Zdawałoby się, że jesteście wszędzie. W sejmie, w senacie, w zarządach firm, na stanowiskach dyrektorskich i profesorskich, z doktoratami i habilitacjami. Na pospolitych ruszeniach przeciwko rządom Prawa i Sprawiedliwości, marszach KOD-u, kontrmanifestacjach przeciwko miesięcznicom smoleńskim. A jednak nie ma was tam, gdzie dzieje się polityka, ta brutalna, bolesna i codzienna. Nie bywacie na blokadach eksmisji, nie protestujecie przeciwko głodowym płacom, nie wspieracie strajkujących pracowników domów pomocy społecznej. Może więc zamiast pytać co chwilę, czemu młodzi nie angażują się w życie publiczne, warto zapytać, dlaczego pokolenie Solidarności, zamiast zajmować się polityką, odprawia głównie plemienne rytuały nienawiści?
Macie swoje tożsamości i przynależności: liberalne, konserwatywne czy republikańskie, ale konflikt, który toczycie, od dawna nie ma już nic wspólnego z polityką. Nie przekłada się na życie Polek i Polaków, a połowa obywateli w ogóle nie ma ochoty w nim uczestniczyć i być może dlatego w dniu wyborów decyduje się zostać w domu. Widać to doskonale, kiedy posłucha się, o czym lubią mówić zaproszeni do mediów posłowie i posłanki. Nie mówią o łamaniu prawa pracy, które ciągle jest bardzo poważnym problemem społecznym, rzadko wspominają o niskich płacach czy tragicznych warunkach mieszkaniowych w Polsce, które należą do jednych z najgorszych w Europie. Z zapałem tłumaczą natomiast, dlaczego Prawo i Sprawiedliwość (albo Platforma Obywatelska, zależnie od przynależności partyjnej gościa czy gościni) jest największym złem, jakie przytrafiło się Polsce.
Bardzo wymownym przykładem jest tutaj wypowiedź Katarzyny Lubnauer, która zaraz po przejęciu przywództwa w Nowoczesnej mówiła na antenie Radia TOK FM, że najistotniejszym celem jej partii jest odsunięcie PiS-u od władzy. Podobnie Robert Biedroń, wschodząca gwiazda polskiej polityki, stwierdził ostatnio, że nie poprze postulatów Kaczyńskiego nie ze względu na ich treść, a dlatego, że wysunęło je Prawo i Sprawiedliwość. Nie trzeba więc grzebać głęboko, przedstawiciele opozycji sami przyznają, że nie chodzi o wielkie idee, o lepsze praktyki rządzenia czy o walkę z systemową niesprawiedliwością. Chodzi o to, kto ma władzę. Właśnie z tego względu uważam, że konflikt, który dzisiaj w Polsce nazywa się politycznym, jest w gruncie rzeczy plemiennym konfliktem elit.
Na czym polega polityczność?
Największym zarzutem, jaki mam do formacji, które od trzech dekad wymieniały się władzą, jest zniechęcenie Polaków do walki o własne interesy. Trudno być zaangażowanym i aktywnym obywatelem, gdy osią sfery publicznej stały się personalne spory, a powszechną praktyką medialną – żenujące utarczki osobiste w rodzaju „Kropki nad i” albo dyskusje nad istotnymi wprawdzie problemami, prowadzone jednak bez reprezentantów grup, których one dotyczą (w czym przoduje na przykład „Kawa na ławę”). Odmawiam nazywania tych procederów politycznymi, bo nie mają z polityką nic wspólnego.
Polityczność, ze swojej definicji, to zajmowanie się władzą, podporządkowaniem i podziałami. Wysokość czynszów jest polityczna, bo gdy rosną, zarabia na tym drobna grupa rentierów, którzy posiadają nieruchomości na wynajem, a gdy spadają, korzysta na tym większość obywatelek. Polityczna jest wysokość płac i ich udział w PKB, bo to one pokazują, czy szef firmy za zarobione pieniądze kupuje sobie nowy samochód, czy daje ci podwyżkę. Polityczny jest stan szkolnictwa publicznego, bo poprzez edukację reprodukują się nierówności między pokoleniami. Zamożnych stać na wysłanie dzieci do prywatnej szkoły, ale przeważająca większość społeczeństwa jest skazana na niedofinansowane szkoły publiczne ze zubożałą kadrą nauczycielską. Różne grupy społeczne mają swoje interesy, które są sprzeczne – nie da się pogodzić interesu właściciela kamienicy i lokatora, który wynajmuje mieszkanie. Polityczność polega na tym, że rozumiemy te konflikty i opowiadamy się po jednej ze stron.
Po jakiej stronie konfliktów chce się dziś opowiadać Platforma Obywatelska? Nie wiem. W chaotycznie zmieniających się poglądach lidera trudno wskazać jakikolwiek rys ideowy, który mógłby być wskazówką. Słyszymy neoliberalne pomysły z gatunku „wszystko po staremu” pomieszane z niezbyt przemyślanym planem dotowania wynagrodzeń, który zapewne ma uchodzić za propracowniczy. Równie trudno wskazać, kogo reprezentuje dziś Prawo i Sprawiedliwość. Obok interesu pracowników (wyrażonego na przykład minimalną płacą godzinową) mamy choćby ustawę, która sprawia, że cała Polska staje się specjalną strefą ekonomiczną. Wreszcie żadna z tych partii nie ma recepty na najpoważniejsze problemy, przed którym stoimy, takie jak nadciągająca globalna katastrofa klimatyczna. Wiele wskazuje na to, że większość reprezentantów PiS-u wierzy w to, że mamy do czynienia z teorią spiskową, ale i Platforma Obywatelska, choć za poprzednich rządów przyjmowała kierunki wyznaczone przez Unię Europejską, nie zajmuje w tej sprawie jasnej pozycji.
Na szczęście mało kto o to pyta, rzadko kiedy w ogóle rozmawia się o tym w mediach, zarówno publicznych, jak i prywatnych. W tym samym czasie tytuły prasowe z obu stron barykady prześcigają się w publikowaniu wywiadów z dawno wyblakłymi gwiazdami, takimi jak Jan Rokita czy Kazimierz Marcinkiewicz, z zaciekawieniem pytając o ich ogląd dzisiejszej sceny politycznej, prywatną opinię o Kaczyńskim czy Tusku. Jest to oczywiście symptom tego samego problemu, który dotknął dominujące partie polityczne, a który już dawno pożarł większość prasy, tak dzienników, jak i tygodników opinii. Nie ma dziś w Polsce dużych mediów politycznych. Są tożsamościowe, plemienne łamy, na które możemy zajrzeć, wiedząc, że na pewno nie przeczytamy zbyt wiele złego o Schetynie (na przykład „Newsweek” czy „Gazeta Wyborcza”) albo o Kaczyńskim i Morawieckim (na przykład „Gazeta Polska Codziennie” czy „Sieci”). Wśród cieszących się dużymi nakładami pism trudno jednak znaleźć takie, które reprezentuje na przykład pozycję pracownika i najemcy. Gdzieś na marginesie istnieją tylko niszowe projekty, jak kwartalnik „Nowy Obywatel”, które z braku intratnych zleceń reklamowych od spółek skarbu państwa ledwo trzymają się przy życiu.
Jak umarła polityka
Źródła plemienności i apolityczności dzisiejszej sfery publicznej wyrastają z samych korzeni liberalizmu, który do dziś wyznacza ramy politycznej wyobraźni niemal wszystkich graczy na scenie, nawet tych, którzy z tą łatką nie chcieliby mieć nic wspólnego. Gdy za punkt wyjścia do myślenia o świecie uznamy skrajny indywidualizm, w którym społeczeństwo jest tylko zbiorem jednostek kierujących się własnym interesem, w którym nie istnieją żadne kasty czy klasy, nie może też istnieć żaden sensowny konflikt społeczny. Logiczną konsekwencją takiego sposobu myślenia jest przekonanie o końcu historii, do którego doszedł Francis Fukuyama. Jeżeli w splocie demokracji liberalnej i kapitalizmu, uosobionym w państwach mitycznego wówczas Zachodu, nie ma już żadnych logicznych sprzeczności, a wszystko dąży ku lepszemu, to przyszłość – istotnie – może być tylko stopniowym poprawianiem i naoliwianiem dobrze działającego silnika.
Choć na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych mogło to wszystko brzmieć bardzo przekonująco, na tle upadającego muru berlińskiego i rozpadającego się Związku Radzieckiego, trzy dekady później widać jasno, że Fukuyama się mylił. Rozwarstwienie dochodowe rośnie, raport Oxfam ze stycznia mówi o tym, że w ubiegłym roku majątki miliarderów wzrosły o 12%, podczas gdy stan posiadania biedniejszej połowy ludzkości skurczył się o 11%. Garstka obrzydliwie bogatych pierze swoje miliardy na odległych wyspach, żeby nie musieć zapłacić ani złotówki podatku, w tym samym momencie, w którym nauczyciele w Stanach Zjednoczonych – niegdyś świątyni dobrobytu – regularnie sprzedają osocze krwi, żeby mieć się za co utrzymać. Światowe Forum Ekonomiczne przyznaje, że jeżeli chcesz przeżyć amerykański sen awansu międzypokoleniowego, to najlepiej w tym celu przeprowadzić się do Danii. A wszyscy, bez względu na stan posiadania, zmierzamy w stronę katastrofy klimatycznej, bo jedyną motywacją, jaką potrafią kierować się firmy w istniejącym systemie gospodarczym, jest krótkoterminowa korzyść finansowa. Mało kogo obchodzi przetrwanie gatunku. Czarny humor każe mi dodać, że jeżeli za pięćdziesiąt lat wszyscy się tu ugotujemy, to okaże się, że kapitalizm rzeczywiście był końcem historii.
Nawet sam Fukuyama na przestrzeni ostatnich lat zaczął zauważać, że jednak się mylił. Rok temu w wywiadzie dla „New Stateman” zatytułowanym „Socjalizm powinien wrócić” mówił:
„Wszystko zależy od tego, co masz na myśli, mówiąc o socjalizmie. Przejęcie środków produkcji – poza przypadkami, gdzie jest to z oczywistych względów potrzebne, takimi jak dobra użyteczności publicznej – raczej nie zadziała. Ale jeśli myślisz o szerokich programach redystrybucji, które mogłyby być odpowiedzią na ogromne nierówności dochodowe i majątkowe, to sądzę, że nie tylko mogą, ale i powinny wrócić. Okres, który zaczął się od Reagana i Thatcher, kiedy głęboko wierzono w korzyści płynące z wolnego, nieuregulowanego rynku, pod wieloma względami okazał się tragiczny w skutkach. Wygląda na to, że pewne rzeczy, o których mówił Karol Marks, okazały się prawdziwe. Mówił o kryzysie nadprodukcji – o zubożałych pracownikach i niedostatecznym popycie na rynku”.
Nie dziwi mnie, że wszystkie te słowa mogą brzmieć obco i budzić odruch niezgody. Nie dziwi również popularność liberalnego, indywidualistycznego spojrzenia na politykę w pokoleniu, które wyrastało w świecie zwulgaryzowanej PRL-owskiej propagandy. Zaskakuje mnie jednak za każdym razem zdolność do ignorowania brutalnej, systemowej przemocy przeszywającej nasze społeczeństwa. W tym samym czasie absurdalne ilości uwagi i ekspozycji medialnej serwujemy konfliktowi pomiędzy Kaczyńskim a Tuskiem (czy, od pewnego czasu, Schetyną), który nie jest konfliktem politycznym, a personalnym. Trawiący Polskę od dekady spór pomiędzy PO a PiS-em nie jest polityczny. To plemienny konflikt elit, co więcej – jak wskazują dziesiątki transferów z jednej partii do drugiej – będący starannie wyreżyserowanym spektaklem, na który z nieznanych powodów dziennikarze wciąż wykupują bilety.
Nie oczekuję wiele. Chciałbym tylko dowiedzieć się – od polityków, dziennikarzy, publicystów, wydawców – po czyjej stronie stoicie. Lokatorów czy właścicieli kamienic? Pracowników czy zatrudniających? Publicznego szkolnictwa na wysokim poziomie czy dziedziczonej przynależności do klasy wyższej? To jest polityka i to są prawdziwe deklaracje polityczne – nie wasze deklaracje sympatii do tego czy innego byłego premiera.