Dobro nie robi hałasu – o. Marek Pieńkowski OP
Z ojcem Markiem Pieńkowskim OP, dominikaninem, duszpasterzem dorosłych, kapelanem Związku Polskich Kawalerów Maltańskich, stałym współpracownikiem „Kontaktu” oraz katolickim kapelanem IX Zjazdu Gnieźnieńskiego, rozmawia Ignacy Dudkiewicz.
„KONTAKT”: Ojcze Marku, czy Zjazd Gnieźnieński był sukcesem?
o. Marek Pieńkowski OP: Od razu można postawić pytanie, co rozumiemy przez słowo „sukces”. Na pewno był sukcesem, jeżeli chodzi o nawiązane kontakty międzyludzkie i wymieniane pomiędzy uczestnikami opinie. Niektórzy zwracali natomiast uwagę, że na tegorocznym Zjeździe, przez który przewinęło się ponad tysiąc osób, akredytowanych było niezbyt wielu dziennikarzy. Marcin Przeciszewski z KAI-u z pewnym przekąsem mówił: „trzeba pamiętać, że światy medialny i realny to zupełnie różne światy”. Na Zjeździe nie było „medialnych sensacji”, ale na pewno było dużo rzeczowej dyskusji.
Czy zatem po Zjeździe lepiej wiemy, jak budować „nogę obywatelską” Kościoła?
Kto wie, ten wie. Główny problem naszego Kościoła polega chyba na tym, że ludzie są przyzwyczajeni (to wciąż jakieś dalekie „echo” stanu wojennego), że z parafii można brać, ale nie przychodzi im do głowy, że można tam coś dawać. To jasne, że pod względem zaangażowania ludzi, ich działania w różnych grupach, są parafie lepsze i gorsze. Dużo zależy od tego, jak dobierze się zespół pracowników parafii, poczynając od proboszcza, a także od miejsca usytuowania parafii. W trakcie jednego panelu podnoszono np. problem, że w niektórych małych miejscowościach kłopot jest nie tylko ze sformowaniem grupy parafialnej, ale nawet Ochotniczej Straży Pożarnej, bo niemal wszyscy młodzi mężczyźni wyjechali za granicę do pracy.
Zaproponował ojciec refleksję nad modelem, w którym ludzie sami zapisują się do konkretnej parafii, a nie są do niej tylko terytorialnie przypisani. Skąd ten pomysł?
Tradycyjnie parafie mają charakter terytorialny, ale można zadać pytanie, co ktoś realnie traktuje jako swoje terytorium. Wychowywałem się w okolicy, w której były cztery kościoły, wszystkie w podobnej odległości od mojego domu. Przypisanie mnie do konkretnej parafii było w tym wypadku czymś całkowicie arbitralnym.
Należy też pamiętać o postępującej migracji. Księża z ursynowskiej parafii Wniebowstąpienia Pańskiego, którzy nie są w stanie co roku obejść wszystkich mieszkań po kolędzie i robią to w cyklu dwuletnim, zwracali kiedyś uwagę, że w 30% mieszkań, które odwiedzają, po dwóch latach mieszkają już inni ludzie.
Czy owo zapisywanie się do parafii stanowiłoby odpowiedź na problem braku zaangażowania?
Być może, zwłaszcza w dużych miastach. Jeżeli ktoś sam zapisze się do wybranej parafii, będzie się poczuwać do większej odpowiedzialności za nią. Taki system sprawiłby także, iż proboszczowie mieliby bardziej realny obraz, ilu i jakich wiernych mają w swojej parafii. Kościół zyskałby lepszą informację na temat tego, co się w parafiach rzeczywiście dzieje.
Czy zatem chrześcijańskie zaangażowanie obywatelskie realizuje się w pierwszej kolejności na łonie parafii i, szerzej, wspólnot kościelnych?
Na pewno nie może się do nich ograniczać. Ważne, żeby tworzyć sieci, żeby inicjatywy i grupy zakorzenione we wspólnotach kościelnych mogły działać wspólnie z grupami czysto „świeckimi”. W różnych środowiskach dzieje się wiele dobrego, ale często nikt spoza nich o tym nie wie. To dotyczy także Kościoła: w jednej parafii ludzie nie wiedzą na ogół, co dzieje się w sąsiedniej.
Zdarza się nawet, że w obrębie jednej parafii jest tyle grup, że wzajemnie o sobie nie wiedzą i nie znajdują płaszczyzny spotkania.
Tak może się stać, zwłaszcza, gdy pracujący w parafii księża czy liderzy świeccy nie potrafią pracować w zespole. To, niestety, jedna z bolączek polskiego Kościoła: każdy ma swoją grupkę, swoje podwórko i starannie go pilnuje. Działają, bywa, że czynią wiele dobrego, ale każdy osobno. Musimy uczyć się współpracy.
Zjazd uwydatnił ten problem. Bardzo wiele było prezentowania własnych inicjatyw, a mniej dyskusji problemowej.
Myślę, że jest bardzo ważne, by w pierwszej kolejności opowiadać innym o tym, co się robi, o swojej pracy, bo w przeciwnym razie przestajemy się rozumieć. Nawet gdy używamy tych samych słów, de facto myślimy o czymś innym. Na Zjazdach od dawna ważną rolę odgrywają warsztaty. Ludzie przyjeżdżają nie tylko po to, by słuchać fachowców, ale także, by wspólnie zastanowić się, co możemy robić razem.
Wspólnie, a więc w tym wypadku ponad-wyznaniowo. Jak układała się współpraca ekumeniczna na Zjeździe?
Wśród organizatorów Zjazdu znajdziemy dziesięć Kościołów i wspólnot chrześcijańskich, czyli więcej, niż jest w Polskiej Radzie Ekumenicznej. Niestety, ekumenizm często bywa chodzeniem po bardzo cienkim lodzie, pod którym faluje cała głębia zadawnionych urazów i uprzedzeń. Wystarczy, że ktoś bez złej woli wypowie się niezręcznie, i w ludziach odzywa się wspomnienie dawnych wzajemnych pretensji. Pod tym względem wręcz geniuszem wykazała się pani Danuta Baszkowska, która od lat zna zwierzchników wszystkich Kościołów. To dzięki niej ta współpraca się udała. Najważniejsze, że udało nam się wspólnie modlić.
Profesor Gliński przypomniał za to o kwestii dialogu wewnątrz Kościoła katolickiego, zwracając uwagę na nieobecność na Zjeździe ważnych środowisk polskiego Kościoła. Z czego ona wynikła?
Z tego, że przedstawiciele niektórych środowisk nie chcą przyjeżdżać. Patrzą, kto organizuje Zjazd, co proponuje, i mają poczucie, że to nie jest to, o czym oni by chcieli rozmawiać.
Jak zatem można mówić o aktywnym i skutecznym udziale chrześcijan w życiu publicznym, podczas gdy nawet w obrębie jednego Kościoła jesteśmy tak podzieleni?
Wszelkie podziały wśród chrześcijan są wielkim zgorszeniem. Nic dziwnego, że potem można usłyszeć: „chcecie, żebyśmy w Europie respektowali wasze chrześcijańskie wartości, a nawet sami między sobą nie umiecie się dogadać”.
Mamy też źródła uzasadnionego optymizmu. Myślę na przykład, że podpisanie przez katolików i przedstawicieli Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego „Wspólnej deklaracji o usprawiedliwieniu” (w Augsburgu, w 1999 r.) być może stanie się dla procesu integracji europejskiej wydarzeniem bardziej doniosłym, niż traktaty z Maastricht czy Lizbony. Ale to jest dopiero początek. Z protestantami oddalaliśmy się od siebie przez kilkaset lat, a teraz dopiero zaczynamy do siebie wracać. I na tej drodze czekają nas jeszcze wielkie trudności natury dogmatycznej. A to tylko przykład; wyznań chrześcijańskich jest przecież znacznie więcej.
Czy jesteśmy więc póki co skazani na uprawianie swojego poletka?
Jeśli będziemy to robić w sposób naprawdę otwarty, a zwłaszcza bez forsowania osobistych ambicji, to prędzej czy później się spotkamy.
Na tym świecie?
W jakiejś mierze tak. Osią każdej integracji jest służba konkretnemu człowiekowi, nawet jeśli jego potrzeby mogą być realizowane przez różne wspólnoty. Najgłębiej łączą nas wiara i miłość, czyli odniesienia zarówno do Boga, jak i do człowieka.
Czy jednak nawet te słowa pojmujemy choćby podobnie?
Na początku każdy rozumie je inaczej, po swojemu, i dopiero potem, przez całe życie, musimy uczyć się (także jedni od drugich) pogłębiania tego rozumienia.
Jak zatem rozumiemy je dzisiaj, po Zjeździe, w kontekście roli i miejsca chrześcijan w obywatelskiej Europie?
Zostało nam powiedziane: „Wy jesteście solą ziemi”; kilka cennych uwag w tej kwestii miał dla nas ksiądz Tomasz Halik. Mówił, że soli nie musi być dużo, ale musi być dobrej jakości i musi być rzeczywiście obecna w pożywieniu.
Warto też pamiętać o szczególnym kontekście historycznym: w tym roku będziemy obchodzić 50. rocznicę rozpoczęcia Soboru Watykańskiego II. W Polsce prawie w ogóle nie „odrobiliśmy” lekcji soborowej. Jedyne, co się udało, i to stosunkowo przyzwoicie, to reforma liturgii.
Jeżeli świadomość soborowa dotrze do ludzi, zaczniemy patrzeć zupełnie inaczej także na kwestię zaangażowania w Kościele i w społeczeństwie cywilnym. Warto jednak pamiętać, że na przykład konstytucja duszpasterska o Kościele w świecie współczesnym – „Gaudium et spes” – została spisana w jakiejś mierze w kontekście ówczesnej rzeczywistości duszpasterskiej i pewnych spraw, które dziś są tak istotne (jak choćby temat źródeł współczesnego kryzysu wartości i kryzysu gospodarczego), siłą rzeczy w niej nie ma.
Czy zatem potrzeba nam nowego Soboru?
Pytano kiedyś kardynała Léona Josepha Suenensa, wieloletniego arcybiskupa Brukseli i jednego z moderatorów Soboru, czy spodziewa się kolejnego soboru watykańskiego. Odpowiedział, że nie oczekuje kolejnego soboru watykańskiego. Oczekuje Nowego Jeruzalem.
A co z instytucją diecezjalnego lub krajowego synodu?
Boję się, że w nas, katolikach w Polsce, ciągle tkwi lęk przed poruszaniem tematów drażliwych. Zachowujemy się trochę jak Breżniew, który pod koniec lat 70., kiedy mówiono mu, że cała gospodarka sowiecka się wali i pilnie trzeba ją zreformować, miał podobno jedną odpowiedź: „pozwólcie mi spokojnie umrzeć, a potem weźmiecie się do naprawiania”. Czasem przejawiamy tego rodzaju postawę. W okresie międzywojennym funkcjonowało ponoć powiedzenie: „to taka katolicka robota”. „Katolicka”, czyli niewiele warta. Oczywiście, były też bardzo pozytywne wyjątki, jak choćby synody archidiecezji krakowskiej i katowickiej.
Jak to zmienić?
Dzieje się wiele dobrego, tylko na ogół o tym nie wiemy. W Laskach przez wiele lat pracował autentyczny święty, ksiądz Tadeusz Fedorowicz. Przypominał nam zawsze zasadę: tak, jak hałas nie robi dobra, tak dobro nie robi hałasu. Najlepsze rzeczy, które dokonują się w Kościele, dzieją się przecież w ludzkich sercach.