Był styczeń 2004 roku, chyba czwartek. U Mojsaków zadzwonił telefon. Odebrała Ania. Głos w słuchawce powiedział, że dzwoni z Urzędu Miejskiego w Białymstoku. A potem zadał pytanie, które zmieniło wszystko: „W mieście ma powstać kolejny rodzinny dom dziecka. Poprowadzicie go?”.
Jakiś czas wcześniej Anna i Maciej Mojsakowie poznali dziewczynkę. Mieszkała w domu dziecka, przyjeżdżała do ich znajomych, którzy z przyczyn formalnych nie mogli zostać rodziną zastępczą. Pomyśleli: a my? Mieli wtedy około trzydziestki i troje własnych dzieci. Poczuli, że są gotowi na taki krok, ukończyli kurs dla rodzin zastępczych. I wtedy zadzwonił telefon. W słuchawce usłyszeli jeszcze: „Jesteście młodzi, przeszkoleni, zastanówcie się”.
Decyzja dojrzewała jak roślina, podlewana rozmowami i modlitwą. W lipcu poczuli, że są gotowi. Procedury trwały jeszcze pół roku i pod koniec stycznia 2005 roku do Macieja, Anny, sześcioletniej Marysi, pięcioletniej Klary i trzyletniego Franka dołączyło czworo dzieci – rodzeństwo. Najmłodsze z nich miało niecały roczek. Najstarsza dziewczynka – dwanaście lat. Wkrótce okazało się, że Anna jest w ciąży, jeszcze tego samego roku na świat przyszło czwarte dziecko Mojsaków.
Taki dom trzeba trochę wymyślać od nowa. Okrzepnąć w nowej roli, zadbać o dzieci – te, które mówią „mamo, tato”, i te, które mówią „ciociu, wujku”. Maciej: – Urosło w nas pragnienie stworzenia dla takich dzieci miejsca w naszej rodzinie, ale daleko nam było do stworzenia jakiegoś planu. Anna dodaje: – Dziś wiemy, że nie powinniśmy byli dostać od razu czwórki podopiecznych, ale wtedy nie mieliśmy czasu, żeby się tego przestraszyć. Dzieci były w rodzinnym pogotowiu opiekuńczym, kończył się okres przewidziany na ich przebywanie w takiej placówce i szukano dla nich miejsca. Zresztą od 2012 roku obowiązuje nowa ustawa i dziś pewnie taka sytuacja jak u nas nie miałaby miejsca. Zostaliśmy rzuceni na głęboką wodę. Ale przeżyliśmy to, wszyscy – mówi. To właśnie Anna formalnie podjęła pracę jako dyrektorka ich Rodzinnego Domu Dziecka, zrezygnowała z etatu w szkole i skupiła się na ósemce dzieci – wchodziła w tę sytuację na równi z nimi. Kiedy Mojsakowie wspominają początki, mówią: „Poruszaliśmy się po omacku”.
Pierwszy poważny kryzys przeszli po czterech latach. Poczuli, że bez stałego wsparcia nie dadzą sobie rady. Rok później trafili do ośrodka Drugi Dom w Kuligowie, w którym szkolili się przez kolejne lata. Trudności, które trudno im było pokonać, przyszły wraz z dorastaniem podopiecznych. – Nasza wychowanka stała się nastolatką, a my mieliśmy do tej pory tylko małe dzieci i nie wiedzieliśmy, co może nam przynieść dojrzewanie. Zaczęły się kradzieże, wagary, papierosy, alkohol, manipulacje – wspomina Anna. Maciej dodaje: – Sytuacje, z którymi nie radzili sobie nasi podopieczni, interpretowaliśmy jako skierowane przeciwko nam. Kłamie, pali? Robi to, żeby mi dopiec, tak wtedy myślałem. Z czasem dzięki kursom i rozmowom z innymi rodzicami zrozumiałem, że nie należy tych zachowań w taki sposób odbierać. Nasi podopieczni są sumą doświadczeń i przeżyć, które wynoszą na przykład z rodzinnych domów. Z jakich rodzin przyszli? Gdzie wcześniej mieszkali? Co ich spotkało? Bez odpowiedzi na te pytania nie bylibyśmy w stanie w pełni ich zrozumieć – podkreśla. – Przede wszystkim jednak przestaliśmy rozdzielać w naszych głowach dzieci na „nasze” i „nie nasze”. Kiedy dokonywaliśmy takiego rozdzielenia, szybko pojawiały się wewnętrzne konflikty – mówi Ania. Maciek: – Wcześniej bywałem rozdarty. Miewałem poczucie winy, z którym trudno było mi sobie poradzić. Miałem na przykład kłopot z tym, jak okazać bliskość podopiecznym bez poczucia winy wobec własnych dzieci. Kryłem się więc z tymi gestami albo nieświadomie starałem się coś moim dzieciom wynagradzać.
– Bez ciągłego stawiania sobie w głowie tej granicy jest łatwiej. Szkolenia dały mi też konkretne narzędzia. Kiedy nasza osiemnastoletnia podopieczna powiedziała mi, że jest w ciąży, potrafiłam o nią zadbać, dać jej poczucie bezpieczeństwa i świadomość, że nie jest sama. W takich chwilach musi działać nie tylko serce, lecz także głowa: co powiedzieć, jak się zachować – mówi Ania. Wtedy zadzwoniła do Maćka i powiedziała: „Będziesz dziadkiem”. A potem była przy porodzie córki swojej podopiecznej.
Do 2012 roku to ośrodki adopcyjne zajmowały się pieczą zastępczą. Taki ośrodek przygotowywał rodzinę do przyjęcia dzieci, wspierał ją, zapewniał pomoc pedagogiczną i psychologiczną. Z kolei kwestiami finansowania i nadzoru zajmowały się Miejskie Ośrodki Pomocy Rodzinie. Od zmiany ustawy o wspieraniu rodziny i systemie pieczy zastępczej wszystkie kompetencje przejęły MOPR-y. – Bardzo dobrze wspominamy współpracę z ośrodkiem adopcyjnym. Działał tam zespół ludzi, do których mogliśmy zadzwonić z każdym problemem. Dawali nam duże poczucie bezpieczeństwa. Z naszej perspektywy całkowite przejście pod MOPR-y nie zadziałało korzystnie. Trudno zwracać się o wsparcie do instytucji, która zajmuje się jednocześnie szkoleniami, wsparciem merytorycznym i nadzorem, w tym finansowym – mówi Anna.
Łącznie przez rodzinny dom dziecka prowadzony przez Mojsaków przewinęło się piętnaścioro dzieci. Chociaż „przewinęło” to złe słowo, sugeruje szybkie tempo zmian, a przecież większość dzieci zostaje z nimi do osiągnięcia pełnoletności. Anna: – Rozstania są trudne, ale wpisane w naszą sytuację. Przez te kilkanaście lat przeżyliśmy ich wiele, w tym adopcje, usamodzielnienie naszych podopiecznych, powrót do rodziny biologicznej i przeniesienie do innej placówki – mówi. Ta ostatnia historia dotyczyła podopiecznej, która trafiła do nich z trójką rodzeństwa, gdy miała niespełna roczek. Dorastała równolegle z naszą córką. Dziś widzimy, że to było źródłem wielu napięć, z którymi nie potrafiliśmy już sobie w pewnym momencie poradzić. Coraz trudniej było jej z nami żyć – opowiadają. Sytuacja zaostrzyła się, kiedy dziewczyna weszła w wiek dojrzewania. Tysiące rozmów, kolejne sytuacje konfliktowe i w końcu decyzja o przeniesieniu jej pod opiekę innej placówki. Dziś, już siedemnastoletnia, ma z rodziną Mojsaków bliski kontakt. – Nasza relacja jest lepsza, niż wtedy gdy mieszkaliśmy pod jednym dachem. To doświadczenie wiele nas nauczyło. Było lekcją, nie porażką – mówią.
Większość dzieci zostaje u nich do uzyskania pełnoletności. Czasem dłużej, jak 21-letni Maciek, który również był jednym z ich pierwszych podopiecznych, a wyprowadził się całkiem niedawno. Troje dzieci zostało adoptowanych. – Czasem spotykamy ich rodziców na ulicy, mówią mi, co słychać u dziecka. My o tych dzieciach pamiętamy, oglądamy zdjęcia, wspominamy – mówi Anna.
Kiedy podopieczny idzie do adopcji albo dorasta i się usamodzielnia, mogą przyjąć na to miejsce kolejne dziecko. To zmiana, którą odczuwają wszyscy domownicy. Niedawno, po adopcji dwójki dzieci, w domu zamieszkało rodzeństwo: jedenastoletni chłopiec i siedemnastoletnia dziewczyna. Półtora roku temu przyszło dwóch chłopców, którzy mieli wtedy trzy i sześć lat. Samym Mojsakom dwa lata temu urodziła się córka, ich szóste dziecko. Niedługo kolejna wychowanka się usamodzielni. Na jej miejsce powinien przyjść kolejny podopieczny. – Poczułem, że może zbliża się moment wygaszania naszej pracy. Robimy to już bardzo długo – mówi Maciej. Anna dodaje: – W naszym domu nie zamykamy za sobą etapów: przedszkole – szkoła – samodzielność. Wszystko dzieje się równolegle i wciąż od nowa: tu zmieniam pieluchy i układam klocki, za chwilę ćwiczę tabliczkę mnożenia i poprawiam wypracowanie o Kochanowskim; mija kilka lat – znów zmieniam pieluchy, znów ten Kochanowski.
Na razie życie płynie swoim rytmem. W ciągu dnia dom cichnie, większość dzieci jest w przedszkolu lub (zdalnej albo nie) szkole. Do tych pierwszych dołączy niedługo najmłodsza, dwuletnia Tosia. W tym roku w domu jest też maturzysta, to już siódma matura w historii rodziny. Dom Mojsaków mieści to wszystko – zdalne lekcje, rozmowy przy dużym stole, wizyty przyjaciół. – Najbardziej cieszy nas chyba to, że nasi wychowankowie traktują go jak swój. Wpadają w odwiedziny, dzwonią, jeździmy na wspólne wakacje – mówią Ania i Maciek. Mieszkają tu od 2015 roku. Jeszcze kilka lat temu budynek tak nie wyglądał. Wnętrze, podzielone na cztery oddzielne mieszkania połączone wspólną klatką schodową, niszczało. Podczas remontu, przeprowadzonego przez białostocki Urząd Miejski, właściwie go rozebrano i złożono od początku. Drewniane elementy, które udało się zachować, wyeksponowano. Zabytkowy, drewniany budynek na białostockich Bojarach z podupadającego czworaka stał się domem Maćka, Ani i dzieci. To dobry dom.