie twierdzę jednak, że kibicowanie pod symbolami narodowymi musi być równoznaczne z uleganiem nacjonalistycznym mitom. Dobrze pamiętam Euro we Francji w 2016 roku, w trakcie którego Polska dotarła do ćwierćfinału. Oglądałem ten turniej z wielkim zainteresowaniem i emocją narodową w sobie. Moje patriotyczne uniesienie podczas Euro we Francji polegało na zaprzeczeniu moim doświadczeniom, że można kibicować reprezentacji i ostatni mecz nie jest rytualnym meczem o honor – to było zaburzenie mojego kosmosu! Niestety, mój zaburzony kosmos szybko wrócił do swojego naturalnego porządku – ostatnie mistrzostwa go przypieczętowały.
Czy lewica nie za bardzo odcina się od narodowej emocji?
To zależy, kogo rozumiemy jako „lewicę”. Lewica rozmaitych odcieni, mówiąc o narodzie, często odwołuje się do teorii wspólnot wyobrażonych, która została sformułowana przez Benedicta Andersona. W mojej ocenie teoria ta, choć niewątpliwie ważna i produktywna analitycznie, lekceważy wiele ekonomicznych i społecznych aspektów wspólnot narodowych. Z drugiej strony, mamy równie chętnie przywoływaną teorię Ernesta Gellnera, który obywatelski nacjonalizm przedstawia jako coś pozytywnego, choć, jak zauważa, jego korzenie wynikają ze stosunków kapitalistycznych, a te Gellner poddaje surowej krytyce.
Jeśli sam miałbym oceniać narodowe treści towarzyszące kibicowaniu, powiedziałbym, że „po owocach je poznacie” czy raczej po celach, którym służą. Jestem przeciwny budowaniu wspólnoty walczącej o sprawiedliwość społeczną, opierając się na – by posłużyć się terminem brytyjskiego psychologa społecznego Michaela Billiga – banalnym nacjonalizmie w utowarowionej, a jednocześnie podatnej na ksenofobię i inne uprzedzenia formie. Jednak ignorowanie realnej społecznej potrzeby przeżywania wspólnotowości w ramach identyfikacji narodowej częściej bywa wyrazem protekcjonalnego spoglądania z góry niż postawą wynikającą z poważnej analizy sytuacji. Nacjonalizm nie jest a priori wyekwipowany w treści dyskryminujące inność. Nacjonalizm uciskanych jest czymś innym niż nacjonalizm panujących. Jednak we współczesnej Polsce o nacjonalizmie uciskanych nie może być mowy. Nawet jeśli niektórzy związani ze środowiskami kibicowskimi akolici politycznej prawicy usiłują przekonywać, że narodowi polskiemu zadawane są niebywałe cierpienia.
Podsumowując, zapytajmy: czy warto, żeby lewica uwzględniała sport w swojej strategii politycznej?
Zdecydowanie tak! Przecież rozwój socjaldemokratycznej lewicy jest związany z masowymi organizacjami sportowymi z lat 20. i 30. XX wieku. Niestety dzisiaj polska nieliczna, zdezorganizowana i skłócona lewica zupełnie nie interesuje się oddolnym sportem. Nie wiem, dlaczego ignoruje czy nie zauważa tej kwestii. Na Zachodzie odradzają się organizacje sportowe nawiązujące do wartości, do których lewicy powinno być blisko. Warto wziąć z nich przykład i zacząć tworzyć je na naszym podwórku.
Maciek Onyszkiewicz
Damian Jaworek
Jacek Drozda