fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Demokracja – kryzys formalny

W dzisiejszej polityce brakuje śmiałych wizji, nie wyznaczamy sobie odległych celów i nie marzymy o nowościach. Zupełnie nie myślimy o tym, że mechanizmy demokratyczne można poprawiać albo i nawet wymieniać.
Demokracja – kryzys formalny
ilustr.: Zuzia Wojda

W Szwajcarii najgorętszym dniem 2021 roku była z całą pewnością niedziela 28 listopada. Odbyło się wtedy federalne referendum, w którym zadano obywatelom trzy pytania, w tym jedno budzące wyjątkowe emocje: dotyczące ustawy o przeciwdziałaniu epidemii. To na jej podstawie opracowano szwajcarski certyfikat covidowy i to na niej bazuje obowiązek używania tego certyfikatu w miejscach publicznych, na przykład w restauracjach. Ustawę wcześniej uchwalił parlament, ale – zgodnie ze szwajcarskim ustrojem – grupa obywateli wystąpiła z inicjatywą referendalną, zmierzającą do odrzucenia parlamentarnego aktu. Gdyby do tego doszło, certyfikat stałby się bezużyteczny. Poza tym ustawa reguluje inne aspekty walki z epidemią, na przykład finansową amortyzację całkowitych lockdownów z czasu pierwszej fali koronawirusa. Konsekwencje wycofania tych przepisów byłyby trudne do przewidzenia.

W Szwajcarii wiele osób głosuje korespondencyjnie, więc już od południa było wiadomo, że referendum przyniosło utrzymanie ustawy: 62 procent głosujących oddało głos za jej obowiązywaniem, przy dość wysokiej, 65-procentowej frekwencji. Tym samym Szwajcaria jest jedynym państwem na świecie, w którym polityka epidemiologiczna zyskała bardzo konkretną, wymierną aprobatę obywateli. Od dnia referendum zmniejszyła się zatem liczba i skala wszelkich protestów, bo doskonale wiadomo, że w takich warunkach każdy sprzeciw nie byłby już tylko krytyką władz federalnych, a wyrazem pogardy dla szwajcarskiej świętości – demokracji bezpośredniej. Władza niewątpliwie otrzymała mocny mandat i musi mieć głęboką świadomość, że wszelkie potknięcia będą w takim przypadku bardzo dotkliwe. Referendum dało władzy szerokie pole manewru, ale zarazem zmniejszyło tolerancję opinii publicznej na błędy. Na szczęście sporo wskazuje na to, że szwajcarskie władze (federalne i kantonalne) nie staną już przed żadnym poważniejszym egzaminem, bo wariant omikron, mimo ogromnego przyrostu liczby zainfekowanych, nie prowadzi do przeciążenia szpitali. Zdaniem wielu ekspertów koronawirus staje się pomału patogenem endemicznym, wywołującym sezonowe, niezbyt poważne infekcje. Tym samym 2 lutego rząd federalny zapowiedział rychłe zniesienie większości obostrzeń (do czego ostatecznie doszło 17 lutego, już po wysłaniu tego tekstu do redakcji). Wynik referendum, nadzieje związane z łagodnym przebiegiem infekcji wariantem omikron, dość sprawna kampania szczepień przypominających, a także relatywnie dobra kondycja gospodarki, wolnej choćby od problemu wysokich cen energii, najprawdopodobniej zostawią większość mieszkańców z poczuciem, że Szwajcaria z pandemią poradziła sobie całkiem nieźle.

Co może nam dać demokratyczna legitymizacja 

Jest tu jednak miejsce na szerszą refleksję, wykraczającą poza kwestie epidemiologiczne i poza realia szwajcarskie. Wynik listopadowego referendum – ale też tego z roku 2020 w sprawie utrzymania swobodnego przepływu osób między Szwajcarią a Unią Europejską – wyraźnie zadaje kłam rozmaitym spiskowym (mówiąc językiem naszych czasów: foliarskim) przekonaniom o „prześladowanej, stłamszonej większości, której utrudnia się dostęp do przestrzeni publicznej”. Różne ekscentryczne, ultrakonserwatywne kręgi w różnych krajach lubią powtarzać, że świat wyglądałby „po staremu”, gdyby dopuszczono do głosu „uśpioną konserwatywną większość”, jednak transparentność szwajcarskiej demokracji zupełnie nie potwierdza tych alt-rightowych fantazmatów. Instytucja powszechnych referendów pokazuje, że – po pierwsze – wcale nie istnieje żaden „zniewolony prawdziwy naród” oraz – po drugie – to żywi i prawdziwi mieszkańcy, a nie jacyś tajemniczy demiurgowie, wybierają kierunek spraw państwowych i sami z siebie decydują się na ewolucyjny progres.

Obserwując te korzyści płynące ze szwajcarskiej demokracji bezpośredniej (ale absolutnie nie twierdząc, że jest to system, który powinniśmy sobie wszyscy zaaplikować z dnia na dzień), zyskuję przekonanie, że zmiany we współczesnym świecie należy zacząć od uzdrawiania i przebudowywania instrumentów demokracji: procedur, instytucji i sposobów kontroli. Wiele niedobrych rzeczy – na przykład zwycięstwo Donalda Trumpa – dokonało się w rezultacie mętnych, przekombinowanych, archaicznych i nieadekwatnych systemów wyborczych, które rozmywają najważniejszą demokratyczną ideę, zgodnie z którą każdy głos musi znaczyć tyle samo, a większość głosów to rzeczywiście większość głosów, bez żadnych przypisów, zastrzeżeń i groteskowych przeliczników. Dobrze by było, gdyby obywatele i politycy wielu państw zdali sobie sprawę z tych usterek, a potem przemyśleli na przykład granice okręgów wyborczych, systemy przeliczania głosów na mandaty, zakres urzędów wymagających bezpośredniego mandatu wyborczego i tak dalej. Należy zatroszczyć się także o frekwencję. Wszystko po to, żeby w demokracji rzeczywiście było sporo samej demokracji.

Polska demokracja w praktyce

Spójrzmy w tym kontekście na Polskę. Nasza demokracja ujawnia liczne niedostatki formalne. Na przykład szeroko otwiera furtkę dla klientelizmu deputowanych: po otrzymaniu mandatu mogą dowolnie zmieniać przynależność partyjną; mogą zostać wybrani przez jeden elektorat, a chwilę później być już w innym obozie politycznym. W takim układzie poseł nie jest nikim więcej, jak dyspozycyjną maszynką do głosowania, niereprezentującą obywateli, ale świadczącą usługi konkretnym partiom. Rzuca się też w oczy problem demokratycznego umocowania rządu: premierem i ministrami mogą być ludzie zaangażowani z ulicy, którzy nie wygrali żadnych wyborów. Oczywiście parlament przyznaje im wotum zaufania, ale fakt, że ich nazwiska poznajemy dopiero po wyborach parlamentarnych, może wypaczać proces wyborczy. Nie byłbym wcale pewien wysokiego wyniku PiS-u, gdyby ludzie od razu, jeszcze przed oddaniem głosu, wiedzieli, że w rządzie znajdzie się Antoni Macierewicz.

Istotnym mankamentem była też konstrukcja listy wyborczej tego obozu politycznego. Wszyscy kandydaci startowali z jednej – pisowskiej listy, mimo że w istocie należeli do trzech różnych partii: Prawa i Sprawiedliwości, Porozumienia i Solidarnej Polski. Koalicja tych trzech ugrupowań była wyłącznie sprawą wewnętrznych porozumień, miała wymiar polityczny, nie prawny. Nie była to oficjalna koalicja w rozumieniu prawa wyborczego. Dzięki takiemu zabiegowi PiS wytworzył w wyborcach poczucie, że jest monolitem, środowiskiem bez różnic i podziałów, o bardzo spójnym programie, niebędącym zakładnikiem żadnych przepychanek. Czy gdyby wyborcy otrzymali klarowną informację, że w istocie jest inaczej, że nie ma jednego potężnego PiS-u, ale koalicja Zjednoczonej Prawicy, mocno zależna do Ziobry i Gowina, to czy udałoby się wygrać tak przekonująco? Czy nazwa PiS na karcie do głosowania, zamiast nazwy Zjednoczonej Prawicy, nie była niedemokratycznym fortelem?

Sporą słabością polskiej demokracji jest też istnienie szarej eminencji, wyraźnego pozakonstytucyjnego ośrodka decyzji. Lider rządzącej partii wycofał się do drugiego rzędu i kieruje sprawami państwa zza czyichś pleców, nie biorąc (przynajmniej do czasu zostania wicepremierem) na siebie urzędowej odpowiedzialności na miarę swojej rangi. Silna pozycja Nowogrodzkiej – i jej przewaga wobec Alej Ujazdowskich czy Wiejskiej – jest też problematyczna dlatego, że jest całkiem prawdopodobne, że gdyby Kaczyński w 2015 roku był naturalnym kandydatem na premiera, to PiS wcale nie zdobyłby większości parlamentarnej. Partia sprawująca rządy dlatego, że umiejętnie ukryła swojego lidera – to nie jest na pewno wzorzec demokratycznego myślenia.

Takie zrakowacenie demokratycznej tkanki napotykamy na każdym kroku, w skali całej republiki, jak i w skali samorządów. Można tu wspomnieć choćby o małej reprezentatywności rozmaitych ciał. W jakiejś radzie, która zajmuje się sprawami edukacji, nie zasiadają czynni nauczyciele, tylko urzędnicy, podatni na polityczną koniunkturę. W jakimś kolegium konsultującym standardy opieki okołoporodowej nie ma żadnych kobiet. W radzie gminy działają ludzie, którzy w tej gminie od lat nie mieszkają, są w niej tylko zameldowani. I tak dalej… Takich spraw są tysiące, o rożnym kalibrze.

Na pewno dość komiczne jest to, że jedynym polskim politykiem, który w ostatnich latach szedł do wyborów właśnie z hasłem, że sporo w demokracji zależy od zagadnień formalnych, od procedur, był… Paweł Kukiz, o którego politykowaniu trudno powiedzieć choć jedno dobre słowo. Jego pomysł jednomandatowych okręgów wyborczych nie był zbyt szczęśliwy, ale dotykał właśnie tej materii, o której tu mówię: konieczności zmian w samej bazie, w samych mechanizmach. Dobrze by było, gdyby te wątki podjęli politycy – mówiąc eufemistycznie – poważniejsi niż Kukiz.

Wymyślić republikę na nowo

Demokracja wydaje się być na wirażu i w wielu miejscach wypadła już z toru jazdy albo wypadnie za moment. W reakcji na ten stan rzeczy piętrzą się poważne debaty o kryzysie demokracji i o możliwych formach terapii, wszystkie jednak dotykają raczej duchowej nadbudowy: kwestii aksjologicznych, zmian mentalnych i kulturowych, a nie demokratycznych technikaliów. Takie debaty światopoglądowe i ideowe są oczywiście ważne, ale mogą nie mieć dostatecznego przełożenia na realia właśnie z powodu wadliwych trybów ustroju. Poza tym spory światopoglądowe są ogromnie konfliktogenne i rozwiązuje się je bardzo trudno. W zasadzie nie rozwiązuje się ich w ogóle. Każdy z nas doskonale wie, że wiele dyskusji społeczno-politycznych, a tym bardziej filozoficznych nie prowadzi do żadnego rezultatu. Ulokowanie całego naszego kapitału intelektualnego i interpersonalnego w wojnach cywilizacyjnych jest więc wyczerpujące czy wręcz wyniszczające. O wiele łatwiej usprawniać demokratyczne technologie i szukać w obrębie demokracji coraz doskonalszych technologii sprawowania władzy, dbać o większą reprezentatywność i silnie demokratyczne umocowanie urzędów. Być może wiele dramatów współczesności rozwiąże się przez to samodzielnie, oddolnymi siłami, dzięki lepszemu zespoleniu obywateli i państwa. Zwłaszcza jeśli do udoskonalanych narzędzi demokratycznych dodalibyśmy lepszą edukację i lepsze media.

W poszukiwaniu reprezentacji

Czytelnik tego krótkiego tekstu ma oczywiście prawo zapytać mnie na koniec: a jak ty naprawiłbyś demokratyczne struktury i procedury? Czy twoje oczekiwania i pomysły zasadzają się wyłącznie na fascynacji szwajcarską demokracją bezpośrednią i na reperowaniu tego, co już istnieje, czy może masz w głowie wyobrażenie jakiegoś zupełnie nowego silnika demokracji?

Na pewno należy rozpocząć od udoskonalania form, którymi już dysponujemy (wyżej zasygnalizowałem, co można by w pierwszej kolejności naprawić w Polsce), ale oczywiście – mówiąc pół żartem, pół serio: jak na poetę przystało – mam swój futurystyczny plan, swoją dalece przyszłościową wizję. Otóż rozważałem jakiś czas temu, czy nie należałoby zastąpić głosowania wyborczego losowaniem, wszak w demokracji nie chodzi wcale o to, by głosować, a chodzi o reprezentatywność władzy. Głosowanie wyborcze to tylko jedna z możliwych metod osiągania reprezentatywności, obarczona bardzo dużą wadą: w gruncie rzeczy nie wybiera się władzy spośród wszystkich obywateli, tylko spośród zawodowych polityków ukształtowanych przez system partyjny. Ten system partyjny werbuje i formuje polityków według określonych kryteriów i te kryteria, niestety, bywają niezbyt szlachetne. W ten sposób wśród polityków może wystąpić nadreprezentacja osobowości zależnych, służalczych, głęboko sfrustrowanych, tym samym gotowych zagłosować w parlamencie za czymkolwiek dla danych korzyści osobistych. Albo z drugiej strony: nadreprezentacja zimnych drani, cyników i narcyzów forsujących rozwiązania fanatyczne. Partyjny dobór kandydatów, na których następnie głosujemy, jest ściśle zdeterminowany i to mocno zaburza jego reprezentatywność. Losowanie władz spośród ogółu obywateli uwolniłoby nas od tego determinizmu. Nie bylibyśmy skazani na wybór polityków wywodzących się z partyjnej kuźni, mielibyśmy u władzy ludzi różnorodnych, wywodzących się bogatego zbioru. Ten zbiór byłby dość bliski zbiorowi, jakim jest całe społeczeństwo.

Oczywiście musi tu wybrzmieć następujące zagadnienie: czy losowanie nie groziłoby tym, że władzę mógłby sprawować nadmiar ludzi o wyjątkowo słabym wykształceniu, z zerowym kapitałem kulturowym, dysfunkcyjnych społecznie, z nieleczonymi chorobami psychicznymi? Mówiąc brutalnie: czy losowanie nie przesunęłoby doboru reprezentantów w kierunku ludzi niezdolnych do troski nawet o samych siebie? Wydaje mi się, że problematyka losowania nie ma zupełnie natury politycznej, a matematyczną. Wyobraźmy sobie, że losujemy 460-osobowy Sejm z grona 30 milionów obywateli. Jakie jest prawdopodobieństwo, że wylosujemy w większości osoby skrajnie niewłaściwe, ze wszech miar gorzej predysponowane do rządów niż obecne, dotknięte skazą partyjniactwa kadry? Czy takie losowanie – właśnie dzięki temu, że dokonywane byłoby na wielomilionowej grupie – nie przyniosłoby nam znacznie więcej szans i więcej urozmaiceń, więcej ludzi z naszego otoczenia, z naturalnymi talentami, ugodowych, częściej współpracujących ze sobą, chętniej rozmawiających niż politycy zamknięci w partyjnych interesach? Ale i ludzi teraz zupełnie niekojarzonych z władzą, a przecież mogących ją ubogacić? Dziś, w demokracji partyjnej, nie wyobrażamy sobie posłów spośród osób dotkniętych kryzysem bezdomności, a przecież ich obecność w parlamencie mogłaby przynieść istotne poszerzenie wrażliwości społecznej. Nigdy nie losowałem 460 osób spośród 30 milionów. Naprawdę nie wiem, jakie wyniki moglibyśmy otrzymać. Na jakie próby ludzi byśmy trafiali. Niech prognozują to specjaliści. Ja zupełnie intuicyjnie stawiam na to, że przy takiej skali losowania trudno spodziewać się wyboru 460 osób skrajnie nieodpowiednich. Podejrzewam, że takie losowanie doprowadziłoby raczej do tego, że nasza władza bardziej przypominałaby relacje, które budujemy na co dzień w szkołach i w miejscach pracy, a które przecież działają i przynoszą wiele korzyści. Oczywiście niektórych obywateli rzeczywiście należałoby z losowania wykluczyć, choćby dzieci czy osoby ubezwłasnowolnione, a także skazanych przestępców. A przede wszystkim tych, którzy odmówiliby wzięcia w nim udziału. Sfera wykluczenia musiałaby jednak pozostać dość wąska, zredukowana do koniecznego minimum.

***

Uspokoję czytelników: powyższa spekulacja, rzecz jasna, nie jest manifestem i programem. Nie zamierzam nikogo do niej przekonywać i popularyzować jej, nie jestem przecież pewien jej słuszności. To ledwie (aż?) spontaniczna fantazja, która w zasadzie ma tylko jeden cel: zwrócić uwagę na to, że w dzisiejszej polityce bardzo brakuje nam śmiałych wizji, nie wyznaczamy sobie odległych celów i nie marzymy o nowościach. Ten marazm dosięgnął też form i procedur demokracji. Zupełnie nie myślimy o tym, że mechanizmy demokratyczne można poprawiać albo i nawet wymieniać na nowe. Nie mamy lepszego sposobu sprawowania władzy niż demokracja, a zapomnieliśmy o remontach i inwestycjach w obrębie samej konstrukcji. A dach coraz bardziej przecieka.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×