
Tekst oryginalnie napisany w języku polskim.
Dom – tam, gdzie było lepiej
– Jeździłem po różnych krajach, wszędzie było fajnie, ale w domu jest lepiej – powiedział pan mechanik, któremu zostawiłem rower do naprawy.
– Pewnie, że tak, jeśli masz dom – odpowiedziałem.
– Czy pan nie ma domu w swoim kraju? – ze zdziwieniem popatrzył na mnie pan mechanik.
– Dom, dom mam, ale wracać nie mogę… – powiedziałem cichym głosem i pożegnałem się z państwem, którzy też byli u mechanika. Bo nie mogłem kontynuować rozmowy, bo mógłbym się rozpłakać.
Słowo „dom” bardzo mnie poruszyło i pierwszy raz po tylu latach życia w Polsce jako uchodźca poczułem się bezdomny i bezradny. Tęskniłem za domem, w którym się urodziłem i dorastałem. Nie za własnym domem, bo sam nie zdążyłem żadnego zbudować ani kupić w swoim kraju, ale za naszym rodzinnym domem. Został nam po dziadkach i jest dla mnie bardzo cenny. Budował go mój dziadek z ukochaną babcią jakieś sześćdziesiąt lat temu w wiosce Sovetobad (obecnie Ruknabad), która znajduje się na lewym brzegu rzeki Zarafszan. Cegły tego domu zostały ulepione z miłością w rękach mojej babci. Babcia w tym domu urodziła i wychowała dziesięcioro dzieci. Mieszkałem w nim razem z rodzicami i siostrami. Spędziłem w nim swoje niezwykłe dzieciństwo. To właśnie tam po raz pierwszy się zakochałem.
Mam miliony powodów, aby przypominać sobie o moim domu, ale dziwne, że dopiero po tylu latach poczułem się od niego tak oddalony. Od mojej małej ojczyzny. Chyba że wcześniej nie pozwalałem sobie o tym myśleć, żeby się nie martwić. Nie, nie da się nie myśleć o ojczyźnie. Myślałem często, nawet jeśli nie napisałem ani słowa na ten temat przez ostatnie trzy lata. Musiałem milczeć. Nie było łatwo, przecież pisanie było moim życiem. I to też mi zabrali. Nie tylko dom, rodzinę i ojczyznę, ale nawet mój ukochany zawód. Nie mogłem pisać, bo zdrowie i bezpieczeństwo rodziny były najważniejsze. A teraz chcę pisać, jeśli jest okazja i miejsce do publikowania. Piszę po polsku, bo od wielu lat myślę, czytam i mówię po polsku. Piszę w swoim drugim języku.
Dom – tam, gdzie jest lepiej
Od ponad pięciu lat mieszkam w moim nowym domu, w Polsce. Dziwne, prawda? Przecież wcześniej mówiłem, że nie mam domu. Rzeczywiście tak myślę, ale chodziło mi o ten dom, o którym zawsze marzyłem. Ale tak naprawdę to Polska zamieniła się w mój dom. W swoim pierwszym domu nie miałem wolności, a tutaj trochę jej mam.
Dlaczego trochę? O tym będę mówił później.
Pięć lat szybko minęło. W tym czasie wiele działo się ze mną i moją rodziną w naszym nowym domu. Od pierwszych dni, kiedy przygarnęła nas polska społeczność, czułem się bezpiecznie i przez krótki okres miałem poczucie, że jestem tam, gdzie muszę być, w swoim nowym domu. Niestety, Polska nie oferuje tak wielu możliwości dla uchodźców jak inne europejskie kraje. Jednak dzięki społeczności i organizacjom pozarządowym my, jako uchodźcy, otrzymaliśmy wiele wsparcia – bardzo to doceniam. Za każdym razem, gdy nasi znajomi pytali, czy nie planujemy wyjechać do jakiegoś innego kraju, w którym być może jest więcej możliwości, odpowiadaliśmy, że tutaj jest nam dobrze. Naprawdę na początku było dobrze i teraz też jest w porządku. Tylko raz, w zeszłym roku, kiedy miałem trudny okres w życiu zawodowym, chciałem wyjechać gdzieś dalej. Ale miłość do Polski mi na to nie pozwoliła. Nie tak dawno, przed wyjazdem do Niemiec, nasza polska rodzina zapytała nas, czy zamierzamy wracać. Nawet oni myśleli, że pewnego dnia pojedziemy dalej. Ale po przyjeździe do Niemiec zacząłem tęsknić za Warszawą. Bo to jest teraz moje miasto i mój nowy dom. Kiedyś marzyłem o życiu w Europie, ale nigdy nie myślałem, że będę mieszkać jako uchodźca w Polsce i ten obcy kraj stanie się moim nowym krajem – domem.
Rodzina – tam, gdzie miłość trwa na zawsze
Jednym z najcenniejszych prezentów od losu, które otrzymałem w uchodźstwie, jest moja polska rodzina. Mam dwie rodziny: tadżycką i polską. Kocham i szanuję obie. Moi tadżyccy rodzice dali mi życie i wychowali mnie z miłością, z czego jestem bardzo dumny. Tęsknię za nimi, bardzo! Moja polska rodzina przez pięć lat dała mi tyle miłości, że nie mogę ich nie kochać. Od pierwszych dni byli dla nas bardzo bliscy. Asia (Joanna Święcicka) zastąpiła moją mamę, kiedy za nią tęskniłem, a Marcin (Marcin Święcicki) wspierał mnie jako ojciec. Pamiętam, kiedy prowadząc nas do swojego domu z siedziby Fundacji Ocalenie, pokazywał nam miasto jak profesjonalny przewodnik. Zawsze pytał, czy potrzebujemy jakiejś pomocy i jak mają się nasi bliscy w Tadżykistanie. Marcin jest dla mnie nie tylko ojcem, cenię go również jako doświadczonego ekonomistę, polityka i prawdziwego Polaka, który walczy o sprawiedliwość. Mieszkając w jego domu, wiele się od niego nauczyłem.
Mama Asia stała się dla mnie drugą mamą i babcią. Rok przed ucieczką z Tadżykistanu zmarła moja babcia, a uchodźstwo oddaliło mnie także od ukochanej matki. W zamian dostałem miłość mojej mamy Asi. Czasami rozmawialiśmy godzinami i te rozmowy dawały mi siłę i nadzieję. Kiedy moja córka Simin zachorowała, babcia Asia przytulała ją, a wtedy po raz kolejny zakochałem się w niej jako matce. A Simin kocha swoją polską babcię bardziej niż tadżycką. W mojej tadżyckiej rodzinie mam dwie siostry, a w polskiej jedną siostrę i trzech braci. Wszystkich ich kocham i będę kochać. Uchodźstwo pokazało mi, że rodzina to nie tylko więzy krwi.
My, Tadżycy, lubimy wielkie stoły, czyli dastarkhan po tadżycku, i wspólne posiłki. Przez prawie dwa lata, kiedy mieszkaliśmy z polską rodziną, staraliśmy się zebrać wszystkich jej członków na obiad z tadżyckim plow i polskim sernikiem. Ja gotowałem plow, a Asia piekła bardzo dobry sernik. Obchodziliśmy razem wszystkie święta, śpiewając kolędy i życząc sobie wszystkiego najlepszego. To wspaniałe mieć taką rodzinę, w której miłość trwa wiecznie. Mam nadzieję, że kiedyś połączę tadżycko‑ -polską rodzinę, i jestem pewien, że miłość będzie trwała na zawsze. Moja rodzina w Tadżykistanie i my w Polsce marzymy o tym, że kiedyś będziemy razem, w naszym nowym domu. Mamy już dość tych rozmów online i tęsknoty. Niech Pan Bóg nam pomoże!
Dziadek – nauczyciel, mechanik, ambasador
– Dlaczego wczoraj nie przyszedłeś? – zmęczonym głosem szeptał dziadek.
– Bo chciałem przyjść dzisiaj. Myślałem, że wczoraj nie potrzebowaliście pomocy – powiedziałem, widząc, w jak kiepskim jest stanie, i żałując, że nie pojawiłem się poprzedniego dnia. W Tadżykistanie nie mówimy do starszych osób na „Ty” i mój dziadek to rozumiał.
Nie pamiętam dokładnie, jak dalej rozwinęła się nasza rozmowa, ale jej początek został w mojej pamięci. Mój dziadek ostatnio przeszedł przez straszną chorobę i, podobnie jak moja babcia, spieszył się do raju.
Zdarzyło mi się tak, że miałem trzech dziadków: dwóch tadżyckich i jednego polskiego. Moi tadżyccy dziadkowie to nauczyciel matematyki i mechanik. Dziadka Begmuroda, który był nauczycielem, widywałem rzadko – był ojcem mojej mamy i nie mieszkał z nami. Ale ceniłem sobie jego mądrość. Dziadek Muzaffar, który mnie wychowywał, był dla mnie nauczycielem życia. Przez lata pracował jako mechanik w kołchozie i uwielbiał swoją pracę. Był zajętym człowiekiem i nawet na emeryturze lubił działać i próbować nowych rzeczy. Dawał mi rady, które pozostały we mnie na zawsze: lepiej spróbować i żałować, niż nie próbować wcale.
Mój dziadek Krzysztof Śliwiński był ambasadorem i moim najlepszym przyjacielem. Po pewnym czasie stał się dla mnie najbliższą osobą. Z nim mogłem rozmawiać o wszystkim i była to dla mnie przyjemność. Nauczył mnie, jak działać inteligentnie, jak być politykiem oraz jak przyrządzać omlet francuski. W jego przekonaniu nasze spotkanie i relacja nie były przypadkowe, ponieważ połączyło nas doświadczenie uchodźstwa. Często przypominał mi, że kiedy był małym dzieckiem, uciekał z mamą w czasie wojny do innego miasta. Poza tym mieliśmy trochę podobne charaktery. Żałuję, że nie zdążyłem mu powiedzieć, jak bardzo go kocham. Mam nadzieję, że to czuł, a teraz czyta ten tekst. Tęsknię za tobą, dziadku!
Terespol: miasto, które nie chciało nas przyjąć
– Jutro spróbujemy ostatni raz, a jeśli się nie uda, będziemy musieli jechać na Ukrainę albo do Gruzji – mówię do Sitore.
– Mam nadzieję, że się uda – odpowiada moja żona, spoglądając na mnie swoimi pięknymi, lecz zmęczonymi oczami. Jest w ciąży.
Miała już dość tych beznadziejnych prób. Byliśmy w Brześciu już dwudziesty czwarty dzień. Nocowaliśmy w hostelu na dworcu i rano, przed kolejną próbą, zostawiliśmy tam naszą walizkę. Kupiłem bilety do Terespolu. Usiedliśmy jak zawsze w ostatnim wagonie, który zwykle miał ich trzy. W tym wagonie zawsze były osoby, które chciały ubiegać się o status uchodźcy w Polsce. Czasem było ich mało, około dwudziestu, dwudziestu pięciu osób, a czasem nawet ponad pięćdziesiąt. Każdy miał swoją historię, ale łączyło nas jedno: uchodźstwo. I ten wagon, który był naszą wspólną nadzieją na bezpieczne życie. My z żoną, myśląc o tym, co nas czeka, gdy wrócimy po raz kolejny z Terespolu do Brześcia, wychodziliśmy z wagonu po półgodzinnym oczekiwaniu i podchodziliśmy do strefy kontroli, mówiąc „dzień dobry” do pracowników straży granicznej, którzy czekali na nas na peronie. Czasem wydawało się, że nie byli do nas zbyt przychylnie nastawieni, choć nie trzepali nas nadmiernie. Kiedy widziałem ich stosunek do nas – uchodźców – przypominały mi się filmy o II wojnie światowej, w któych Niemcy właśnie tak zachowywali się wobec innych. Wtedy myślałem, że Polacy też są podobni do Niemców, to znaczy do tych niemieckich faszystów, którzy są przedstawieni w rosyjskich filmach.
Procedura była taka sama. Strażnicy sprawdzali dokumenty i kierowali nas do stanowisk, przy których inni strażnicy pytali o cel naszego wjazdu do Polski. Tym razem jednak atmosfera była odmienna. Wywiad przeprowadzała z nami grupa strażników, których znaliśmy praktycznie od miesiąca. Była też strażniczka, która miała wyższe stanowisko. Nie pamiętam, jaki był jej stopień, ale zadawała nam wiele pytań. Przeprowadziła nawet rozmowy ze mną i moją żoną. Nasze odpowiedzi były takie same. Potem zostaliśmy skierowani do poczekalni. Te ponad dwie godziny oczekiwania były dla nas bardzo ciężkie. Wcześniej mieliśmy nadzieję, że jeśli nie uda się za pierwszym razem, to spróbujemy znowu. Ale teraz nie było drugiej szansy. Na naszych paszportach była pieczątka deportacji z Republiki Białorusi na trzy lata. To był ostatni dzień, aby opuścić ten kraj.
Nareszcie pracownicy straży granicznej zaczęli rozdawać paszporty oczekującym w sali uchodźcom. Wszyscy wstali, wzięli swoje dokumenty i wyszli, ale nam powiedziano, że zostaniemy. Patrzyłem na żonę i nie mogłem uwierzyć w nasze szczęście. Przytuleni, płakałyśmy ze szczęścia. Niewiarygodne, to była już szesnasta próba, a ci ludzie w końcu przyjęli naszą prośbę. Mieliśmy szczęście, a jednocześnie byliśmy zaskoczeni, że Polska, która nas nie chciała, nagle nas akceptuje. Czasami zastanawiam się, co by było, gdyby ta ostatnia próba również zakończyła się odmową. Wtedy nie miałbym okazji przekonać się, że Polacy są naprawdę dobrzy i że nie wszyscy są podobni do ludzi ze straży granicznej. Nie miałbym szansy poznać mojej polskiej rodziny, mojego dziadka. Nie pisałbym tego tekstu z miłością do Polski i nie rozmawiałbym po polsku z córką. Być może by mnie w ogóle nie było lub znalazłbym się gdzieś indziej, a moja opinia o Polsce byłyby negatywna. Dobrze, że tak się nie stało.
Ośrodek dla Cudzoziemców
Opuściliśmy z żoną punkt kontrolny po kilku godzinach załatwiania pierwszych tymczasowych dokumentów. Miały zielony kolor i przypominały tanie ulotki. Planujemy kupić kartę SIM i zadzwonić do hostelu, aby ktoś przysłał naszą walizkę. Nie wiemy jeszcze, że nasza walizka już czeka na nas w taksówce.
Pan z Białorusi przywiózł naszą walizkę i zaproponował, że odwiezie nas do ośrodka, do którego inaczej musielibyśmy pojechać sami. Jego usługa kosztowała pięćdziesiąt dolarów, a my zgodziliśmy się z radością. Dobrze, że wtedy mieliśmy jeszcze sto pięćdziesiąt dolarów. Mężczyzna zostawił nas przy ośrodku i odjechał. Pracownicy przyjęli nas i przydzielili nam tymczasowy pokój. Był weekend, a poza tym zrobiło się późno. Musieliśmy czekać do poniedziałku, aż przyjdą kierownicy i przypiszą nam własny pokój. Pierwszej nocy dostaliśmy do jedzenia jakieś jogurty i chińską zupkę. Następnego dnia zaczęliśmy korzystać ze wspólnej stołówki, w której nas karmili. Na śniadanie dostawaliśmy chleb z masłem i paprykę ze słodkimi ogórkami. Pierwszego dnia byliśmy zdziwieni, że można jeść surową paprykę i ogórka na słodko. Po pewnym czasie przywykliśmy, choć do dziś nie przekonałem się do tych dań. Na obiad często podawano rosół, którego nie znosiliśmy, bo tak naprawdę była to woda z przyprawami. Ciekawe, czy ten niezbyt udany kucharz wciąż tam pracuje? Na kolację podawano to samo, co na śniadanie. Albo kucharz był leniwy, albo kierownik ośrodka lubił kiepskie żarty. Gdybyśmy nie mieli tej odrobiny pieniędzy, moja ciężarna żona mogłaby mieć problemy ze zdrowiem przez jedzenie, które tam serwowano.
Przydzielono nam pokój z dwoma jednoosobowymi łóżkami. Łóżka i pokój były w porządku, nawet lepsze niż w hostelu. W ośrodku nie było dostępu do internetu, więc musieliśmy pójść do miasta i kupić kartę SIM. Mieliśmy wspólną kuchnię, w której można było gotować na własne potrzeby. Nie wiem jednak, skąd uchodźcy mieliby mieć pieniądze, jeśli nie mają pozwolenia na pracę. A przez pierwszych sześć miesięcy, podczas oczekiwania na decyzję, nie mają go na pewno. Dodatkowo dostawaliśmy tylko jakieś trzydzieści złotych na tydzień na artykuły gospodarcze. Choć w ośrodku było bezpiecznie i mieliśmy dach nad głową, to nie byliśmy tam szczęśliwi. Dobrze, że media zainteresowały się naszą historią, a nasza pierwsza polska koleżanka, Monika Pronczuk, przeprowadziła z nami wywiad. Dzięki jej pomocy odezwały się do nas Stowarzyszenie Interwencji Prawnej i Fundacja Ocalenie. Otrzymaliśmy wsparcie. Bez nich prawdopodobnie nie moglibyśmy długo pozostać w ośrodku, a nawet w Polsce. Dzięki ich pomocy po miesiącu wyprowadziliśmy się do Warszawy, do naszej polskiej rodziny. Cieszę się, że istnieją organizacje pozarządowe działające na rzecz uchodźców i migrantów. Rekompensują błędy polskiego rządu i dają nadzieję tym, którzy jej nie mają.
Uchodźca: ofiara polityczna
Wiele uchodźców musiało opuścić swój kraj z powodu sytuacji politycznej. Stali się ofiarami polityki. Ktoś ucieka przed wojną, ktoś ucieka przed dyktatorami, a ktoś inny ucieka z innych powodów. Każdy staje się uchodźcą. Na całym świecie jest obecnie ponad trzydzieści pięć milionów uchodźców – czyli prawie tyle osób, ile w sumie mieszka w Polsce. Globalna polityka sprzyja dyktatorom i prowadzeniu wojen – przez co ludzie są zmuszeni do ucieczki z własnych krajów – a potem udaje, że udziela im pomocy. Manipulacja jest podstawą polityki. To niestety prawda, że tak było i będzie, bo niektórym zależy, by wojny trwały.
Do Polski przez ostatnie piętnaście lat przybywało coraz więcej uchodźców. Nie jest łatwo legalnie dostać się do Polski, ubiegając się o status uchodźcy, więc wielu z nas próbuje dróg nielegalnych i niebezpiecznych. Część umiera w lasach, część zostaje zatrzymana i deportowana, niektórym wreszcie udaje się przetrwać. Już od pierwszych dni czułem, że polski rząd nie sprzyja uchodźcom. Budowa muru na granicy polsko‑ -białoruskiej to potwierdza. Ale ludzie i organizacje pozarządowe mają wielkie serca i pomagają, jak tylko mogą. W ostatnich latach powstała Grupa Granica, która bardzo aktywnie pomaga uchodźcom, których rząd uznaje za nielegalnych. Jako uchodźca szanuję ich pracę i jestem im wdzięczny.
Choć istnieją dobrzy ludzie i NGO‑ngo-sy, które nam pomagają, to przed rozpoczęciem wojny w Ukrainie duża część Polaków nie miała wiele informacji na temat życia uchodźców. Oczywiście, wcześniej liczba uchodźców była mniejsza, ale chodzi o brak wiadomości. Przed wojną w najpopularniejszych mediach rzadko informawono o życiu migrantów, a na niezależnych portalach tylko od czasu do czasu. Jednak od początku wojny w Ukrainie „uchodźca” stał się najpopularniejszym słowem nie tylko w polskich, ale nawet w europejskich mediach. Polityczna propaganda zmieniła jednak znaczenie tego słowa. Ludzie, którzy wcześniej nie mieli pojęcia o uchodźcach, myśleli, że wszyscy uchodźcy pochodzą z Ukrainy. Wszyscy zaczęli wspierać uchodźców, pojawiały się nowe miejsca pracy, nowe organizacje. Dobrze, że miało miejsce tyle spontanicznych działań. Cieszyłem się, że rząd zmienił swoją politykę. Wydawało się, że będzie dobrze. Jednak wsparcie okazało się tymczasowe, a niektórzy uchodźcy z Ukrainy musieli wrócić do swojego kraju. Rząd przestał wspierać ich finansowo, a mieszkańcy podejmowali coraz mniej akcji pomocowych.
Niestety polski rząd i partie polityczne propagują antyimigranckie i antyuchodźcze hasła, a skutki tego widać coraz częściej w mediach społecznościowych, w których pod postami na temat uchodźców i migrantów pojawiają się negatywne komentarze. Oczywiście, panuje wolność słowa, a każdy ma prawo do swojej opinii, ale takie posty i komentarze generują dużo nienawiści. Budują niewłaściwy obraz drugiego człowieka, przez co ludzie boją się kontaktu z migrantami.
Pisałem, że w Polsce mamy trochę wolności. Dlaczego tylko trochę? Od pięciu lat obserwuję, jak działają tutaj media i politycy. Wiem, że jeśli coś nie odpowiada rządowi lub którejś partii politycznej, jej członkowie od razu atakują. Mimo że istnieje wiele partii politycznych i wolnych mediów, to nie widzę, żeby wolność słowa była tu całkowita, szczególnie że w rządzie dominuje jedna partia. Ludzie, chociaż są Europejczykami i starają się organizować protesty i demonstracje, pod dyktaturą stopniowo tracą wolność. Wielu Polaków mówi, że nie lubi rządu, ale w wyborach PiS nadal wygrywa. Czasami moi polscy znajomi mówią, że kiedyś było gorzej, a teraz jest trochę lepiej. Przypomina mi to politykę prezydenta Tadżykistanu, który uwielbia opowiadać o trudnych czasach po wojnie domowej i przypominać, że powinniśmy dziękować Bogu (lub jemu samemu) za naszą niepodległość i pokój. Czasami żartuję, że uciekłem od zła do zła.
Uchodźstwo: wybór między nadzieją na powrót a nowymi wyzwaniami
Pierwszy rok życia w Warszawie spędziliśmy, uczęszczając na lekcje języka polskiego w Fundacji Ocalenie. Tam poznałem mężczyznę koło sześćdziesiątki, również Tadżyka. Był bardzo zdeterminowany, żeby się uczyć, i myślę, że teraz świetnie posługuje się językiem polskim. Wśród uchodźców często spotykałem osoby o silnej woli, które dążyły do polepszenia swojego życia na obczyźnie. Jednak niektórzy uchodźcy tkwią w nostalgii za swoją ojczyzną i żyją nadzieją na powrót, nie widząc możliwości rozwoju w nowym kraju, nie pracując jednak nad poszerzaniem swoich umiejętności.
Jak mówi perski poeta Rumi, każda zmiana na tym świecie ma swój sens i wartość. Ja też zamiast swojego ukochanego Duszanbe, stolicy Tadżykistanu, dostałem Warszawę i Polskę jako ojczyznę, która ciepło mnie przyjęła. Czy te miejsca mają równą wartość? Chyba nie, bo każde z nich jest unikalne. W Duszanbe przeżyłem piękniejsze dni młodości, a w Warszawie kontynuuję życie rodzinne. Jak być ojcem i mężem w Europie, nauczyła mnie Warszawa. Doświadczenie, jakie zdobyłem przez ostatnich pięć lat w Warszawie, nie mogłoby się powtórzyć w Duszanbe i odwrotnie.
Uchodźstwo oddaliło mnie od rodziców i moich bliskich, ale za to dało mi polską rodzinę i przyjaciół, których bardzo kocham i szanuję. Bez nich byłoby trudniej.
Zabrało mi mój ukochany zawód, ale dało nowe wyzwania i możliwości rozwoju. To była (i jest) najtrudniejsza zmiana. Człowiek, który skończył dziennikarstwo i przez kilka lat pracował z nadzieją i planami, aby pomagać swojej ojczyźnie w rozwoju, został uchodźcą i musiał wybrać inną ścieżkę zawodową. Podejmowałem próby kontynuowania kariery w polskich mediach, ale na przeszkodzie stanęły bariera językowa i inne względy. Przez pierwsze lata miałem nadzieję, że zmiana sytuacji politycznej w moim kraju pozwoli mi wrócić. Szybko jednak zrozumiałem, że to nie jest dobry pomysł i nie muszę tracić mojego cennego czasu w nadziei na zmiany.
Szukałem swojej niszy i próbowałem różnych alternatyw, ale żadna mi nie odpowiadała. Wszystko zmieniło się dwa lata temu, kiedy zrodziła się we mnie pasja do programowania i branży IT . Zacząłem szukać informacji i dowiedziałem się, że to będzie moje powołanie – stać się najlepszym w dziedzinie IT . Wybrałem bootcamp i ukończyłem go. Lekcje nie były łatwe, ale dużo się nauczyłem, a kurs otworzył mi oczy na świat IT . Po jego zakończeniu dowiedziałem się, że wszystkiego można było nauczyć się za darmo. Zapłaciłem 9600 złotych. Cóż, doświadczenie ma swoją cenę. Znalezienie pracy po bootcampie nie było łatwe, konkurencja była duża. Musiałem się sam doszkolić, co także nie było proste. Osiem miesięcy temu znalazłem mentora, który mi pomógł, i szybko przyniosło to efekty. Wtedy wpadłem na pomysł realizacji projektu nauki programowania dla uchodźców. Udało mi się go zrealizować i cieszę się, że teraz mogę pomagać innym uchodźcom w nauce IT i zmieniać ich życie na lepsze. Mój największy sukces w ciągu tych pięciu lat to Code Your Path i mam nadzieję, że w przez kolejne pięć lat będziemy mogli pomóc kilkuset uchodźcom, zamienić trudności ich losu na karierę i możliwości.
Jeśli mówię, że jestem szczęśliwy, że zostałem uchodźcą, to żartuję. Ale naprawdę jestem wdzięczny za to doświadczenie i możliwości, które dało mi uchodźstwo. Dobrze, że jestem częścią trzydziestopięciomilionowej rodziny uchodźców, w której każdy uchodźca/uchodźczyni jest moim bratem i siostrą. Ale nikomu nie życzę, aby został uchodźcą. Jednak jeśli ktoś dołączy do naszej rodziny – bo nie da się skończyć wszystkich wojen i obalić wszystkich dyktatorów – to współczując mocno, przytulam Was z uśmiechem na twarzy. Bądźcie cierpliwi i pracowici, to my zmieniamy nasz świat!