Dlaczego zostaję? Wokół książki „Mamy głos. Świeccy, Kościół, kryzys”
Z pewnym trudem przyznaję, że sięgałam po nową pozycję wydawnictwa WAM – pracę zbiorową „Mamy głos. Świeccy, Kościół, kryzys” – nie spodziewając się wiele. Miałam przekonanie, że nie należę do grona jej adresatów. Jako uczestniczka wielu debat o stanie Kościoła organizowanych w ciągu ostatnich miesięcy czułam, że niemal wszystko zostało już powiedziane. Skuszona kilkoma znanymi nazwiskami na okładce (Radzik, Terlikowski, Żyłka) postanowiłam jednak sprawdzić, co komentatorzy naszych katolickich spraw, z którymi lubię się zgadzać lub na których lubię się czasem podenerwować, mają tym razem do powiedzenia.
Briefing przed bitwą
Na okładce książki czytamy, że głos Kościoła katolickiego został zmonopolizowany przez biskupów i księży, a przecież to świeccy stanowią jego przeważającą większość i powinni mieć możliwość wyrażenia swoich opinii, na co wciąż nie ma miejsca. Wstęp określa cel zbioru – jest nim właśnie umożliwienie różnorodnej grupie osób wypowiedzenia ich diagnoz, żali, ale także propozycji zmian oraz wskazania w Kościele rzeczy pięknych i wartych obrony. Jeśli dobrze rozumiem, wydawnictwo WAM skierowało do „katolików świeckich zatroskanych i zaangażowanych w media” apel o zabranie głosu, ale nie udało mi się go nigdzie znaleźć – co każe się zastanowić, jak dokładnie wyglądał dobór autorów. Równocześnie skład grupy wydaje się dobrze wyważony: są w nim cztery kobiety, osoby zaangażowane w bardzo różne działalności, publicyści zarówno bardziej liberalni, jak i konserwatywni. Wciąż jednak należy pamiętać, że ci, którzy w tej książce „mają głos”, to nie „zwykli” świeccy. Podobnie apel „zwykłych księży” nie został zainicjowany przez prezbiterów z przeciętnej polskiej parafii (choć później również tacy znaleźli się wśród jego sygnatariuszy). Mamy do czynienia ze zbiorem tekstów publicystycznych, które wyszły spod pióra osób komentujących naszą kościelną rzeczywistość od lat.
Wiemy zatem, kto i po co mówi – pytanie tylko, do kogo. Wstęp książki (napisany przez księdza Jacka Siepsiaka, jezuitę) podsuwa pewne tropy. Z jednej strony, pada w nim zdanie: „Gdy świeccy piszą o Kościele, to adresatami często czują się duchowni”, z drugiej – doszliśmy już chyba w Polsce do momentu, w którym niewielu z nas ma siłę podejmować kolejne próby rozmowy z hierarchami niezainteresowanymi słuchaniem, a co dopiero dialogiem. Wstęp sugeruje, że jest to „głos potrzebny tym, którzy rozczarowani postawami ludzi Kościoła przyjmują postawę obojętności czy wrogości”. O ile samo zamierzenie jest godne pochwały, to zastanawiam się, czy spodziewani odbiorcy faktycznie po tę książkę sięgną. Czy umęczony biurokracją w swojej parafii, skandalami obyczajowymi i kompromitacją episkopatu katolik wahający się, czy odejść, uzna, że da sobie ostatnią szansę, sięgając po książkę? Nie mam na to pytanie odpowiedzi, ale nie jestem przekonana. Łatwiej odpowiedzieć mi na pytanie, czy jest to – nawet jeśli nie czuję się główną adresatką pracy – pozycja dla mnie: praktykującej lewicowej katoliczki, feministki regularnie śledzącej katolickie awantury w mediach społecznościowych, zdecydowanej w Kościele zostać i o niego walczyć.
Zadawszy sobie to pytanie, od razu musiałam skonfrontować się z własną pychą. Podeszłam do tej książki z nastawieniem petenta, który oczekuje, by – w najlepszym razie – go zaskoczyć, pokazać mu nowy punkt widzenia czy chociaż zgrabne stylistyczne przedstawienie problemu. A jeśli nie uda się zaskoczyć, to chociaż powtórzyć mu po raz kolejny tezy, z którymi będzie mógł się zgodzić i utwierdzić się w poczuciu własnej przenikliwości. A „Mamy głos” jest zupełnie nie o tym – zwarta forma, brak przypisów i spisu literatury powinny od razu zasugerować czytelnikowi, że to nie pozycja do długich rozważań i roztrząsania każdego słowa. Czytałam ją według dwóch kluczy – po pierwsze, jako zbiór przemyśleń osób, z którymi nie zawsze mogę się zgodzić, ale chcę z szacunkiem wysłuchać ich bólu, złości i rozczarowania. Po drugie – jako stopklatkę pokazującą obraz polskiego Kościoła pod koniec 2020 roku, szczegółową tylko na tyle, na ile musi być szczegółowy briefing przed wyruszeniem na bitwę.
Czy zmiana jest możliwa?
Bardzo dużą wartością „Mamy głos” jest fakt, że różnorodność grona autorów i autorek faktycznie przekłada się na wielość prezentowanych perspektyw. Po pierwsze, każdy i każda z nich wnosi do tekstu bagaż osobistych doświadczeń, choćby z pracy zawodowej: dziennikarstwa, wykładania w seminarium, pracy z ubogimi, pomocy skrzywdzonym przez księży… Tak też postanowiłam tę książkę czytać: choć miałam niekiedy zastrzeżenia do niektórych diagnoz czy sposobu ich przedstawienia, postanowiłam po prostu przyjąć je jako wynikające z osobistych doświadczeń piszącego i nie oceniać ich słuszności.
Po drugie – i być może cenniejsze dla mnie jako czytelniczki – diagnozy stawiane w tekstach są zasadniczo zbieżne (w Kościele źle się dzieje, a działania podejmowane przez hierarchów są niewystarczające), lecz wskazywane przyczyny kryzysu są różne. Można wśród nich wymienić choćby wyczerpanie potencjału intelektualnego katolickiej teologii i konieczność dostosowania jej do aktualnych rozstrzygnięć nauki (Tomasz Terlikowski), sakralizację Kościoła-instytucji uniemożliwiającą pociąganie hierarchów do odpowiedzialności (znów Terlikowski), kryzys formacji seminaryjnej i idące za tym wyobcowanie księży z grona wiernych, nieumiejętność rozmowy i zrozumienia świeckich przy jednoczesnym przekonaniu o własnej kompetencji (Ewa Kiedio, Maria Miduch), klerykalizm – także świeckich (Zuzanna Radzik), nadmierne gromadzenie majątku i formalizm (Piotr Żyłka), brak umiejętności i woli kontaktu z przedstawicielami mediów (Tomasz Krzyżak, Dawid Gospodarek). Nieraz ostrej krytyce poddawani są też tak zwani „fajni księża” czy „porządni”, ale milczący biskupi, brakiem realnego działania legitymizujący system, którego są częścią (Ewa Kiedio, Zuzanna Radzik). Perspektywy te wzajemnie się uzupełniają, tworząc spójny, wielowymiarowy obraz Kościoła, w którym żyjemy i z którym się zmagamy. Jako że poszczególne teksty nie są opatrzone żadnym komentarzem redakcji, tylko od nastawienia czytelnika czy czytelniczki oraz siły perswazji piszącego zależy, który opis zostanie uznany za najbardziej trafny.
Podobnie rzecz się ma z proponowanymi rozwiązaniami. Każdy z autorów wskazuje inne kroki, piszący różnią się także między sobą w ocenie tego, w jakim stopniu zmiana jest możliwa. To cenne choćby dlatego, że talenty i możliwości mamy różne – nie każdy może, wzorem doktor Marii Miduch, pójść korygować „głupich księży” na wczesnym etapie formacji seminaryjnej, nie każdy też emocjonalnie udźwignie pomoc skrzywdzonym, co jest w stanie zrobić Marta Titaniec. Jak wskazuje jednak Zuzanna Radzik, spojrzenie w przeszłość, ale również mówienie o obecnie podejmowanych inicjatywach osób świeckich jest konieczne, byśmy uwierzyli, że zmiana nie tylko może się dokonać, ale też stale się to dzieje w instytucji, w której działaniu inercja jest tak silna, jak w Kościele katolickim. Ewa Kiedio podkreśla też, że świeccy jako mniej uwikłani w kościelne zależności i struktury mają paradoksalnie więcej wolności w działaniu, bo nie grozi im utrata pozycji czy możliwości awansu. Słowa Marii Miduch dobrze podsumowują przewijającą się przez wiele tekstów zachętę do działania: „Kochać (Kościół) należy mądrze […]. Stawiając wymagania: sobie i temu, kogo kochamy […] miłość, która podnosi, reaguje na zło, szuka sposobu, by opatrzyć rany i zapobiec powstawaniu następnych, nie chowa się po kątach, zwalając odpowiedzialność na innych”.
Usprawiedliwienia i nierzetelności
W książce znajdziemy także głosy bardziej pesymistyczne – choćby Tomasza Terlikowskiego czy Marcina Kędzierskiego – wieszczące raczej upadek chrześcijaństwa, jakie znamy, a nam, katolikom, polecające pracę nad własną pobożnością i przekazywaniem wiary dalej w naszych małych społecznościach. To daleka mi perspektywa, lecz staram się ją usłyszeć i zaakceptować. Nie jestem jednak w stanie tego zrobić, gdy przyjmuje ona wyjątkowo toksyczną formę – jak w tekście Marcina Zielińskiego. Inni autorzy co do zasady są z nim zgodni w przekonaniu, że Kościół to wspólnota grzeszników, którzy za swoje przewinienia nie powinni być wykluczani, lecz kierowani na drogę pokuty i zadośćuczynienia. Zieliński wchodzi jednak na inny poziom apologetyki nadużyć biskupich, obficie przy tym używając (lub nawet nadużywając) cytatów z Pisma Świętego i świętych.
I tak dowiadujemy się choćby, że posłuszeństwo hierarchom to próba naszej wiary i okazja do kształtowania się cnót, bo – jak mówił Ignacy Loyola – „Tak dalece winniśmy być zgodni z Kościołem katolickim, ażeby uznać za czarne to, co naszym oczom wydaje się białe, jeśliby Kościół określił to jako czarne…”. Zieliński pisze także: „Unikam współpracy z tymi, którzy w lekki i łatwy sposób wypowiadają się negatywnie na temat swoich pasterzy czy biskupów, jacykolwiek by oni nie byli […] Jeśli występujesz przeciwko swoim przełożonym publicznie, czy nawet po cichu [sic! – przyp. mój] za plecami, sam zamykasz przed sobą niebo i pełnię błogosławieństwa, które Bóg miał dla ciebie”. Oczywiście ten sam tekst zachęca nas, byśmy praktykowali osobistą pobożność i dbali o relację z Bogiem, z czym nie sposób dyskutować. Gdy jednak ofiarami zaniedbań hierarchów są konkretni ludzie, którzy przez całe życie będą ponosić konsekwencje nadużyć duchownych, apele o powstrzymywanie się od obmowy i posłuszeństwo mimo wszystko są w najlepszym wypadku nie na miejscu, a w najgorszym – są wręcz nawoływaniem do bierności i uciekania w praktyki pobożnościowe zamiast stawienia czoła rzeczywistości. Wydźwięk tekstu jest mocno klerykalny i afirmuje hierarchiczną strukturę Kościoła, co stawia go w jawnym kontraście do reszty zbioru. Uderza to tym bardziej, że ten klerykalizm zdaje się uzasadniać brak reakcji na kościelne nadużycia. Przede wszystkim zaś – odciąga naszą uwagę od prawdziwych ofiar, przekierowując ją na „atakowanych” hierarchów, których opinia publiczna chce w końcu pociągnąć do odpowiedzialności.
W tekstach pojawiają się odniesienia do wydarzeń z ostatnich miesięcy (choćby fatalnej rozmowy kardynała Stanisława Dziwisza z Piotrem Kraśką), co wskazuje na to, że redakcja, siłą rzeczy, musiała być dość pośpieszna i nie obejmowała ciągnących się tygodniami dyskusji z autorami. Z jednej strony jest to zrozumiałe, bo książka stanowi próbę pilnej reakcji na skandale, którymi wciąż żyjemy. Z drugiej – w kilku momentach interwencja redaktorki byłaby wskazana. Moje niefachowe oko wyłapało choćby bardzo problematyczne uwagi Tomasza Terlikowskiego o ruchach protestanckich, które „zawsze prowadziły na manowce”, lub wręcz ewidentne mijanie się z prawdą we wzmiance o mariawitach. Mimo że nie był to główny temat eseju, rzetelność każe dokładnie zapoznać się z faktami przed formułowaniem ocen na temat grupy religijnej, która ma w Polsce tysiące wiernych. Podobnie gdy Tomasz Krzyżak stwierdza, że „statystyka wyraźnie mówi, że pedofilne zachowania najczęściej występują u mężczyzn o skłonnościach homoseksualnych”, należałoby przed publikacją zwrócić jego uwagę na liczne badania, które potwierdziły brak tej korelacji. Przytaczanie nieprawdziwych informacji jest nie tylko nierzetelne, ale także stygmatyzujące, tym bardziej, gdy Krzyżak z tej przesłanki wywodzi postulat wyrugowania ze stanu kapłańskiego osób o skłonnościach homoseksualnych jako sposobu na zmniejszenie liczby nadużyć na tle seksualnym. Wspomina także o homolobby dążącym do daleko idących, ale nieokreślonych zmian. Nie chcę zakładać złej woli piszącego, ale życzyłabym sobie, by redaktorka dopilnowała, żeby podobne nieumocowane w faktach twierdzenia nie znalazły się w książce.
Dom inaczej myślących
Można też wskazać kilku nieobecnych w „Mamy głos”. Życzyłabym sobie jeszcze większej różnorodności piszących, wśród których mogliby się znaleźć choćby przedstawiciele wspólnot takich jak „Wiara i Tęcza” czy innych osób realizujących wizję życia nietypową dla ludzi związanych z Kościołem. Wyobrażam sobie jednak, że im więcej „kontrowersyjnych” postaci, tym więcej trudności z dotarciem do konserwatywnego czytelnika. Ponadto wielkim nieobecnym zbioru jest dla mnie… Jan Paweł II. Został co prawda wspomniany we wstępie, a jego „odbrązowianie” zauważa Marcin Kędzierski, jednak w książce brakuje pogłębionej refleksji nad tym, na ile to „nasz papież” przyczynił się do kryzysu polskiego Kościoła instytucjonalnego. Jest to o tyle ciekawe, że w zbiorze znalazł się co najmniej jeden tekst wyraźnie sceptyczny wobec Franciszka, choć nie aż tak, by jego autor „zaczął kwestionować legalność jego wyboru” (sic!).
Lektura „Mamy głos” była dla mnie cenną lekcją pokory. Przypomniała mi, że Kościół, w którym chcę zostać i który chcę współtworzyć, jest także domem osób, z którymi się w wielu kwestiach nie zgadzam. Skoro jednak wierzę w powszechność Kościoła i uważam ją za wartość, to muszę odrobić lekcję słuchania innych i wspólnego szukania rozwiązań ponad podziałami. Tym bardziej, że gdy topnieje liczba wiernych, nie można sobie pozwolić na współpracę tylko z tymi katolikami, z którymi mi zawsze po drodze. Przede wszystkim jednak ta książka przypomniała mi, dlaczego zostaję. Kościół to wciąż piękna w swojej różnorodności wspólnota ludzi wrażliwych i niegodzących się na zło czy bylejakość, mądrych, pełnych pomysłów i woli zmiany. Ale „Mamy głos” to nie laurka dla dzielnych świeckich ani żadna konkretna diagnoza, tylko zachęta – skoro inni z miłości do Kościoła o niego walczą, to ty też możesz.