fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Długi cień Kościoła

Średniowieczne dziedzictwo wykorzystywania seksualnego nieletnich kładzie się długim cieniem na współczesnym Kościele. Pod pewnymi względami kultura klerykalna mogła zostać zamrożona w czasie, niczym szaty liturgiczne.

Długi cień Kościoła
ilustr.: Rafał Kwiczor

Poniższy tekst stanowi tłumaczenie fragmentów książki Corrupter of Boys: Sodomy, Scandal, and the Medieval Clergy” autorstwa Dyan Elliott (©2020 University of Pennsylvania Press). Przekład za zgodą University of Pennsylvania Press; tytuł i skróty od redakcji. Książkę nabyć można tutaj.

Praca Elliott pokazuje, jak w średniowiecznym Kościele rzymskokatolickim ukrywano wykorzystywanie seksualne chłopców. Używane w takim kontekście pojęcia mogą być wieloznaczne; autorka uściśla je we wprowadzeniu. Stąd najpierw zamieszczamy jego fragment, a dopiero potem przechodzimy do wniosków.

Wstęp

[…] Źródła historyczne sugerują, że w epoce przednowoczesnej jednostki nie postrzegały siebie samych przez pryzmat orientacji seksualnej, a były raczej skłonne skupić się na akcie, zwłaszcza zaś na tym, kto grał w nim jaką rolę – kto był aktywnym podmiotem (penetrującym), a kto pasywnym obiektem (tym, który jest penetrowany). Dla niniejszego opracowania szczególnie istotne jest odrzucenie wszelkich założeń dotyczących orientacji seksualnej. Mężczyźni, o których będę mówić, to w większości zawodowi celibatariusze, z których wielu żyje w społecznościach męskich i ma niewielki lub żaden kontakt z kobietami. Możemy jedynie przypuszczać, że duża część ich inicjatywy seksualnej wiąże się ze środowiskiem, w jakim funkcjonują. W tym sensie duchowni przestępcy przypominają osadzonych we współczesnych więzieniach, w których wielu mężczyzn określających się jako heteroseksualni angażuje się w praktyki homoseksualne. Jednak w odniesieniu do średniowiecza, uznając terminy takie jak „homoseksualista” i „heteroseksualista” za anachroniczne, starałam się zastępować je bardziej neutralnymi określeniami, takimi jak „aktywność osób tej samej płci” i „relacje damsko-męskie”, chociaż te pojęcia wówczas nie istniały.

Termin „sodomia”, choć powszechnie używany w okresie przednowoczesnym, jest również pełen dwuznaczności. O ile w późniejszym średniowieczu stanie się preferowanym sposobem opisu stosunków seksualnych między mężczyznami, zwłaszcza w kontekście prawnym, o tyle przez całe średniowiecze odnoszono go do ogółu zakazanych aktów seksualnych – zarówno między osobami tej samej płci, jak i między mężczyznami a kobietami. Kiedy używam terminu „sodomia” lub przymiotnika „sodomski”, dotyczą one stosunków między mężczyznami tej samej płci, chyba że zaznaczono inaczej. […] Starałam się wybierać terminy, które najlepiej oddają sposób użycia słów w różnych źródłach, wyjaśniając w miarę możliwości, co właściwie jest potępiane.

[…]

Wnioski

Zawsze gdy na nasze życie nakładamy ścisły wzorzec czystości, okazuje się on albo uciążliwy, albo też, ściśle przestrzegany, prowadzi do sprzeczności, jeśli zaś go nie przestrzegamy – do hipokryzji.

Mary Douglas, „Czystość i zmaza” (tłum. Marta Bucholc)

 

Słowo „sodoma” jest tradycyjnie kojarzone z takimi określeniami jak „niemy” czy „milczący”. Niektórzy historycy seksualności głowili się nad dramatycznym doświadczaniem tej ciszy przez mężczyzn, którzy nie byli w stanie otwarcie wyrazić swojej seksualności, a nawet wyznać swych grzechów inaczej niż za pomocą eufemizmów. Celem tej książki jest zwrócenie uwagi na inny zestaw przemilczeń: wielowiekowe milczenie władz kościelnych na temat wykorzystywania młodzieży przez duchownych i związane z tym wysiłki, by uciszyć ofiary. Próby te są szczególnie widoczne w świecie monastycznym: udzielona opatowi przez karolińskiego komentatora rada, by nie wyznaczać publicznej pokuty młodocianemu, który napastował seksualnie młodszego chłopca, jeśli wydaje się obiecującym kandydatem do kapłaństwa; wyrażone w postanowieniu, by „o pewnych rzeczach milczeć”, starania Piotra Czcigodnego na rzecz skończenia z oblacją w Cluny; polityczna decyzja opata cystersów, by odstąpić od reguł i nie wydalać nieletniego mnicha, który mógłby się wygadać; wieloznaczne odniesienia do niejasnych wykroczeń w statutach klasztornych, które więcej ukrywają, niż ujawniają… W tym kontekście milczenie, które było w samym centrum monastycznej dyscypliny, zaczyna się jawić jako naznaczone złowrogą ironią. Za to w świeckich trybunałach kościelnych polityka uciszania nie zawsze była tak jasno wyrażana. Urzędnicy po prostu odmawiali sądownego ścigania przestępców będących duchownymi, także tych, którzy zostali przyłapani na gorącym uczynku przez władze świeckie.

Eufemizm „grzech, którego nie wypada nazywać” był nierozerwalnie związany z odruchowym instynktem Kościoła do tłumienia skandali.

To właśnie w następstwie reformy papieskiej w XI wieku, gdy bardzo ceniono czystość kleru, po raz pierwszy pojawił się wymowny eufemizm: „grzech, którego nie wypada nazywać”. Choć pozornie został wprowadzony jako wyraz dezaprobaty, wskazywał również na historyczne siły, które powołały go do życia. Z jednej strony istniały statuty i kanony jednoznacznie represyjne, rzeczywiście dążące do wytępienia tego dostrzeganego zła. Z drugiej strony eufemizm był nierozerwalnie związany z odruchowym instynktem Kościoła do tłumienia skandali. Faktyczny zakaz nazywania grzechu działał jak ukryte zezwolenie dla władz kościelnych na całkowite ignorowanie go. […]

Możliwe, że „grzech, którego nie wypada nazywać” upowszechnił się w wyniku wprowadzenia reformy papieskiej kładącej kres małżeństwom duchownych oraz w związku z tym, czym poskutkowała. W obliczu reformy ukształtowanie się subkultury klerykalnej celebrującej miłość chłopców można było uznać za triumfalne. Klerycy, którzy oddawali się relacjom z osobami tej samej płci, nie byli karceni, a poezja klerykalna sławiąca jednopłciową miłość krążyła bez ograniczeń. Ale praktyki seksualne mają często charakter sytuacyjny. Możliwe, że wielu duchownych zwracało się ku chłopcom, aby wypełnić emocjonalną i fizyczną pustkę, jaka pozostała po odejściu żon i dzieci. Brak ustawodawstwa dotyczącego sodomii w trakcie XI-wiecznej reformy i po jej wprowadzeniu może nawet sygnalizować cichy konsens wśród autorytetów religijnych, wedle którego taka zastępcza aktywność byłaby dopuszczalna i uważana za mniej szkodliwą niż zawieranie związków małżeńskich przez osoby duchowne – a zatem, z praktycznego punktu widzenia, uchodziłaby za mniejsze zło. Gdy podczas Soboru Laterańskiego III ostatecznie zakazano duchownym sodomii, cała dwuznaczność zawarta w eufemizmie „grzech, którego nie wypada nazywać” stała na przeszkodzie jakiemukolwiek znaczącemu ściganiu przestępstw. Mimo to rosnący rozdźwięk pomiędzy zakazem a milczącym przyzwoleniem nie pozostał niezauważony. Angielscy lollardowie wyraźnie zakwestionowali tabu wokół stosowania terminu „sodomia”, dostrzegając bezpośredni związek między werbalnym tłumieniem a zgodą na skryte wykorzystywanie.

Związek między celibatem a pederastią duchowieństwa jest niezaprzeczalny. Dostrzegali go zarówno prześladowani żonaci duchowni w XI wieku, jak i reformatorzy w rodzaju Roberta z Courson. Ta sama świadomość jest również ukryta w naciąganych niekiedy argumentach, jakie wymyślali oskarżeni duchowni, aby usprawiedliwić swoje sodomskie praktyki. Arnold z Verniolle twierdził, że sodomia była mniejszym wykroczeniem niż heteroseksualne cudzołóstwo z kobietą w celu jej uwiedzenia, Jan Stocker przekonywał, że zwrócił się ku sodomii, ponieważ była bardziej akceptowana przez jego kolegów duchownych niż stosunki z kobietami, a Donato Piermaria Bocco argumentował, że biskup Pistoi nie zawraca sobie głowy dyscyplinowaniem sodomii, która szerzy się wśród podległych mu księży.

Tymczasem Kościół robił, co mógł, by prawdziwym skandalem uczynić konkubinat duchownych. Starania te, rozpoczęte w IV wieku i zintensyfikowane w wieku IX, stały się szczególnie zdecydowane, począwszy od wieku XI. Jednak mimo propagandy różnych reformatorów kleru małżeństwa duchownych nie budziły nigdy specjalnych emocji. Prawdą jest, że dopóki celibat pozostawał regułą i ważnym elementem roszczeń do wysokiego statusu duchownych, ich małżeństwa czy konkubinaty stanowiły paliwo dla antyklerykalizmu. Ale z czego dokładnie wynikały protesty żonatych świeckich przeciwko małżeństwom duchowieństwa? W dojrzałym i późnym średniowieczu nielegalne stosunki duchownych z kobietami uważano za tak zwyczajne, że wiele parafii w Anglii nalegało, aby przyszły ksiądz wziął sobie konkubinę zamiast deprawować żony i córki parafian. Podobnie alzaccy chłopi chronili swoje żony i nakłaniali księży do małżeństwa, ganiąc biskupa Bazylei za pozostawienie po sobie dwadzieściorga dzieci z różnych matek. Także w niektórych częściach Włoch świeccy byli niezwykle przychylni posiadaniu żon przez duchownych. Studium Daniela Bornsteina na temat wizytacji biskupiej w XIV-wiecznej Cortonie wskazuje na parafię, w której towarzyszki mieli wszyscy księża z wyjątkiem jednego – i tylko on był ostro krytykowany przez parafian. Wiernych o wiele bardziej interesował sposób prowadzenia parafii niż konkubinat duchownych.

Duchowni przestępcy wszelkiej maści byli wspierani przez ramy dyscyplinarne stworzone w celu ochrony reputacji Kościoła.

O ile jednak świeckich nie gorszyły małżeństwa duchownych, o tyle źródła wskazują, że sprawy miały się inaczej w przypadku pederastii. Wstręt wiernych do tej formy ekspresji seksualnej był niewątpliwie podsycany przez rodzicielski lęk o własne dzieci. Niektórzy duchowni próbowali zrozumieć to uczucie, ale jeżeli nie byli wdowcami lub w jakiś sposób nie brali na siebie odpowiedzialności za spłodzone dzieci, nigdy nie mogli go w pełni podzielać. Obawy te były szczególnie duże w północnej Europie, gdzie rozdarto szaty sodomskiego biskupa, by odsłonić jego pośladki, a pielgrzym podejrzany o molestowanie dzieci został zamęczony. Takie przypadki przemocy ze strony tłumu stanowiły dla władz kościelnych jeszcze jeden dobry powód, by nie mówić wprost o sodomii duchownych – ani jej nie ścigać.

Wydaje się jednak, że duchowieństwo ukształtował inny etos niż ludzi świeckich. Skoro duchownym nie wolno było mieć dzieci, to trudno się dziwić, że odwodzono ich także od pielęgnowania pozytywnych postaw wobec nich. Od czasów Ojców Pustyni byli zniechęcani do nawiązywania uczuciowych więzi z dziećmi, które ze względu na pokusy, jakie budziły, zrównywano z kobietami. Reguły świętych Fruktuozusa i Izydora surowo karciły mnichów, którzy uśmiechali się do dzieci, żartowali z nimi lub okazywali im jakąkolwiek sympatię. Mnisi z Reichenau projektowali na dzieci własne pragnienia, kojarząc chórzystów z syrenami. Komentatorzy reguły Benedykta i autorzy tradycji pokutnej karali zgwałconych chłopców, a nie ich dojrzalszych oprawców. W późniejszym średniowieczu autorytety duchowe, takie jak Jean Gerson, nadal odbierały dzieciom godność, podkreślając ich wrodzoną grzeszność, która pogłębiała się w miarę dorastania. Duchowni byli zgodni co do tego, że dziecięcą przewrotność najlepiej poskramiać karami cielesnymi. […]

Ponieważ stosunek władz duchownych do dzieci wahał się między podejrzliwością a nieświadomością, oznaczało to ostatecznie, że wykorzystywanie seksualne dzieci i młodzieży było poza obszarem ich działania. Wspomniałam już, że wczesne inicjatywy mające na celu położenie kresu pederastii skupiały się w istocie raczej na grzeszności związków między osobami tej samej płci niż na wykorzystywaniu młodych. Sobory kościelne rzadko podejmowały temat dzieci, chyba że chodziło o środki karne przeciwko bękartom duchownych. Namiętne inwektywy Piotra Damianiego przeciw stosunkom seksualnym między członkami kleru skupiały się na hierarchii sakramentalnej, czyli na tym, kto kogo wyświęca: kwestia wieku nigdy nie została poruszona. Dekret Gracjana bagatelizuje kwestię sodomii, a dzieci pojawiają się w nim tylko przelotnie i nigdy nie są przedmiotem stałej uwagi. Ten stopień obojętności nie tylko nie chronił młodych, lecz także prawdopodobnie sprzyjał ich wykorzystywaniu.

Wreszcie duchowni przestępcy wszelkiej maści byli wspierani przez ramy dyscyplinarne stworzone w celu tłumienia skandali i ochrony reputacji Kościoła. Pojawienie się prywatnej spowiedzi usznej jest nierozerwalnie związane z kwestią grzechu duchownych – umożliwia grzesznikowi odbycie pokuty na osobności bez utraty statusu. W okresie pełnego średniowiecza wprowadzono tajemnicę spowiedzi, co odebrało kapłanom możliwość ujawniania przestępstw, o których dowiedzieli się od swoich podwładnych poprzez spowiedź. Zasada upomnienia braterskiego została również zinterpretowana w taki sposób, że tylko za najbardziej rażące przewinienia publicznie upominano i karano, a niektóre autorytety sprzeciwiały się takiemu ich ujawnianiu. Kiedy Piotr Kantor i jego otoczenie próbowali napiętnować wszechobecność sodomii wśród kleru – problem ten dramatycznie uwydatnił się w związku z napływem młodych uczniów do szkół katedralnych – rezultatem było powstanie kościelnego ustawodawstwa, którego nikt nie egzekwował. W rzeczywistości Kantor nieumyślnie pogorszył sytuację, ustanawiając skandal jako samodzielny grzech i ugruntowując tym samym przekonanie, że ukrywanie czegoś takiego jak sodomia jest mniej naganne niż publiczne przyznanie się do przewinienia. Ten rodzaj dyskretnej hipokryzji odnosił się szczególnie do osób po święceniach.

Twierdzenie o jakiejkolwiek znaczącej ciągłości między późnym średniowieczem a czasami współczesnymi może wydawać się pochopne, zważywszy na przepaść około czterystu lat, która dzieli koniec badanego przeze mnie okresu od zmagań współczesnego Kościoła. Można byłoby przypuszczać, że centralne aspekty kultury klerykalnej uległy znacznym zmianom po epoce średniowiecza, a wszelkie systemowe nadużycia zostały zażegnane przez późniejsze reformy. Rozwiązłość seksualna kleru na przykład (w tym sodomia) była kluczowym przedmiotem krytyki protestanckich reformatorów, można byłoby się zatem spodziewać, że władze kościelne, świadome tych zarzutów, uznają Sobór Trydencki (1545–1563) za okazję do położenia kresu odruchowi samoobrony wysoko postawionych duchownych, którzy unikali skandalu i sprzyjali ukrytym nadużyciom seksualnym wśród kleru.

Nie jest możliwe, abym jako historyczka średniowiecza, której kompetencje i tak są już w sensie chronologicznym rozciągnięte do granic możliwości, samodzielnie uzupełniła opis brakujących wieków. Na szczęście istnieje bogata literatura, z której można czerpać. Najwyraźniej sam Sobór Trydencki nie zajmował się kwestią związków między osobami duchownymi tej samej płci, choć jak można było przewidzieć, miał wiele do powiedzenia na temat konkubinatu duchownych. Sobór nakazał jednak, aby duchowni winni ohydnych (ale nienazwanych) przestępstw byli degradowani i przekazywani w ręce świeckich, co oznaczało karę śmierci. Wcześniej tak drastyczne środki rezerwowano dla osób usuniętych ze stanu duchownego i oskarżonych o herezję. Ponadto w następstwie Soboru Trydenckiego gorliwy papież reformator Pius V wydał w 1568 roku bullę „Horrendum illud scelus”, w której zarządził ekstremalne kary wobec duchownych uznanych za winnych „występku przeciwnemu naturze”.

Istnieją dowody na to, że owa wzmożona kontrola była odczuwalna, jednak tylko na krótką metę. Richard Sherr analizuje przypadek z Loreto z 1570 roku, w którym kanonik został pozbawiony godności i ścięty za sodomię z chórzystą na mocy decyzji kardynała, protektora Loreto. Kara taka, według mojej wiedzy, nigdy nie została wymierzona za samą sodomię wśród kleru w świecie przedtrydenckim. Według Sherra nacisk kardynała na tak surową karę wynikał z tego, że sprawa ta miała miejsce w cieniu Trydentu, oraz z tego, że urząd papieski sprawował znany ze swego surowego, reformatorskiego nastawienia Pius V. Ten jednak zmarł w 1572 roku. Sześć lat później, kiedy inny chórzysta z Loreto wysunął podobne oskarżenia przeciwko kilku księżom, papieżem był już kto inny, a ten sam kardynał zadowolił się pozbawieniem winowajców godności kościelnych.

W Hiszpanii reforma trydencka była systematycznie egzekwowana przez hiszpańską inkwizycję – trybunał, który działał w okresie od przedtrydenckiego XV wieku do wieku XIX i który dostarcza szczegółowych danych na temat obyczajów seksualnych. Choć początkowo inkwizycja miała za zadanie wykorzenić herezję, wkrótce rozszerzyła swoją jurysdykcję na sprawy dotyczące sodomii – ekspansję tę niewątpliwie ułatwiło stopniowe zbliżanie się do siebie herezji i sodomii. Jednak zamiast wyraźnej poprawy w następstwie reformy wzorce relacji klerykalnych między osobami tej samej płci wydają się spójne ze średniowiecznymi. Teresa z Ávili (zm. 1582) pisała, że „zakonnik i zakonnica mają więcej powodów do strachu przed tymi, którzy są w ich klasztorach, niż przed wszystkimi demonami razem wziętymi”, co mogłoby sugerować, że od czasu Soboru Trydenckiego sytuacja uległa pogorszeniu i że moralność zakonna we wspólnotach zakonnych obu płci chyli się ku upadkowi. Według szacunków Stephena Haliczera na podstawie akt królestwa Walencji duchowni stanowili 18,9 procenta ogółu osób oskarżonych o sodomię. Byli jednak nadal grupą trudną do postawienia przed sądem, gdyż pozostawali poza zasięgiem świeckiego sądownictwa. Wielu z oskarżonych zostało zresztą wyłączonych spod jurysdykcji inkwizycji i wydanych łagodniejszym trybunałom kościelnym. Christian Berco stwierdził nie tylko nieproporcjonalnie dużą liczbę duchownych skazanych za sodomię, ale także to, że duchowni byli powszechnie uważani za zagrożenie seksualne dla dorastających chłopców. Mimo to księża otrzymywali zwykle znacznie łagodniejsze wyroki. Inni badacze sugerują, że liczba duchownych przestępców była wyższa, niż wskazują na to akta, szczególnie w przypadku członków zakonów, których przestępstwa nie były zgłaszane ani tym samym ścigane. Akta inkwizycji sugerują, że księża w dalszym ciągu wygłaszali dziwaczne uzasadnienia dla pederastii w swoim gronie. Pewien franciszkański zakonnik został publicznie wychłostany i uwięziony na rok nie tylko za zaprzeczanie, że sodomia jest grzechem, ale za twierdzenie, że „cudzołożenie z chłopcami było czymś świętym i sprawiedliwym”. Pewien szlachcic z Katanii twierdził, że został nauczony przez teologa, iż „kto ma cielesną znajomość z przystojnymi chłopcami, nie popełnia grzechu”. Ksiądz Juan Brunete oburzył mieszkańców Moya, oświadczając, że „uprawianie seksu z mężczyznami nie jest grzechem śmiertelnym, ponieważ nie może go uprawiać z kobietami”. Stosunki między osobami tej samej płci nadal wpisywały się w model wymuszonej pederastii. Według Williama Montera, który zbadał około tysiąca przypadków, „pomiędzy starszymi mężczyznami i nastolatkami, pomiędzy dominującym i zdominowanym istniał niemal niezmienny wzorzec relacji”. Około stu z tych przypadków wiązało się z wykorzystywaniem dzieci. Badania Timothy’ego Mitchella nad XIX- i XX-wieczną Hiszpanią świadczą o utrzymywaniu się tego ponurego wzorca.

Niewykluczone również, że reforma kościelna miała pewne niefortunne i niezamierzone długoterminowe konsekwencje. Sobór Trydencki z całą mocą potwierdził tradycyjny nacisk na celibat duchownych i świętą naturę kleru. Doprowadziło to niektórych badaczy do spekulacji na temat tego, w jaki sposób mógł sprzyjać dalszemu rozwojowi kryzysu seksualnego we współczesnym Kościele. Sugeruje się również, że wprowadzenie przez Sobór seminarium jako narzędzia kształcenia duchownych oraz powszechność stosunków sodomskich w seminariach przyczyniły się do powstania nadużyć seksualnych w dzisiejszym Kościele.

Przeszła teraźniejszość

Średniowieczne dziedzictwo wykorzystywania seksualnego nieletnich kładzie się długim cieniem na współczesnym Kościele. Celibat duchownych nadal stanowi przykrywkę dla wykorzystywania młodych ludzi przez kler, nawet jeśli władze duchowne uparcie odpierają tego typu zarzuty. Przy tak krytycznej perspektywie współczesny Kościół może być postrzegany jako kapsuła czasu dla porzuconych lub skompromitowanych ideologii. Być może długiej historii pederastii wśród duchownych sprzyjała internalizacja mroczniejszego spojrzenia chrześcijaństwa na dzieci i młodzież. Zważywszy na tradycyjny opór Kościoła wobec zmian, nie jest to nieprawdopodobne – pod pewnymi względami kultura klerykalna mogła zostać zamrożona w czasie, niczym szaty liturgiczne.

Zamiast szukać kozłów ofiarnych, władze kościelne muszą zrozumieć to, co stworzyły.

[…] Zdesperowani w poszukiwaniu kozłów ofiarnych konserwatywni katolicy, tacy jak kardynał Vigano, winą za skandal nadużyć seksualnych próbowali obarczyć księży gejów. Takie posunięcie jest motywowane bezdusznym koniunkturalizmem. Dzisiejsza rzeczywistość wykorzystującego księdza jest reliktem przeszłości i nie ma związku z homoseksualnością duchownych. Własne badania Kościoła ujawniły wręcz, że „większość księży, którym przedstawiono zarzuty o molestowanie, była «generalistami» i nie poszukiwała ofiar określonego wieku i/lub płci”.

Zamiast szukać kozłów ofiarnych władze kościelne, muszą zrozumieć to, co stworzyły. Zrozumieć – i przyjąć odpowiedzialność za system, który nie tylko umożliwił, lecz także na wiele sposobów podtrzymywał działania takich potworów jak Donato Piermaria Bocco, wikariusz generalny z Pistoi, czy William Presley, zdegradowany ksiądz z diecezji Erie w Pensylwanii. Seksualne wykorzystywanie nieletnich przez osoby duchowne wyprzedziło o wieki współczesne rozumienie orientacji seksualnej. Jest to smutny efekt uboczny obowiązkowego celibatu, dyscypliny, która przyzwala na przestępcze zachowania i promuje ich ukrywanie – wszystko to w celu uniknięcia skandalu.

Tłumaczenie: Irena Moszyńska

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×