Ironiczny jest fakt, że część działaczy, publicystek i dziennikarzy, którzy zdają sobie sprawę z tego, jak kolosalną rolę w życiu człowieka odgrywają warunki systemowe, nie potrafi odnieść tej prawdy do ugrupowania znajdującego się na marginesie polskiej sceny politycznej. Partii Razem dostaje się więc regularnie. Za to, że jest zbyt radykalna, i za to, że jest za mało radykalna; za to, że nie idzie do wyborów w koalicjach; za to, że nie ma jej w mediach, i za to, że jej reprezentanci tylko chodzą po mediach, umywając ręce od prawdziwej społecznej pracy. Tak naprawdę jednak u źródeł tych zarzutów kryje się jeden podstawowy: notowane w sondażach poparcie społeczne, mające być probierzem skuteczności działań ugrupowania. Na pytanie o to, dlaczego partia, której propozycje programowe są w interesie znacznej większości społeczeństwa, nie przekracza w sondażach progu wyborczego, hipoteza sprawiedliwego świata sugeruje tylko jedną odpowiedź – Razem od trzech lat robi coś źle.
Choć na pewno nie jest tak, że Razem robi wszystko dobrze, chciałbym zasugerować inną diagnozę: Partia Razem zajmuje w polskim systemie medialno-politycznym pozycję peryferyjną. Ograniczają ją bardzo wąsko zarysowane warunki brzegowe, które sprawiają, że bez względu na to, jakich wyborów strategicznych i politycznych nie podjęłoby Razem na przestrzeni ostatnich lat, nigdy nie istniał taki scenariusz, w którym miałoby dziś 10 czy 15 procent poparcia w społeczeństwie.
Kto wie, czym jest Partia Razem?
Chyba nikt nigdy w Polsce nie prowadził sondaży, podczas których proszono by badanych o wymienienie partii politycznych, jakie znają. Nie sposób więc precyzyjnie określić rozpoznawalności Razem ani nawet stwierdzić, jaką przeciętną rozpoznawalnością cieszyły się aktywne dziś partie polityczne na trzy lata po powstaniu. Możemy jednak szacować, na przykład na podstawie badań zaufania do polityków oraz badań nastawienia do partii politycznych. Z tych pierwszych wynika, że mniej więcej połowa Polek i Polaków rozpoznaje Adriana Zandberga; z tych drugich można wywnioskować, że elektorat pozytywny i negatywny Partii Razem po zsumowaniu nie przekracza 10 procent. Przyjmując, że więcej osób wie, kim jest Adrian Zandberg, niż czym jest Razem, szacuję więc ostrożnie, że rozpoznawalność Partii Razem w polskim społeczeństwie oscyluje w granicach 20–25 procent.
Peryferyjność Razem jest oczywista, jeżeli spojrzymy na obecność partii w mediach. Przed wyborami mieliśmy do czynienia ze sławetnymi ośmioma sekundami, po wyborach sytuacja niemal się nie zmieniła. Jak donosi Neuropa, pomiędzy styczniem 2016 a październikiem 2017 obecność członków Partii Razem w publicznych mediach wynosiła 0,1 procent wszystkich wystąpień przedstawicieli partii politycznych. To, dla przykładu, 79 razy mniej niż w wypadku Polskiego Stronnictwa Ludowego, które notuje w sondażach poparcie mniej więcej dwukrotnie wyższe niż Razem. Wiele badań dotyczących polskiej polityki w mediach w ogóle Partii Razem nie notuje, na przykład comiesięczne raporty Press Service.
To są właśnie warunki brzegowe, o których wspomniałem. Dopóki znaczna większość Polaków nie wie, że taka partia jak Razem istnieje, strategiczne posunięcia, sojusze i koalicje mają dla jej losów drugorzędne znaczenie, bo informacje o nich trafiają wciąż do tej samej, niewielkiej grupy osób.
Niewidzialność peryferii
Nie ze względu na wybitny zmysł strategiczny Ryszarda Petru Nowoczesna na pół roku po powstaniu miała 30 procent poparcia w sondażach. Również nie z powodu doskonałej komunikacji, memów z eNką czy kawą Petruccino, a dzięki temu, jakie miejsce w systemie zajmowała. Miejsce wyznaczone przez pieniądze wielkiego biznesu, hojnie wspierające inicjatywę polityczną zgodną z ich interesem; przez publiczne poparcie gwiazd polskiego liberalizmu, takich jak Leszek Balcerowicz, które choć dawno wyblakły, wciąż cieszą się ogromnym zainteresowaniem medialnym; wreszcie przez żyzny grunt polskiego liberalizmu, który wskutek dekad medialnej indoktrynacji i doktryny braku alternatyw z miejsca zjednuje serca pokaźnej grupy wyborców i dziennikarzy.
Dopiero na pozycji nieperyferyjnej działania i strategie partii zaczynają odgrywać kluczową rolę. Dopiero będąc znanym, można budować szersze poparcie – albo je tracić, czego doskonałym świadectwem jest historia Nowoczesnej.
Najprostsza krytyka tej argumentacji będzie prawdopodobnie skupiać się na tym, że budowanie poparcia i rozpoznawalności partii to sprawy nierozerwalnie ze sobą powiązane, dokonujące się jednocześnie, właśnie wskutek dobrych decyzji strategicznych. Być może tak sądzą Adam Leszczyński, Grzegorz Sroczyński oraz inni komentatorzy polityczni, którzy sugerują sojusze międzypartyjne i koalicje jako drogę do politycznej skuteczności i zdobywania poparcia (albo też wejścia do sejmu i dopiero potem – budowania rozpoznawalności).
Myślę jednak, że jest to kontrargument nietrafny, szczególnie w odniesieniu do ugrupowania takiego jak Razem. Jeżeli przyjrzymy się historii partii lewicujących czy lewicowych, które w ciągu ostatnich dekad pojawiały się w Polsce – tak rożnych jak Ruch Palikota czy Samoobrona – zobaczymy jasno, że za każdym razem najpierw były głośne medialnie akcje, rozsypywanie zboża na torach, blokowanie dróg czy (żenujące czasem) performensy Palikota, później zaś koalicje, sojusze, głosy i obecność w Sejmie. Nie znaczy to oczywiście, że działacze Razem powinni zacząć rozsypywać zboże czy stawiać barykady z rowerów na autostradach, ale wskazuje na kierunek, w którym, jak sądzę, zachodzi związek przyczynowy między szeroką rozpoznawalnością a poparciem społecznym.
Nie twierdzę, że posunięć Partii Razem nie wolno krytykować, bo jest na peryferiach polskiej polityki. Twierdzę, że krytykuje się ją za rzeczy w obecnym momencie mało istotne. Jeżeli Razem rozpoznaje jedna czwarta społeczeństwa, a w decyzjach i działaniach partii w najlepszym wypadku orientuje się pewnie połowa tej liczby, to wejście czy niewejście w koalicję z jakąkolwiek większą partią przez większość Polek i Polaków nie zostanie w ogóle zauważone. Żadna koalicja i żadne zjednoczenie lewicy drastycznie tego nie zmieni, a jeśli ktoś sądzi inaczej, niech zastanowi się nad tym, ile osób byłoby w stanie wymienić choćby nazwy pięciu ugrupowań wchodzących w skład Zjednoczonej Lewicy w 2015 roku – i nad tym, czy którekolwiek z nich cokolwiek na tym sojuszu ugrało. Zarówno dziennikarze i publicystki, jak też członkowie i członkinie Razem cierpią na znaczny przerost wiary w sprawczość partii, jeśli sądzą, że złe lub dobre decyzje koalicyjne mogą radykalnie zmienić jej pozycję w polskiej polityce.
Priorytetem dla Razem i przychylnych lewicy publicystek i komentatorów powinno być budowanie szerszej rozpoznawalności tej partii. Pisał o tym ostatnio Jacek Wesołowski, komentowała z perspektywy dziennikarki Adriana Rozwadowska. To praca, która nie może przynieść błyskawicznych wyników, ale do wyborów parlamentarnych jest półtora roku, a przed nimi potrójna kampania wyborcza.
Cała ta sprawa ma też szerszy kontekst. Po pierwsze, zbyt często patrzymy na sytuację Razem w sposób, do którego przyzwyczaiły nas dyskusje o innych, starszych i większych stronnictwach. Po drugie, myślimy o rzeczywistości politycznej kategoriami sprawiedliwego świata, postrzegamy partie jak jednostki – kowali własnego losu, nie widząc zależności pomiędzy poszczególnymi sferami złożonego systemu medialno-politycznego. Przyjmujemy, że 3 procent sondażowego poparcia dla Partii Razem oznacza, że 3 procent Polek i Polaków ma poglądy zbieżne z programem tej partii. Nie doceniamy roli mediów w całym procesie demokracji, esencjalizujemy elektorat – i sami sobie ograniczamy horyzont wyobraźni.
Autor jest członkiem Partii Razem.