To nie jest tekst dla tych, którzy „już wiedzą”. Wszak ci mylnie rozumiejący pobożność mogą uznać postawione w tytule pytanie za oburzające, a nastawieni anty za coś, co nie jest dla nich i o nich. Pisząc „Dlaczego w Kościele?” myślałem o nieprzekonanych, wątpiących, słusznie próbujących uzyskać od wierzących konkretne argumenty, wreszcie podpisujących się pod popularnym hasłem „Bóg tak, Kościół nie”, o którym swego czasu w „Kontakcie” mówiliśmy. Po rozważaniach wokół tego, jakim językiem posługujemy się w Kościele i o czym za jego pomocą opowiadamy, wręcz uznałem za konieczne, by to pytanie głośno zadać i na nie odpowiedzieć. No właśnie, skoro w XXI w. można związać się z dowolnym wyznaniem, a na pewno żyć moralnie bez jakiejkolwiek przynależności konfesyjnej, po co wierzyć w Kościele? Odpowiadając od razu i najkrócej – bo tutaj dostaliśmy wszystkie instrumenty potrzebne do tego, by być szczęśliwymi ludźmi.
Od razu zaznaczam, że nie zamierzam nikogo „przekonywać do wiary”. To jest zresztą niewykonalne, mówimy o rzeczywistości, którą obsługuje się kilkoma kluczami jednocześnie – kluczem woli, serca, rozumu, a niektórym trafia się klucz ekstra w postaci swego rodzaju oświecenia, cudu, po którym wszystko staje się jasne lub przynajmniej przybliża się do granicy jasności (choć z drugiej strony może każdy na co dzień doświadcza tych cudów, ale nie każdy potrafi je odczytywać – niekoniecznie musi od razu chodzić o powstanie z wózka, małe cuda, na pierwszy rzut oka niezauważalne, mogą dziać się co chwila). To nie jest dwa plus dwa równa się cztery, siłą rzeczy na tym polu co jakiś czas dochodzi się do granicy, za którą leży już tylko akt wiary lub niewiary. I tak też będzie w przypadku, gdy mówiąc „Kościół” chrześcijanin będzie miał na myśli Mistyczne Ciało Chrystusa, czyli dosłownie zespół naczyń (ludzi) połączonych w Bogu, a „neutral” lub antyklerykał hierarchię złożoną z biskupów, proboszczów i szeregowych księży. Stawiając pytanie „dlaczego w Kościele?”, miałem na myśli tą pierwszą definicję. Co z kolei miałoby znaczyć bycie szczęśliwą osobą? Niekoniecznie zawsze usatysfakcjonowaną, wykazującą pewne zadowolenie, które z kolei leżałoby gdzieś w okolicy terminu „przyjemność”. Bycie szczęśliwym człowiekiem to nic innego jak bycie człowiekiem w pełni. Pozostało więc opowiedzieć o instrumentach, i tu zaczyna się cała zabawa.
Chronologicznie rzecz ujmując pierwszym i zarazem jednym z najtrudniejszych do zrozumienia jest chrzest. Wbrew obiegowej opinii oraz zwyczajom wcale nie chodzi o baby party, które dla wąsatych wujków staje się doskonałą okazją do spożycia dużej ilości czystej, a poprzedzający je kościelny obrzęd dla rodziców do załagodzenia gniewu pobożnych babć. Chrzest to brama, już na zawsze niezmywalna pieczęć (i tak, popularny ostatnimi czasy akt apostazji nic tu nie zmienia, sorry), zawarcie przymierza pomiędzy Bogiem a człowiekiem, wyrwanie ze śmierci do życia (nieprzypadkowo, co praktycznie przechodzi niezauważone, podczas uroczystości odmawiane są też egzorcyzmy), włączenie nowej osoby do wspólnoty Kościoła. Obrzęd chrztu przeszedł Chrystus, a przecież, przy założeniu jego boskości, wcale nie musiał tego robić, zaś każdy postawiony w obliczu śmierci drugiego człowieka, gdy nie ma pewności co do tego, że umierający przyjął kiedyś ów sakrament, może udzielić mu chrztu – wystarczy wypowiedzenie formuły trydenckiej („ja Ciebie chrzczę w imię…”) i polanie wodą. Czyli jednak kurczę coś więcej niż impreza dla rodziny. Potem zwykle przychodzi czas na Eucharystię, nierozerwalnie związaną z Mszą św., czemu jednak chciałbym poświęcić oddzielny fragment za moment. Instrumentem jest sakrament pokuty i pojednania, czyli znowuż nie wywlekanie w konfesjonale osobistych spraw wobec obcego faceta, ale wpuszczenie leku do krwiobiegu (skoro wcześniej wpuściliśmy syf) Kościoła, czyt. swojego i pozostałych ochrzczonych, które dokonuje się za pośrednictwem wyposażonego w moc odpuszczania grzechów kapłana. Element sprawowania władzy nad biednymi duszyczkami przez cynicznych księży? „Syn Człowieczy ma na ziemi władzę odpuszczania grzechów” (Mk 2, 10), „ A to rzekłszy, tchnął na nich i powiedział im: Weźmijcie Ducha Świętego. Którymkolwiek grzechy odpuścicie, są im odpuszczone, a którym zatrzymacie, są zatrzymane” (J 20, 22-23). Jest bierzmowanie, czyli poproszenie o tzw. dary Ducha Św. takie jak np. męstwo, ślub dla świeckich (sakrament małżeństwa) i dla „mundurowych” (kapłaństwa), wreszcie namaszczenie chorych, czyli instrument używany niekoniecznie wyłącznie w obliczu nadchodzącej śmierci. Wszystkie wspomniane w tym akapicie są sakramentami, tj. widzialnymi znakami niewidzialnego Boga. To nie metafora, w tak przyziemnych, namacalnych i „banalnych” postaciach f a k t y c z n i e obecny jest żywy Bóg. Pewnie dlatego tak ciężko w to uwierzyć.
Wspomniałem o Eucharystii i mszy, może nawet to od nich należałoby rozpocząć rozważania o narzędziach, które miałyby pomóc być ludźmi w pełni, gdyż to one stoją w centrum chrześcijaństwa. Często ludzie wykręcają się od uczestnictwa w liturgii nie rozumiejąc jej znaczenia i zauważają, że przecież Boga można spotkać wszędzie. Co do tej drugiej kwestii, to prawda, ale jednocześnie Chrystus jasno stwierdza „Gdzie są dwaj albo trzej zebrani w imię moje, tam jestem pośród nich” (Mt 18, 20). Sama Msza św. jest niczym innym jak wspomnieniem i pamiątką ostatniego (za ziemskiego życia) posiłku Jezusa i apostołów – „Następnie wziął chleb, odmówiwszy dziękczynienie połamał go i podał mówiąc: >>To jest Ciało moje, które za was będzie wydane: to czyńcie na moją pamiątkę!<>Ten kielich to Nowe Przymierze we Krwi mojej, która za was będzie wylany<
Skoro padło słowo „modlitwa”. Ja wiem, że nawet perspektywa bezrobocia po studiach nie przeraża młodych ludzi tak, jak wizja „paciorka”, najlepiej jeszcze „do Bozi” (pytanie za 100 pkt. – kim jest Bozia? Wg doktryny katolickiej Maryja nie jest osobą boską, a na polu językowym ciężko mityczną „Bozię” utożsamiać z rzeczownikiem rodzaju męskiego „Bóg”). Tyle że modlitwa formułami proponowanymi i utrwalonymi w tradycji Kościoła to tylko jeden rodzaj interakcji ja-Bóg. Jest jeszcze modlitwa rozważania nad np. konkretnym fragmentem Biblii, jest kontemplacja (wyższa szkoła jazdy, „bycie z Bogiem”), są jakże nowocześnie brzmiące akty strzeliste, które są niczym innym jak każdą myślą zwracaną ku Górze, z prośbą o radę, rozwiązanie problemu, pociechę czy zwykłym „dziękuję”. Koniec końców modlitwa to dialog z Bogiem, a skoro dialog, to musimy też dać czas na odpowiedź, nawet jeśli zegar Boga nie jest naszym zegarem. To oczywiście rodzi pokusę triumfalnej refleksji, że pobożne starsze panie, które zagadują (zamodlitwują?) Pana różańcami mylą drogę bardziej niż Wojciech Cejrowski pośród blokowisk. Może tak, może nie – istota leży gdzie indziej. Chodzi o sam fakt modlitwy, dialog, formułę każdy powinien wypracować sam. Ważne żeby był, bo jak wyobrazić sobie zdrową relację, w której się nie rozmawia? A w końcu w wierze chodzi o żywą relację z żywym Bogiem, bynajmniej nie o przyjęcie mniej lub bardziej zrozumiałego kodeksu moralnego, stosunek do Radia Maryja czy historyczne rozkminianie wiarygodności Pisma św. Siła modlitwy jest przez chrześcijan (wszystkich ochrzczonych, niekoniecznie aktywnych) okrutnie niedoceniana, ja, po zapoznaniu się z analogicznymi praktykami np. wśród muzułmanów, jestem po prostu wdzięczny. Za cenę zerowego wyrzeczenia dostajemy fortunę, podczas gdy inni męczą się (z naszej perspektywy, z ich pewnie nie) przebrnięciem przez formę, która jest koniecznym warunkiem do wejścia w rzeczywistość dialogu z Bogiem. Ten dialog, jak już wspomniałem, może zrodzić się z refleksji nad konkretnym ustępem z Pisma – Słowo Boże jest kolejnym instrumentem, który może nam pomóc. Ba, w kościele usłyszymy o dwóch pokarmach dających siłę, Eucharystii i Słowie. I wcale nie musi chodzić o nasuwający się samoistnie wniosek, że pośród biblijnych wersetów znajdziemy odpowiedź na nurtujący nas problem. To też, ale również i to, że skoro Słowo Boże, skoro żyjący Bóg, to słysząc, czytając, rozmyślając nad tymi wersetami, możemy zostać przez Nie dotknięci. Tu nie ma żadnej metafory – dosłownie dotknięci przez Tego, który nas stworzył, a co się będzie z tym wiązało, jako że z Bogiem jest jak z „Mam talent!” (może być maks pod górę, ale „Nigdy nie jest nudno”), to już zupełnie inna kwestia.
Dopiero w tym miejscu wypada powiedzieć o dodatkowej roli Kościoła, która dla osób stojących na zewnątrz lub w progu jest zazwyczaj najbardziej widoczna. Mowa o działalności charytatywnej, oświatowej i kulturowej. Szczególnie pierwsza z wymienionych jest przez współczesnych najbardziej oczekiwana. W tym kontekście smutnym paradoksem jest to, że niekiedy ten wyglądający pomocy u Kościoła świat próbuje robić z niego tyrana, który zabiera głos w nie swoich sprawach. Tylko czemu duchowni mieliby nie zajmować stanowiska np. wobec trybu życia ludzi i używania prezerwatyw (tak, wiem, trafiłem na żyłę złota, ulubione słowo łączone z Kościołem przez świeckich – spokojnie, to w celu podniesienia wejść na stronę „Kontaktu”) skoro jest instytucją najbardziej zaangażowaną w niesienie pomocy chorym na AIDS? A już największe niezrozumienie budzi fakt, iż formułuje się wobec Kościoła żądania zmiany swojej nauki, będącej przecież nie widzimisię urzędującego w danej chwili papieża, ale skarbcem wiedzy i refleksji zbudowanym na 2000 latach działalności, czyli de facto oczekuje się, by Kościół nie był Kościołem. Niestety to jest tak, że o wielkich problemach świata debatują w zaciszu gabinetów wrażliwi humaniści, a do poranionych przez życie na samym końcu idzie kto inny. Budowanie szkół, placówek, sieci kanalizacji czy mecenat nad kulturą też są ważnymi, z perspektywy potrzebujących wręcz fundamentalnymi zadaniami Kościoła. Również i nam potrzebnymi, choćby przez fakt społecznościotwórczej roli takich przedsięwzięć oraz… zbawczej. Bo czy można się zbawić w odłączeniu od drugiego człowieka?
I tak trafiamy na genezę, główne zadanie i sens istnienia Kościoła, czyli bycie pasażem do zbawienia, środkiem do celu. Ten cel z kolei jest nierozerwalnie związany z budzącym współcześnie raczej nieufność słowem „świętość”, tymczasem… Pamiętam jak kiedyś pewien dziennikarz zapytał kardynała José Saraiva Martinsa o to, jak zostać świętym. Portugalski duchowny odpowiedział „Być w pełni człowiekiem. Bo to oznacza bycie świętym”. Wracamy do punktu wyjścia. Do bycia tym szczęśliwym człowiekiem wszystkie potrzebne instrumenty, z których potem powinien wypływać konkret w codziennych życiowych sytuacjach, mamy pod nosem. W Kościele, który jest moim domem.