fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Czy nauczyciel to kobieta?

W mojej pierwszej pracy dyrektor i wicedyrektor byli mężczyznami, a osoba odpowiedzialna za niemal całą papierkową robotę (sekretarka) – kobietą. To częsty układ sił. Mężczyźni odpowiadają za rozmach i wizję, kobiety swoją skrupulatną pracą podtrzymują istnienie placówki.
Czy nauczyciel to kobieta?
ilustr.: Piotr Depta-Kleśta

Gdy wpisuję hasło „statystyczna polska nauczycielka”, Google proponuje mi w zamian inne: „statystyczny polski nauczyciel”. Tak brzmią też nagłówki tekstów, które po kliknięciu przyznają jednak uprzejmie, że „przeciętny polski nauczyciel jest kobietą po czterdziestce”. Określenie „nauczycielka” wywołuje konkretne skojarzenia dotyczące ubioru i zachowania. W kulturze popularnej w rolach nauczycielskich występują zarówno postacie kobiece, jak i męskie, jednak te pierwsze rzadko budzą pozytywne skojarzenia. W serialu „Belfer” bohater grany przez Macieja Stuhra jest dynamicznym młodym mężczyzną rozpracowującym kolejne kryminalne zagadki, podczas kiedy pani Frał z „Włatców Móch” – mało rozgarniętą siwą kobietą z kokiem. Dmuchawiec, mistrz z powieściowego cyklu Małgorzaty Musierowicz, uduchowiony przewodnik młodzieży, autorytet i wzór to mężczyzna. W serii z lat 90. zastępuje go nieciekawa pani Sznytek, niemądra i ograniczona formalistka.

Kiedy Maria Janion zaczęła mówić o sobie „nauczycielka” zamiast „nauczyciel”, Kazimiera Szczuka komentowała to w tekście opublikowanym w „Polityce”: „Świadomie postawiła się w tej roli. Nauczyciel to archetyp – mistrz, przewodnik duchowy, ktoś, kto inicjuje i wtajemnicza. A z czym nam się kojarzy nauczycielka? – skromna, uboga pani od polskiego. Profesor solidaryzuje się z tysiącami niezauważanych, niedocenianych nauczycielek”. Nawet w „Dniu świra” wizerunek nauczyciela w kryzysie tożsamości będący koktajlem jego wzniosłości i żałosności jednocześnie, obarczonego kompleksami i bagażem przykrych doświadczeń, równocześnie piszącego w zaciszu domowym wiersze jest wizją, w której trudno wyobrazić sobie kobietę.

Kobiety do tablic, nie do debat

Feminizacja zawodu nauczycielskiego znajduje oczywiście potwierdzenie w danych. W całym kraju zdecydowana większość nauczycieli to kobiety – w roku szkolnym 2014/2015 było ich 552 034. Stanowiły 82 procent tej grupy zawodowej: od 78 procent w województwie podkarpackim do 85 procent w mazowieckim (raport Ośrodka Rozwoju Edukacji z roku szkolnego 2014/2015). Mimo tego nieco ponad rok temu, w szczytowym momencie dyskusji nad stanem edukacji, do stacji TVN24 (14 kwietnia 2019 roku) zaproszono samych męskich ekspertów. Zwróciła na to uwagę redakcja portalu OKO.press, a Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, polityczka i badaczka edukacyjna, tak pisała w swoim facebookowym apelu: „Ja się – jako osoba od lat edukację badająca, wspierająca aktywistycznie i politycznie – piekielnie cieszę, że szkolnictwo nareszcie doczekało się zainteresowania szerokiej opinii publicznej i mediów głównego nurtu. […] Ale na litość – czy zajmując się jednym, przez lata niedocenianym obszarem, koniecznie trzeba robić to, tak kompletnie nie doceniając jego głównych aktorek?”.

Jak w kraju, w którym nauczycielami są przede wszystkim kobiety, możliwe było zorganizowanie debaty o edukacji, na którą zaproszono samych mężczyzn? Można oczywiście odpowiedzieć, że niestety debata publiczna jest zdominowana przez mężczyzn i nie powinno to już zaskakiwać, skoro nawet dyskusje o prawach reprodukcyjnych są czasem prowadzone w wyłącznie męskim gronie. Za tą prawidłowością kryją się jednak władza, prestiż i role kulturowe.

Prestiż męskich końcówek

Kiedy zaczynałam pracę w zawodzie w szanowanym krakowskim liceum, dyskusja o żeńskich końcówkach była jeszcze na początkowym etapie. Zofia Gołubiew upominała krakowskie wydanie „Gazety Wyborczej”, że jest „dyrektorem”, a nie „dyrektorką”, a Renata Przybylska, dziekanka mojego macierzystego Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, bez zastanowienia postulowała w komentarzu do tego listu używanie męskich końcówek, bo brzmią o wiele poważniej: „Bez wątpienia sufiks «-ka» może obniżać rangę. Tak to jest w naszym języku odbierane. Dlatego w sytuacjach oficjalnych zalecałabym jednak stosowanie końcówki męskiej” – głosiła. Tymczasem nowo zatrudniona wicedyrektorka mojej szkoły, kiedy się przedstawiała, podkreśliła natychmiast, że jest „egzaminatorem”. Większość moich koleżanek określała siebie mianem „wychowawców”. Byłam jedyną osobą, która podpisywała się „wychowawczyni”, zresztą bez większych ambicji feministycznych – to określenie wydawało mi się wówczas bardziej logiczne i poprawne. Wszystko, co łączyło się z męską funkcją, a zarazem męską końcówką, wydawało się mieć od razu sznyt profesjonalizmu.

75 procent osób na stanowisku dyrektorskim to kobiety. W szkołach średnich proporcje się odwracają – 69 procent stanowisk należy do mężczyzn.

Ale za tym stało też przekonanie niedotyczące wyłącznie sfery symbolicznej: chociaż w gronie siedemdziesięciu osób zatrudnionych w moim pierwszym liceum było zaledwie kilku mężczyzn, to oni zazwyczaj byli uważani za tych lepiej radzących sobie z obowiązkami wychowawczymi. Przekonanie, że kolega sprawniej poradzi sobie z trudną klasą, że jest większym autorytetem w kwestii dyscypliny, było powszechne. Ja wówczas z moim wyglądem budziłam sporo troski: „Justynko, ubieraj się trochę inaczej, przypominasz uczennicę”. – Szkolna sekretarka, która pamiętała mnie niestety jako absolwentkę tej szkoły, załamywała ręce. „Bez jakiegoś faceta lepiej nie jedź na pierwszą wycieczkę” – radziły mi koleżanki, uważając, że tylko on poradzi sobie z dyscypliną i spinaniem całości. Chociaż miałam za sobą jakieś pięć lat bycia instruktorką harcerską, chłonęłam te rady jak gąbka, osłabiając we własnej głowie przekonanie o moich organizacyjnych umiejętnościach.

Wszystkie te wypowiadane w jak najlepszej wierze słowa miały w sobie nie tylko ładunek genderowy, lecz także wizję edukacji opartą na sile i przewadze, która jest niezbędna do „zapanowania” nad krnąbrnymi umysłami i ciałami wychowanków. A skoro nauczyciel ma być skutecznym władcą, musi być mężczyzną.

Podział władzy i swojskie chłopaki

Wspomniana władza jest w oświatowej branży na pozór dość równo rozdzielona pomiędzy obie płcie. Dane z Rejestru Szkół i Placówek Oświatowych wskazują, że stanowiska dyrektorskie odzwierciedlają statystyki z Ośrodka Rozwoju Edukacji – 75 procent osób na stanowisku dyrektorskim to kobiety. Ale kiedy popatrzymy na statystykę dotyczącą stanowisk w szkołach średnich, proporcje te zupełnie się odwracają – 69 procent stanowisk należy do mężczyzn, 31 procent do kobiet. To zapewne dlatego, że praca w szkole średniej cieszy się większym prestiżem i jest postrzegana jako bardziej wymagająca intelektualnie. W mojej pierwszej pracy dyrektor i wicedyrektor byli mężczyznami, a osoba odpowiedzialna za niemal całą papierkową robotę (sekretarka) – kobietą. To częsty układ sił. Mężczyźni odpowiadają za rozmach i wizję, kobiety swoją skrupulatną pracą podtrzymują istnienie placówki. Nierzadko praca kobiet, ta związana z wprowadzaniem danych do tabelek, zbieraniem podpisów od rodziców, ustawieniem stołów na nauczycielską wigilię, zarządzaniem uczniami w organizacji szkolnego przedsięwzięcia, bywa niewidzialna – w przeciwieństwie do tych czynności, które wiążą się z przemawianiem, przecinaniem szarf i wstążek, rzucaniem pomysłów, które musi zrealizować już ktoś inny. Z kolei modelowi roztargnionego romantycznego belfra, który gubi okulary i wszystkie dokumenty, zapomina o spotkaniach, a przy tym jest uroczy, towarzyszy zawsze ten mniej popularny – model nauczycielki, która wzruszy ramionami i , wyrozumiale machnie ręką i ogarnie to po cichu za niego.

Dobrze znam model nauczyciela – swojskiego chłopaka, z którym można konie kraść, bo nie obawia się, że będzie traktowany mniej poważnie.

Rodzynkowi w gronie łatwiej wybaczyć spóźnienia czy nieobecności. To mężczyźni nauczyciele bywają często liderami rankingów sympatii wśród uczniów. Podczas pierwszych lat swojej pracy, obawiając się, że mój młody wiek i wygląd jest obciążeniem, wkładałam swój wysiłek głównie w to, aby „wyglądać dorośle”, „postępować profesjonalnie” i nie wchodzić w serdeczne i bliskie kontakty z wychowankami, ponieważ tak sugerowały mi starsze koleżanki po fachu. Jednocześnie w niemal każdej szkole, w której pracowałam, mogłam zaobserwować model nauczyciela – swojskiego chłopaka, z którym można konie kraść, bo nie obawia się, że będzie traktowany mniej poważnie.

Ten trend był również widoczny w czasie strajku w 2019 roku. Zarówno w mediach tradycyjnych, jak i społecznościowych przybyło wtedy nieco kont nauczycieli – przewodników po świecie. Są to belfrzy, którzy piszą, „jak jest”, relacjonując szkolną rzeczywistość od środka, są dowcipni, czasem gorzcy i prawie zawsze obalają istotne przekonania, stereotypy, stawiając odważne tezy. Ich pojawienie się wniosło dużo do edukacyjnej debaty, sprawiło, że rozmowa o szkole wzniosła się ponad utarte przyzwyczajenia. Natomiast fakt, że Paweł Lęcki, Tomasz Tokarz czy Przemysław Staroń są mężczyznami, sprawia, że łatwiej im pisać z pozycji luzaka i eksperta zarazem. Temu pierwszemu zdarza się publicznie w postach przeklinać i zawsze mam wrażenie, że rzucająca inwektywami nauczycielka wzbudziłaby w odbiorcach o wiele większy dysonans. Sama spotkałam się dwukrotnie z sytuacją, w której publikując tekst o tematyce oświatowej na łamach OKO.press czy Krytyki Politycznej, dostałam w wiadomościach pouczenie, że nie wzięłam pod uwagę słów, które pisał już na swoim profilu na Facebooku mój kolega po fachu.

Zjawisko „fajnego nauczyciela”, który zupełnie przypadkowo najczęściej jest mężczyzną, zabierającego głos w imieniu całej grupy zawodowej jest dobrze widoczne przede wszystkim w kontekście tytułów Nauczyciela Roku. Ich proporcja rozkłada się równomiernie pomiędzy kobiety a mężczyzn – chociaż oczywiście nie odzwierciedla przewagi udziału kobiet, trzyma parytet. Spośród wszystkich najlepszych i nagradzanych w mediach najczęściej goszczą natomiast barwne postacie, takie jak wspomniany już Przemysław Staroń, Grzegorz Lorek czy Marcin Zaród. Po części także dlatego, że wymienieni panowie prowadzą lub prowadzili własne blogi. Marta Florkiewicz-Borkowska czy Zyta Czechowska, również aktywne w sieci – udzielające się chociażby na blogu Superbelfrzy RP – zapraszane są do mediów znacznie rzadziej. Zamiast nich głos zabierają mężczyźni, czego najbardziej jaskrawym przykładem była wspominana już pamiętna debata w TVN24.

Fenomen pożytecznych prac

Zawód nauczycielki należy wreszcie postrzegać na tle ogólnych nierówności na rynku pracy, skorelowanych z płcią, ale też ze specyfiką danej branży. Według danych GUS-u luka płacowa pomiędzy kobietami a mężczyznami, na którą powołuje się chociażby w tekście „Polska to nie jest kraj dla matek” Adriana Rozwadowska, wynosi aż 19 procent. Dane uwzględniają także nierówności pośród osób pracujących w tych samych zawodach, również sfeminizowanych, na przykład pielęgniarstwie. W edukacji szkolnej jest faktycznie inaczej – możemy mówić o równości płac, z wyłączeniem wykładowczyń akademickich – te zarabiają od swoich kolegów mniej. Ale uwagę przykuwa jeszcze szerszy problem. Wspomniane profesje, pielęgniarka i nauczycielka, są – tak się akurat składa – jednymi z najniżej opłacanych zawodów w Polsce. W obu branżach mieliśmy w ostatnim czasie do czynienia z protestami, strajkami, obie borykają się też z silnym odpływem chętnych do pracy. Tradycyjnie bowiem funkcje związane z obowiązkami opiekuńczymi czy edukacyjnymi są niskopłatne i przypisywane kobietom. Zwracała na to uwagę Julia Kubisa w swojej książce „Bunt białych czepków”, tak opisując pracę pielęgniarek: „Praca «kobieca» wyobrażana jest jako praca lżejsza, wykonywana w pomieszczeniu, czysta, bezpieczna, fizycznie niewymagająca, często powtarzalna i uznawana za nudną, wymagająca raczej «zręczności» niż umiejętności, często kojarzona z obowiązkami domowymi”. Kobiety w Polsce częściej wybierają zatrudnienie w sektorze publicznym ze względu na jego stabilność.

Do dziś pamiętam słowa mojej wykładowczyni prowadzącej metodykę nauczania: „Pamiętajcie, dziewczyny, że tylko w tym zawodzie dacie radę bez przeszkód z ciążą i porodem”. Tak się więc składa, że sfeminizowane branże należą do tych, które z jednej strony są słabiej opłacane, z drugiej zaś postrzegane jako bezpieczne w świecie, w którym, jak według danych Eurostatu uważa aż 77 procent obywateli naszego kraju, kobiecie przypisuje się jako główne zadanie opiekę nad domem i dziećmi. Oczywiście o kwestii płac nauczycielskich w Polsce, a raczej ich rażącym niedofinansowaniu, napisano już bardzo wiele. Mało kto zwraca jednak uwagę na to, że w najważniejszym nauczycielskim związku zawodowym, czyli ZNP, chociaż na szczeblach Zarządu Głównego proporcje płci rozkładają się mniej więcej po równo, to już w skład Prezydium Zarządu Głównego wchodzi czternastu mężczyzn i osiem kobiet. Funkcje prezesa i dwóch wiceprezesów pełnią mężczyźni. Nigdy też w historii związku kobieta nie była jego prezeską. Trudno jest więc mówić o pełnej reprezentacji kobiet i ich problemów, nawet w kontekście instytucji, której głównym celem jest przecież dbanie o interes pracowników, w tym przypadku w większości kobiet.

Tak komentuje to Dorota Obidniak z ZNP: „Przede wszystkim należy pamiętać o tym, co stanowi obowiązująca w Polsce Karta Nauczyciela: że o wysokości wynagrodzenia decydują kwalifikacje i staż. Karta jest kompletnie niedocenianym przez nas aktem prawnym, uniemożliwia bowiem to, co dzieje się w praktyce, także w niektórych bogatych krajach, że nauczyciel mężczyzna otrzymuje na wejściu wyższe wynagrodzenie albo ma większe szanse na awans. KN nie pozwala też na niższe wynagrodzenia dla nauczycielek przedszkoli, w których kobiety stanowią niemal sto procent. Problem niskich wynagrodzeń w tym samym stopniu dotyka więc kobiet i mężczyzn, którzy chcą być nauczycielami. Natomiast w kwestii reprezentacji kobiet w gremiach kierowniczych ZNP – członkinie związku pytane, dlaczego nie kandydują, podkreślają, że trudno byłoby im przenieść się do Warszawy, godzić obowiązki rodzinne z ciągłymi wyjazdami, nadgodzinami i tak dalej. Nie chcą narażać się na krytykę, której często muszą stawić czoła osoby na kierowniczych stanowiskach , i nie postrzegają braku kobiet w ścisłym kierownictwie jako przejawu dyskryminacji. W sfeminizowanym środowisku dostrzeżenie tego problemu jest czasem trudniejsze – bo najtrudniej jest się przyznać przed samą sobą do bycia osobą dyskryminowaną”.

Ostatnie zdanie wydaje się kluczowe. Trudno nam dostrzec opisane mechanizmy, bo kojarzymy je z przyznaniem się do słabości zamiast ze sproblematyzowaniem kwestii, o które trzeba walczyć. Tymczasem wciąż żyjemy w kraju, w którym w debacie głównego nurtu dotyczącej sfeminizowanej branży rozmawiają sami panowie, w którym nigdy nie było prezeski związku zawodowego, a nauczyciel mężczyzna cieszy się aurą wyjątkowości. Wnioski, jakie można wyciągnąć z tak zarysowanego obrazu, to smutne przekonanie, że w zawodzie tak sfeminizowanym jak zawód nauczycielki praca kobiet wciąż nie jest traktowana wystarczająco poważnie. Zarówno w sferze symbolicznej, jak i w tej całkowicie realnej. Sam fakt feminizacji zawodu nauczycielskiego nie jest skorelowany z kwestią upodmiotowienia jego głównych aktorek. Świadomość przepaści między płacami w branżach oświatowych a tymi lepiej płatnymi, a „mniej przydatnymi” społecznie wciąż jest niewystarczająca. Nauczycielki bardzo dobrze pamiętają o tym, że są nauczycielkami, często mówią o pasji czy misji, ale rzadko czują, że mają prawo mówić o swojej mocy i władzy.

Pliki do pobrania

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×