Warszawska Praga Północ, ulica Wileńska 21. Gdybym znalazł się w tym miejscu kilka miesięcy wcześniej, zza szyby warsztatu ślusarskiego „Auto-key” uśmiechałyby się do mnie trzy „uczłowieczone” rysunkowe kluczyki. Sąsiednia witryna sklepu metalowego krzyczałaby wielobarwnymi plastikowymi literami, przywodzącymi na myśl rzeczywistość reklamową wczesnych lat 90.
Teraz, stojąc przed oknami wystawowymi tych samych lokali, oglądam dyskretne czarne tła, geometryczne wzory i srebrzyste napisy o nietuzinkowych krojach. Za zmianę tę odpowiada stowarzyszenie Traffic Design, które na zlecenie Biura Architektury i Planowania Przestrzennego Urzędu m.st. Warszawy z końcem 2017 roku wykonało dwanaście nowych szyldów dla praskich zakładów rzemieślniczych. Projektanci odmienili na koszt miasta witryny warsztatów, sklepów oraz pracowni ze Stalowej, Ząbkowskiej, Wileńskiej i 11 listopada.
Akcja rewitalizacyjna to dobry pretekst, żeby zajrzeć za wystawowe szyby i spróbować poznać ludzi pracujących pod odnowionymi szyldami.
Self-made man
– Jeżeli będziesz coś o mnie pisał, to zaznacz, że do wszystkiego w tym lokalu doszedłem samodzielnie. Bo tak było. Oprócz kilkorga przyjaciół nikt mi nie pomagał.
Grzegorz Kaczyński naprawia i restauruje meble w niewielkiej dwuizbowej suterenie przy Stalowej 4. Z wykształcenia jest archeologiem, ale przez ostatnią dekadę imał się najróżniejszych zajęć. Wspomina lata pracy na stanowisku informatyka i swoją krótką karierę „pana z HR-u”. Gdzieś po drodze było tworzenie rekwizytów oraz szycie strojów dla swojej grupy szermierki historycznej.
– Spójrz na tamto zdjęcie – pan Grzegorz wskazuje w stronę wiszącej na ścianie fotografii, na której pozuje w stroju tureckiego janczara. W tle obóz, wojskowy namiot i proporzec.
Tak samo w przypadku elementów ubioru, chorągwi, drewnianych modeli, które budował w dzieciństwie, jak i odnawianych dziś przez niego fachowo mebli chodzi o jedno – dzieło własnych rąk, wymierny efekt swojej pracy.
– Znalazłem mistrza, u którego mogłem powoli podpatrywać kolejne triki i rozwiązania w pracy z meblami. Potem brałem pojedyncze zlecenia: renowację zabytkowej komody, przerobienie starego kredensu na aneks kuchenny.
W 2015 roku pan Grzegorz był już gotowy, żeby zwolnić się z pracy i otworzyć własny interes. W wynajętym lokalu na Stalowej czekały na niego wypaczone blaszane drzwi i zastały zamek, do którego nie pasował żaden klucz z ogromnego pęku, dostarczonego przez administrację. A w środku pobojowisko. Trzeba było wyremontować wszystko – okrągłe zwieńczenie przejścia między pokojami, ościeżnice wewnętrznych drzwi, instalację elektryczną. – Niektóre fragmenty ścian musiałem osobiście wyburzyć i zamurować od nowa. W innych tylko uzupełnić ubytki – mówi, wypełniając tajemniczą gęstą substancją szpary między dwiema deskami starej szafy, leżącej na środku pracowni.
Zakład, nie salon
– „Salony” zaczęli otwierać w latach dwutysięcznych. Wcześniej, kiedy wszyscy fryzjerzy mieli wykształcenie, były tylko „zakłady”.
Pani Daniela Krasowska jest fryzjerką z dyplomem mistrzowskim. Pracę w zawodzie zaczęła w połowie lat 80., bezpośrednio po ukończeniu szkoły fryzjerskiej nr 22 na Rakowieckiej. Kierunek: fryzjerstwo damskie. – Wówczas nie do pomyślenia było strzyżenie kobiet i mężczyzn przez jedną osobę. To były w zasadzie dwie różne dziedziny – mówi.
Zakład – pani Daniela używa tego słowa z rozmysłem – przejęła od poprzedniego właściciela i pracodawcy. – Po salonach to ja muszę poprawiać. Po fryzjerach, którzy koniecznie chcą przerobić jak najwięcej klientów. Nic dziwnego, że nie będzie miał taki odwagi odmówić zrobienia fryzury, która nie pasuje do kształtu czyjejś twarzy czy grubości włosów.
Pani Daniela nie „przerabia klientów” – do lokalu na Ząbkowskiej 11 nie biją tłumy. W trakcie naszej rozmowy w ascetycznym, obwieszonym lustrami wnętrzu przebywa jeszcze tylko dawna współpracowniczka i koleżanka fryzjerki. Ale czas spędzony przez panią Danielę na śledzeniu trendów we fryzurach i studiowaniu kolejnych modnych uczesań daje owoce. Stałe klientki przyprowadzają do niej swoje córki i w ten sposób wychowuje się kolejne pokolenie stałych klientek. – Tylko dzięki temu interes jeszcze jakkolwiek się kręci.
Dla pieniędzy
– Gdyby ktoś dał mi emeryturę dostatecznie wysoką, żebym mógł opłacić z niej moje pasje: polowania i konie, to z dnia na dzień zamknąłbym warsztat i więcej tu nie przyszedł.
W momencie publikacji tego tekstu pan Jerzy Rosiak – zegarmistrz z Ząbkowskiej – osiągnął już wiek emerytalny. Nigdy, jak twierdzi, nie miał serca do naprawy zegarków ani nie zrozumiał do końca ludzi, których fascynują schowane we wnętrzach chronometrów mechanizmy. – Kiedy zaczynałem pracować w tym zawodzie w 1971 roku, zegarmistrzostwo było dobrze płatnym zajęciem. I właśnie o to chodziło.
Warsztat wśród trybów i sprężyn stanowił dla pana Jerzego wyjście awaryjne. Przebyta w dzieciństwie choroba Heinego-Medina nie pozwoliła mu zdobyć niezbędnego zaświadczenia lekarskiego do szkoły i przekreśliła wymarzoną karierę leśnika.
Dobry rzemieślnik nie musi być według niego pasjonatem. Ważniejsze są zręczność czy dokładność. Ale kiedy praktyka połączy się z hobby, powstaje mieszanka wybuchowa. – Znam młodego chłopaka, który oprócz zwykłej pracy zajmuje się zegarmistrzostwem. Naprawę zegarków ćwiczył od małego pod okiem dziadka. W swoim mieszkaniu trzyma fachowy sprzęt, z jakiego ja nie miałbym nawet potrzeby skorzystać. Może powinienem przekazać mu warsztat?
Ciemno i pogrzeb
– Gdy tylko skończy się roczna umowa, którą podpisałem z miastem, zdejmę wszystko.
Każda z rozmów, które odbyłem z rzemieślnikami, musiała prędzej lub później zahaczyć o temat odnowionych przez Traffic Design szyldów. Mój hurraoptymistyczny stosunek do akcji natychmiast spotkał się z chłodnym przyjęciem pana Grzegorza Białoruckiego. Ślusarz z Wileńskiej naprawia stacyjki i dorabia klucze dla dziesiątek warsztatów samochodowych z Warszawy i okolic.
Od czasu zmiany witryn jego nowi klienci nie są w stanie trafić do lokalu, a dawni nie rozpoznają warsztatu. – Wszystko na czarno i srebrno. Czy to zakład pogrzebowy!? – żartuje. – Ta witryna jest nawet ładna. Miała się przedwojennie kojarzyć. Ale dlaczego zamiast prostego, widocznego obrazka klucza jest taki drobny wzorek? Niby to z dziurki od klucza, ale wyglądają jak kraty.
Dla właścicielki sklepu z dziecięcymi ubrankami Tiniu-miniu, także objętego programem przeprojektowania szyldów, zmiana wystawy rysowała się w jaśniejszych barwach. Pal sześć pośpiech. Pal sześć drobne odstępstwa od zaprezentowanej wcześniej wizualizacji. Sklep zyskał po raz pierwszy ekspozycję z prawdziwego zdarzenia. Na wieść o szykowanej przez organizatorów przechadzce połączonej z oprowadzaniem po odnowionych witrynach postanowiła otworzyć specjalnie sklep i przywitać spacerowiczów słodyczami. Kilkakrotnie dopytywała o planowany termin imprezy. Bezskutecznie. O tym, że wernisaż już się odbył, dowiedziała się kilka dni po fakcie.
Serwis RTV przy Wileńskiej 31 reklamuje zjawiskowa instalacja z czerwonych blaszanych piktogramów odtwarzania, zatrzymania, przewijania, nagrywania, pauzy. Niestety jego właściciel – pan Sławomir Baranowski – nie miał wpływu na wygląd swojego okna wystawowego. Podpisana umowa, projekt pokazany na wyświetlaczu telefonu. Potem cisza i czekanie, aż pojawi się nowa witryna. Gdy wykonawcy zamontowali szyld, okazało się, że pan Sławomir musi przez cały dzień pracować przy sztucznym świetle. – Potrzeba było pół roku próśb i interwencji w Wydziale Architektury Urzędu Miasta, żeby doprowadzić szyld do obecnej „nieszkodliwej” postaci i zlikwidować półmrok w lokalu. Pewnie udałoby się tego uniknąć, gdyby na etapie projektowania ktoś zobaczył, jak pracuję, skonsultował projekt. Gdyby całość została zamontowana nieco wcześniej niż w noc przed terminem oddania. A tak? Powstała niefunkcjonalna instalacja artystyczna.
Czy do zaprojektowania dobrego szyldu niezbędna jest wiedza o tym, jakie przewagi klejów kostnych nad syntetycznymi widzi pan Grzegorz Kaczyński? Czy trzeba wiedzieć, dlaczego pan Jerzy Rosiak nosi na nadgarstku lekkie tytanowe Casio zamiast chociażby Longinesa z elegancką kopertą? Jasne, że nie. Lecz poza podobnymi szczegółami rozmowa może dostarczyć dizajnerowi niezbędnej wiedzy o użytkownikach przyszłego projektu. Jest też szansą na równą konfrontację praktycznych i estetycznych potrzeb obu stron. Sądzę, że grafikom formatu Pawła Ryżki, Zuzanny Rogatty czy Mariana Misiaka nie są obce idee projektowania partycypacyjnego. Szkoda, że tym razem w ferworze walki z warszawskim chaosem reklamowym nie udało się wcielić ich w życie.
***
Kiedy kończę ostatnią z rozmów, jest już ciemno. Z wnętrza warsztatu ślusarskiego przy Wileńskiej 21 prześwieca kompozycja kilkudziesięciu ledowych diod ułożonych w kształt samochodu osobowego – konstrukcja pana Grzegorza. – Przynajmniej po zmroku zostanę zauważony!