Z Jagodą Pietrzak rozmawia Mateusz Luft. Wywiad pochodzi z 33. numeru papierowego Magazynu „Kontakt” pod tytułem „Bezdomność”.
MATEUSZ LUFT: Co się dzieje, gdy świat obiega wiadomość o kryzysie humanitarnym?
JAGODA PIETRZAK: Zazwyczaj dziesiątki NGO-sów wysyłają na miejsce swoich ludzi. Ci oceniają sytuację i podejmują decyzję, czy potrzebna jest pomoc, a jeżeli tak, to jaka. W przypadku większości katastrof humanitarnych – czy mamy do czynienia z ludnością uciekającą przed walkami zbrojnymi, czy też z ofiarami trzęsienia ziemi – łatwo przewidzieć, że brakować będzie wody, jedzenia, schronień, że potrzebna będzie pomoc medyczna. Trzeba też błyskawicznie oszacować, w jakim wymiarze i gdzie należy tę pomoc dostarczyć.
W sytuacji kryzysu zazwyczaj przestają funkcjonować administracja, transport i handel, a infrastruktura bywa zniszczona. Z tego powodu najprostsze w teorii operacje nieraz stają się niezwykle trudne. Część sprzętu, lekarstw i żywności musi zostać przetransportowana do dotkniętego kryzysem państwa z zagranicy, co jest wyzwaniem logistycznym i generuje dodatkowe koszty. Aby zaplanować działania, wszystkie organizacje potrzebują informacji o tym, jak dany kryzys dotknął ludzi i co jest im najbardziej potrzebne.
Waszym zadaniem jest dostarczenie tych danych.
Wstępne analizy sytuacji muszą być gotowe bardzo szybko. W miarę upływu czasu niezbędna staje się jednak bardziej szczegółowa wiedza. Organizacje, które mają sprawną logistykę albo ekspertów w zakresie pomocy medycznej lub żywnościowej, nie zawsze radzą sobie z analizą skomplikowanej sytuacji czy nawet zebraniem podstawowych informacji. Stąd wzięło się zapotrzebowanie na organizacje takie jak ta, w której pracuję. Nasz zespół prowadzi głębsze badania wielosektorowe, przy wykorzystaniu kwestionariuszy, nowych technologii, ankieterów władających lokalnym językiem i tym podobnych technik. Chcemy, żeby informacje były dostarczane szybko i precyzyjne, a zarazem żeby były obiektywne i osadzone w kontekście kulturowym i politycznym.
O co pytacie?
W większości przypadków musimy zebrać bardzo podstawowe dane, więc pytania dotyczą sytuacji życiowej respondentów oraz ich potrzeb lub po prostu tego, gdzie się znajduje i jak liczna jest dana społeczność. Bardziej skomplikowane badanie przeprowadziliśmy na przykład w obozie dla syryjskich uchodźców w Zaatari w Jordanii. Przed nadchodzącą zimą ONZ planowała kupienie kontenerów mieszkalnych dla ludzi, którzy żyli w namiotach. Choć biuro UNHCR (Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców) prowadziło rejestrację osób zgłaszających się do obozu i opuszczających go, nie było ono w stanie ustalić, ile ludzi rzeczywiście przebywa tam w danej chwili. Szacunki wahały się między 50 a 150 tysięcy osób.
Na prośbę ONZ przeprowadziliśmy spis mieszkańców. Nasze zespoły, chodząc od drzwi do drzwi z kwestionariuszami na smartfonach, zbierały podstawowe dane demograficzne oraz zaznaczały lokalizację GPS. Zajęło nam to tydzień, wypełnionych zostało czternaście tysięcy ankiet. Okazało się, że potrzebnych było około 25 procent kontenerów mniej, niż szacował UNHCR. Pomogło to zaoszczędzić kilkadziesiąt tysięcy dolarów, a koszt zebrania danych był minimalny.
Do czego służyły dane z GPS?
Dzięki nim udało nam się nie tylko ustalić, ile jest poszczególnych domostw w Zaatari, lecz także to, że obóz jest podzielony etnicznie. Ludzie przyjeżdżający z różnych części Syrii osiedlali się w konkretnych jego częściach. Ta wiedza przydała się na przykład organizacjom, które pracują nad łączeniem rodzin.
Tworzyliśmy też mapy dla NGO-sów i dla mieszkańców obozu, by ułatwić im znalezienie najbliższej szkoły, punktów medycznych czy organizacji pomagających ofiarom przemocy. Pamiętajmy o tym, że populacja Zaatari dorównywała liczbie mieszkańców małego miasta.
Największy spośród naszych bazujących na mapach projektów w Zaatari związany był jednak z mapowaniem szamb…
W jakim celu nanosiliście ich lokalizacje na mapę?
Zauważono niepokojącą różnicę między ilością wody wwożonej i wywożonej z obozu – duża jej część gdzieś po prostu znikała. Dlaczego? Okazało się, że mieszkańcy zaaranżowali toalety w domach i podłączyli je do prostych szamb. To wygodniejsze od publicznych sanitariatów, a poza tym kobiety i dzieci ze strachu unikały chodzenia do nich w nocy.
Nasze zespoły przy pomocy GPS-ów odtworzyły plany gospodarstw domowych i ich spontanicznie zorganizowaną sieć wodno-kanalizacyjną. W pewnym momencie z zaskoczeniem odkryliśmy, że w jednej części obozu mieszkańcy zbudowali sieć nieformalnej kanalizacji, odprowadzającą ścieki plastikowymi rurami i kubłami do kanałów na wodę opadową. Oprócz mapowania, zbieraliśmy też informacje o tym, ile osób jest w gospodarstwie, jak używane są szamba i z czego są zbudowane. Wszystko to razem wzięte pozwoliło na przeprowadzenie analizy panujących w obozie warunków sanitarnych. Dzięki dokładnemu rozpoznaniu sytuacji po dwóch latach ukończono budowę kanalizacji w całym obozie.
Prowadziliście także badania w Iraku.
Zajmowaliśmy się śledzeniem schematów przemieszczania się ludzi. Po tym, jak ISIS zajął Mosul i pół miliona irackich uchodźców trafiło do Kurdystanu, priorytetem stało się określenie, jak duże są to grupy i gdzie dokładnie przebywają.
Takie mapy z pewnością szybko się przedawniały?
Trzeba było je aktualizować nawet cztery razy dziennie, co było możliwe dzięki stałemu kontaktowi z naszymi informatorami. Po kilkunastu tygodniach sytuacja się uspokoiła.
Kolejnym krokiem było ocenienie podstawowych potrzeb i warunków mieszkalnych oraz opisanie ośrodków, w których mieszkali przesiedleńcy. Chodziło zarówno o to, by wszystkie organizacje dysponowały takimi informacjami i potrafiły skoordynować swoje działania, jak i o to, by nie dopuścić do sytuacji, w której wiele organizacji pojawia się w tym samym miejscu z tymi samymi pytaniami: o wodę, żywność, warunki sanitarne. W oczywisty sposób jest to męczące dla ludzi, którzy wiele przeszli i żyją w ciągłym stresie.
Kto wykorzystuje zebraną przez was wiedzę?
Cały system pomocy humanitarnej koordynowany przez UN OCHA (Biuro Koordynacji Spraw Humanitarnych Organizacji Narodów Zjednoczonych), a więc agencje ONZ, organizacje międzynarodowe i lokalne NGO-sy. Często także lokalne władze. Zawsze zaś zainteresowani są tym tak zwani donatorzy, czyli osoby lub podmioty przekazujące fundusze na pomoc humanitarną. Najczęściej są to komórki rządowe oraz organizacje pozarządowe, spośród których duża zresztą część finansowana jest za pośrednictwem ONZ z portfeli rządów państw członkowskich. W tym także rządu Polski.
Czy na podstawie tego typu danych da się przewidzieć fale uchodźcze napływające do Europy?
Wzrost liczby ludzi, którzy zdecydowali się wyruszyć do Europy latem 2015 roku, nie nastąpił ani nagle, ani niespodziewanie. Kilka miesięcy wcześniej na Bliskim Wschodzie robiliśmy badania na temat sytuacji ekonomicznej uchodźców z Syrii. Wówczas WPF (Światowy Program Żywnościowy) musiał znacząco zmniejszyć skalę udzielanej pomocy, co oznaczało, że pogorszy się sytuacja żywieniowa bardzo wielu ludzi. To, że zapewnienie rodzinie czegoś do jedzenia stało się dla Syryjczyków trudniejsze, nie zostawało bez wpływu na ich decyzje o zmianie miejsca zamieszkania i sposób postrzegania wiążącego się z tym ryzyka. Wzrosła liczba ludzi, którzy po wyczerpaniu legalnych możliwości uzyskania azylu, gotowi byli przekroczyć granice nielegalnie.
Badania nad migracjami prowadzone są od kilkudziesięciu lat przez wiele ośrodków. Dotyczy to także badań nad migracjami do Europy, które pozwalają zrozumieć, jak działania Europejczyków wpływają na ekonomię i nastroje po drugiej stronie Morza Śródziemnego. Tematem zajmowali się też reporterzy, jak choćby Stefano Liberti.
Prawo i przepisy tworzy jednak kto inny. Większość polityków pewnie nawet nie interesowała się tego typu badaniami, nie mówiąc nawet o próbie zrozumienia sytuacji czy wyciągnięciu z niej wniosków. W obliczu napływu imigrantów media w dużej mierze zareagowały podobnie – emocje przeważyły nad rzetelną informacją.
Czy nie odnosisz wrażenia, że dało się zapobiec kryzysowi uchodźczemu w Europie?
Oczywiście. Kiedy był na to czas, zabrakło jednak rozmowy o znaczeniu polityki wizowej i o stworzeniu systemu wiz humanitarnych, które otwierałyby legalne drogi do Europy. Imigrację dałoby się dużo skuteczniej regulować, kontrolując krótkie odcinki wybrzeży, z których wyruszają łodzie przemytników, a nie dużo dłuższe odcinki brzegów europejskich.
Europa ma środki wystarczające do tego, żeby poradzić sobie z tymi uchodźcami, którzy już do niej dotarli. Lecz nikt o tym poważnie nie rozmawia.
Skąd jednak wiemy, w którym momencie tak bezprecedensowa liczba ludzi zdecyduje się na ryzykowną podróż do Europy?
Pod uwagę trzeba brać czynniki wymuszające lub zachęcające do podróży, czyli pull and push factors. Zanim ktoś zdecyduje się na opuszczenie swojego miejsca zamieszkania, musi znaleźć się w sytuacji granicznej, na przykład braku jedzenia lub zagrożenia życia. W tym momencie wyrusza pierwsza fala ludzi poszukujących szczęścia gdzie indziej.
Druga fala emigracji jest dużo liczniejsza i składa się z tych, którzy niekoniecznie zetknęli się z sytuacją bez wyjścia, ale uznali, że warto zaryzykować. Głównym bodźcem jest dla nich informacja, że w Europie jest lepiej, którą uzyskują od swoich poprzedników. To przekonanie musi być jednak wsparte czynnikiem zewnętrznym, który mobilizuje ich do podjęcia ryzyka.
Z tego, co mówisz, wynika, że można było zapobiec również kryzysowi humanitarnemu, który towarzyszy przyjazdowi uchodźców.
Jak najbardziej. Niestety, za zapobieganie temu kryzysowi nie odpowiada system pomocy humanitarnej, która jest uruchamiana dopiero wówczas, gdy kryzys już się rozpocznie. Do tego czasu duża liczba ludzi musi wysiąść z łódek na włoskich czy greckich wybrzeżach, a lokalne władze muszą okazać się zbyt słabe, aby samodzielnie sobie z nimi poradzić. Dopiero wtedy może zostać udzielona pomoc międzynarodowa.
Dlatego nie wysyła się podobnego wsparcia w miejsca, w których zdesperowani ludzie dopiero rozważają opuszczenie swoich domów?
Pomoc humanitarna jest pomocą doraźną i nie może zastępować działań państw. Istnieje też pomoc rozwojowa, ale to inna historia. W 2016 roku Unia Europejska wydała dziesięć miliardów dolarów, z czego do samej Grecji trafiły 422 miliony, do Turcji ponad miliard, a do Syrii prawie dwa i pół miliarda. Te kwoty stanowią oczywiście tylko część całej międzynarodowej pomocy skierowanej do tych krajów, niemniej plasuje to Grecję w pierwszej dwudziestce odbiorców pomocy humanitarnej.
Czy pomoc humanitarna jest zaplanowana w ten sposób, żeby dotrzeć do wszystkich poszkodowanych w danym kryzysie?
Organizacje nie mogą pomijać władzy, która sprawuje rządy na danym terenie. Nawet jeśli w myśl prawa międzynarodowego jest nielegalna. Tak więc agencje ONZ i NGO-sy muszą czasem negocjować zakres swoich działań z rebeliantami lub z reżimami. Ale nawet wówczas, gdy – jak w przypadku trzęsienia ziemi w Nepalu – głównym koordynatorem pomocy jest legalnie wybrany rząd, negocjacje mogą okazać się kłopotliwe. W tym przypadku to rząd ostatecznie zdecydował o tym, w jakich regionach i w jaki sposób ma zostać udzielona pomoc. Niestety, nie zawsze była ona kierowana w te miejsca, w których była najbardziej potrzebna.
Mam nadzieję, że część pomocy jest jednak przekazywana z pominięciem układów politycznych?
Pomoc humanitarna z założenia powinna być bezstronna i w dużej mierze tak rzeczywiście jest. Dzieje się tak pomimo interesów donatorów, NGO-sów i lokalnych władz. Ale czy jesteś w stanie wyobrazić sobie, że w obecnym konflikcie w Syrii pomoc jest udzielana wszystkim cywilom i tylko cywilom, bez przypadków przejmowania jej przez grupy zbrojne?
Zostawiając na boku całą tę grę interesów, przypuszczam, że będąc na miejscu, trudno oddzielić emocje od chłodnej analizy. Czy raportując o sytuacji w danym regionie, nie masz pokusy, aby wejść w rolę adwokata ludzi dotkniętych tragedią?
Pomaga mi świadomość, że jeśli nieobiektywnie podejdę do danej sprawy, ktoś w innym miejscu na świecie może nie otrzymać niezbędnej pomocy. W końcu to system naczyń połączonych. Swoje prywatne poglądy na temat politycznego zaangażowania stron konfliktu czy lokalnych władz pozostawiam dla siebie. Przecież nie zmienią one liczby ludzi, którzy, dajmy na to, pozostają bez wody pitnej.
Oczywiście, oprócz stwierdzenia podstawowych faktów, zajmujemy się także analizą sytuacji, a jej obraz – jak wiadomo – zależy od tego, jakie dane uwzględnimy. Zawsze staramy się jednak działać zgodnie ze sztuką, a także konsultować się z ludźmi, którzy mogą krytycznie spojrzeć na wnioski, które wysnuliśmy.
Jak duży macie wpływ na przebieg badania?
W Nepalu badaliśmy zniszczenia w czternastu dystryktach, które rząd uznał za priorytetowe. W trakcie pracy dochodziły do nas jednak informacje, że skoncentrowanie całej pomocy na wyznaczonych przez rząd obszarach prowadzi do dysproporcji w sytuacji humanitarnej pomiędzy miejscami, w których zniszczenia okazały się najbardziej dotkliwe, ale wymiar pomocy był znaczący, a miejscami, w których zniszczenia były niewielkie, ale nie udzielono żadnej pomocy.
Jak na to zareagowaliście?
Podjęliśmy decyzję, którą mógłbyś określić jako „lobbing na rzecz pewnych grup poszkodowanych”. Poprosiliśmy organizacje pozarządowe o dodatkowe środki, pozwalające na zbadanie jednego z „niepriorytetowych” dystryktów. W rezultacie kilka NGO-sów zdecydowało się rozszerzyć swoje działania na te obszary, mimo że raczej nie ułatwiało im to prowadzenia ich własnych projektów pomocowych.
***
Jagoda Pietrzak pracuje w REACH Initiative, organizacji tworzącej narzędzia i produkty informacyjne, które usprawniają proces podejmowania decyzji i planowania działań przez organizacje pomocowe. Po godzinach redaktor portalu o niezależnym podróżowaniu Peron4.pl.
***
Pozostałe teksty z bieżącego numeru dwutygodnika „Kontakt” można znaleźć tutaj.