Publikujemy tekst Jasona Hickela „Progress and Its Discontents” w tłumaczeniu Huberta Walczyńskiego. Oryginał ukazał się 7 sierpnia 2019 roku na łamach „New Internationalist”.
Od kryzysu 2008 roku w debacie publicznej sporo się zmieniło. Recesja zostawiła po sobie zgliszcza. Przejęte domy, bezrobocie i spadające płace zwieńczyła brutalna polityka zaciskania pasa i głębokie cięcia w świadczeniach społecznych. Ludzie czuli się skrzywdzeni i wkurzeni, a gniew nasilała świadomość, że pieniądze podatników wpompowano do sektora bankowego, choć to właśnie skorumpowani bankierzy odpowiadają za cały ten bajzel. W kolejnych latach w większych miastach zaczęły pojawiać się ruchy protestu w rodzaju Occupy czy Indignados, które zaczęły zwracać uwagę na problem nierówności społecznych. Wydana w 2013 roku książka Thomasa Piketty’ego na ten temat, „Kapitał w XXI wieku”, od razu stała się bestsellerem. Oxfam dorzucił do tego znaną dziś powszechnie tezę, że najbogatszy jeden procent przejął więcej światowego majątku niż cała reszta populacji razem wzięta.
Wszystko to złożyło się na bezprecedensowy atak na dominujący neoliberalny konsensus, a gdzieniegdzie – na sam kapitalizm, którego społeczna wiarygodność zaczęła się załamywać. Na scenę wkroczyli lewicowi politycy, tacy jak Bernie Sanders, Elisabeth Warren czy Jeremy Corbyn. Obiecywali że na poważnie zajmą się problemem nierówności. Ich pomysły zyskiwały popularność, która jeszcze parę lat wcześniej byłaby nie do pomyślenia.
Ale druga strona nie spała. Miliarderzy, eksperci i komentatorzy zaczęli nakręcać nową narrację. To wszystko ściema, mówili. Spójrzcie trochę szerzej, a zobaczycie że postęp humanitarny tak naprawdę przyspiesza. Poprawia się oczekiwana długość życia, spada śmiertelność niemowląt, osiągamy imponujące efekty w zapobieganiu chorobom i – co najważniejsze – globalne ubóstwo znika w zaskakującym tempie. Kraje ubogie doganiają bogate, a świat nigdy nie miał się lepiej.
Nie minęło wiele czasu i ta optymistyczna opowieść zaczęła się pojawiać wszędzie. Początkowo była oparta na pracach popnaukowca Hansa Roslinga, który stał się sławny dzięki efektownym prezentacjom i wykresom, pokazującym, że wszystko zmierza w dobrą stronę. Wykresy Roslinga – stworzone przez Gapminder, szwedzką organizację non profit, która „walczy z nieporozumieniami dotyczącymi globalnego rozwoju” – szybko rozeszły się po internecie. Model działania Gapmindera zaczęła naśladować założona przez Maxa Rosera grupa Our World in Data, przedstawiając historyczne trendy w formie prostych kolorowych obrazków, które krążą potem w mediach społecznościowych.
Głównymi platformami dla tych optymistycznych infografik stały się strony takie jak Vox czy Buzzfeed, krzyczące nagłówkami w rodzaju „23 wykresy i mapy, które udowadniają, że świat ma się naprawdę dobrze” albo „9 powodów, dla których świat z każdym dniem staje się lepszy”. Na łamach „New York Timesa” opowieść tę zaczął powtarzać Nicholas Kristof, który pisał artykuły typu „2016 rok był najlepszy w historii świata”. A w 2018 roku ukazał się bestseller Stevena Pinkera „Nowe Oświecenie”: długi na tysiąc stron artykuł z Buzzfeeda, wspierający wykresami wielką metanarrację postępu. Pinker, z wykształcenia językoznawca, stał się ostatnio znany (głównie za sprawą chętnie oglądanych TED-talków) jako komentator globalnych trendów. Teraz wyrasta na lidera ideologicznego ruchu, który będziemy nazywać nowym optymizmem.
Najlepszy z możliwych światów
Nie ma nic złego w cieszeniu się z postępu. W najnowszej historii ludzkość osiągnęła niesamowite rzeczy, na które warto zwracać uwagę. Ale nie o tym tak naprawdę mówią nowi optymiści. Ich kluczowa teza nie brzmi „na świecie się poprawia”, a raczej „postęp, który obserwujemy, jest wynikiem globalnego rozprzestrzeniania się kapitalizmu”. Jak pisze Pinker: „Przemysłowy kapitalizm rozpoczął proces wielkiej ucieczki od powszechnego ubóstwa już w XIX wieku, dzisiaj ratuje ludzkość za pomocą wielkiej konwergencji”. Niektórzy idą o krok dalej i twierdzą, że wdzięczni mamy być nie tyle kapitalizmowi, co konkretnie jego neoliberalnej formie, która dominuje w światowej gospodarce od lat osiemdziesiątych.
Nie powinno więc dziwić, że opowieści nowego optymizmu przyciągnęły wielu bogatych sponsorów. A w szczególności jednej osoby – Billa Gatesa. Our World in Data jest finansowany przez Gates Foundation; Gapminder wylicza Gatesa jako jednego z największych donatorów. Gates inwestuje zarówno w Vox, jak i w Buzzfeeda. Analitycy FAIR – amerykańskiej organizacji monitorująca pracę mediów – nazwali kiedyś Vox tubą propagandową Gatesa i Microsoftu. Ale nie tylko o Gatesie mowa. Swoje dorzucili też bracia Koch – miliarderzy i baroni naftowi, znani z promowania opowieści o tym, że zmiany klimatyczne nie istnieją, a poza tym musimy radykalnie zderegulować rynek. Wspierają projekty takie jak Rozum i Postęp Ludzkości, koordynowany przez libertariański Cato Institute, którego autorzy propagują nowy optymizm jako część swojej prawicowej agendy.
To pociągająca opowieść. Rzecz w tym, że w dzisiejszym klimacie politycznym nowy optymizm stał się bronią w rękach tych, którzy próbują ocalić coraz mniej wiarygodny model gospodarczy. Stał się ostatnią potyczką w walce o utrzymanie status quo.
Nowi optymiści starannie stroją się w kostium naukowości i racjonalności: jedynie „trzymają się faktów”, jak lubi mawiać Roser. A z faktami się nie dyskutuje. Takie też zdanie pojawia się na okładce opublikowanej pośmiertnie książki Roslinga: „Factfulness. Dlaczego świat jest lepszy, niż myślimy, czyli jak stereotypy zastąpić realną wiedzą”. Niektórzy zaczęli się nawet nazywać racjonalnymi optymistami, zapożyczając tytuł z manifestu brytyjskiego arystokraty i przedsiębiorcy Matta Ridleya. Według nich każda racjonalna osoba musi przyznać, że wolnorynkowy kapitalizm doskonale służy ludzkości i powinniśmy się go trzymać. Wierzyć w cokolwiek innego to ideologia.
Pomimo przywiązania do racjonalności, nowi optymiści zaskakująco rzadko zainteresowani są niuansami argumentów historycznych, na które się powołują. Przerobili opowieść o postępie w groteskowo uproszczoną narrację, w której kapitalizm jest odpowiedzialny za praktycznie wszystko, co dobre we współczesnej historii, i za nic złego. Nigdy nie wspominają o tym, że większość zdobyczy społecznych osiągnięto dzięki walce związków zawodowych i ruchów społecznych, dzięki publicznie finansowanym badaniom, publicznej służbie zdrowia i powszechnemu systemowi edukacji, co prawie za każdym razem było związane z silnym i brutalnym oporem klasy kapitalistów. Przepaść we wskaźnikach społecznych pomiędzy klasami i krajami skrupulatnie ukrywana jest w zagregowanych trendach. A wszystkie oczywiste zbrodnie kapitalizmu – kolonizacja, ludobójstwa, niewolnictwo na plantacjach, wojny o ropę, dążenie do ograniczania praw pracowniczych, a wreszcie, co może najważniejsze, nadchodząca katastrofa klimatyczna – są albo bagatelizowane, albo ignorowane.
Nie powinno więc dziwić, że naukowcy i historycy wielokrotnie krytykowali nowy optymizm ze względu na wybiórcze wykorzystanie danych. Jak na ludzi, którzy tak głośno krzyczą o naukowości, nowi optymiści potrafią być niespotykanie nienaukowi, bo poświęcili rzetelną analizę na rzecz politycznej skuteczności. W żadnym innym miejscu nie jest to lepiej widoczne niż w kluczowej części narracji nowych optymistów – historii globalnego ubóstwa.
Za liczbami
W 2015 roku, kiedy dane Oxfamu na temat majątku jednego procenta i globalnych nierówności zaczęły szeroko się rozchodzić, „The Spectator” odpowiedział artykułem: „Czego Oxfam nie chce wam powiedzieć: globalny kapitalizm oznacza mniej ubóstwa niż kiedykolwiek”. Autor argumentował, że błędem jest skupianie się na nierównościach i mówienie o tym, ile posiada jeden procent najbogatszych. Może i mają więcej niż reszta świata razem wzięta, ale jest to uzasadnione, bo ten sam system, który uczynił ich tak zamożnymi, ograniczył też ubóstwo w rozwijających się krajach. Tekst jest wart zacytowania, bo stanowi doskonały przykład narracji nowych optymistów:
Żyjemy dziś w złotej erze walki z ubóstwem. Każdy, kogo interesuje walka z biedą na świecie, musi przyjąć, że to, co robimy, działa – i powinniśmy dalej to robić. Jesteśmy na drodze do niesamowitego celu: całkowitego wyeliminowania ubóstwa w ciągu naszego życia. Ci, którym naprawdę zależy na pomocy biednym, a nie na skrzywdzeniu bogatych, będą się z tego cieszyć i wybiorą liderów, dzięki którym wolny handel i globalny kapitalizm będą się rozwijać. Bo to jedyna droga do tego, żeby ubóstwo przeszło do historii.
Słyszymy ten sposób argumentacji od lat. Używał go konserwatywny psycholog Jordan Peterson w debacie z filozofem Slavojem Žižkiem. Bill Gates mówił tak na początku 2019 roku, gdy światowi liderzy i elity biznesowe przybyli do Davos na Światowe Forum Ekonomiczne. Jak gdyby chciał uprzedzić zwyczajową krytykę nierówności, która pojawia się w kontekście Davos, Gates zatweetował stworzony przez Our World In Data wykres dotyczący ubóstwa, aby przypomnieć swoim 46 milionom obserwujących, że świat ma się coraz lepiej. Wykres przedstawia niesamowitą historię: ubóstwo spadło radykalnie na przestrzeni ostatnich dwustu lat, z 94 procent ludzkości w 1820 roku do 10 procent ludzkości dzisiaj – czyli około 730 milionów osób. Szczególnie szybko sytuacja poprawiała się od czasu rozpoczęcia neoliberalnej globalizacji w latach 80. Przekaz Gatesa był prosty – zanim zaczniecie wieszać psy na systemie gospodarczym, pamiętajcie, że odpowiada za nadzwyczajny postęp ludzkości.
To kusząca opowieść, ale jest z nią sporo problemów. Po pierwsze, ta optymistyczna historia opiera się na ekstremalnie niskim progu ubóstwa wynoszącym 1,90 dolara dziennie. Na pierwszy rzut oka może to nie być problem; przywykliśmy do tej liczby, bo tak często była przywoływana przez Bank Światowy czy ONZ. Rzecz w tym, że nie ma żadnych empirycznych dowodów na to, że 1,90 dolara dziennie pozwala zaspokoić podstawowe ludzkie potrzeby. To wartość arbitralna, która nic nie znaczy w kontekście ubóstwa. W istocie mamy ogrom dowodów na to, że ludzie żyjący nieco powyżej tego progu są ekstremalnie biedni pod każdym względem, cierpią na horrendalnie wysoki poziom niedożywienia i śmiertelności dzieci oraz mają niską oczekiwaną długość życia.
Popatrzmy na ten dziwny paradoks. FAO – Organizacja Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa – mówi, że żyje dziś na świecie 815 milionów osób, które nie mają dostępu do wystarczającej liczby kalorii dziennie, by podtrzymać „minimalną” ludzką aktywność. Około 1,5 miliarda cierpi na brak „bezpieczeństwa żywnościowego” i nie przyswaja kalorii pozwalających na podtrzymanie „normalnej” ludzkiej aktywności. Niedożywionych jest z kolei 2,1 miliarda. I FAO pokazuje, że te liczby rosną. Innymi słowy, próg 1,90 dolara, o którym mówią Gates i Pinker, sugeruje, że mniej osób jest biednych niż głodujących czy niedożywionych, a liczba ubogich spada. Tymczasem liczba cierpiących głód rośnie.
Jeżeli 1,90 dolara to za mało, by mówić o podstawowym poziomie dostępu do żywności, można rozsądnie uznać – jak większość badaczy, którzy zajmują się biedą – że to za niski próg, aby uznawać go za miarę ubóstwa. Ci, którzy bronią tej miary, twierdzą, że tyczy się ona „ubóstwa skrajnego”. Ale pamiętajmy: 1,90 dolara to równowartość tego, co za takie pieniądze można było kupić w Stanach Zjednoczonych w 2011 roku. Ekonomista David Woodward policzył kiedyś, że to tak, jakby kazać 35 osobom w Wielkiej Brytanii przetrwać „za jedną płacę minimalną, bez żadnych świadczeń socjalnych, podarunków, pożyczek, korzystania z odpadków, żebrania czy oszczędności (jako że wszystkie te rzeczy traktowane są jako dochód, gdy zbiera się dane dotyczące ubóstwa)”. To wychodzi poza jakiekolwiek definicje „skrajności”. To obraza ludzkości. To, że nazwiemy próg „skrajnym”, nie sprawia, że stanie się uzasadnionym narzędziem analitycznym.
W rzeczywistości nawet Bank Światowy wielokrotnie mówił, że granica 1,90 dolara to za niski próg gdziekolwiek poza najbiedniejszymi krajami i że nie powinna być używana w polityce publicznej. W 2016 roku raport Atkinsona na temat globalnego ubóstwa zaprezentował ostrą krytykę progu 1,90 dolara, a Bank Światowy – zmuszony do odpowiedzi – stworzył nowe progi dla krajów o niższym średnim dochodzie (3,20 dolara na dzień) i wyższym średnim (5,50 dolara na dzień). Po przyjęciu tych bardziej realistycznych progów będziemy mieć na świecie 2,4 miliarda osób cierpiących ubóstwo – ponad trzy razy więcej, niż twierdzą nowi optymiści.
Ale nawet te wartości nie mają stosownego oparcia w empirycznych danych. Takie kwoty wciąż nie wystarczają do zaspokojenia podstawowych potrzeb. Departament Rolnictwa Stanów Zjednoczonych policzył, że człowiek potrzebuje 6,70 dolara dziennie, by zaspokoić swoje potrzeby żywieniowe, nie mówiąc o dachu nad głową, ubraniach, transporcie i innych rzeczach niezbędnych do życia. Brytyjski ekonomista Peter Edwards zbadał, że trzeba 7,40 dolara dziennie, aby osiągnąć normalną oczekiwaną długość życia. The New Economics Foundation wylicza, że trzeba około 8 dolarów dziennie, by skutecznie zredukować śmiertelność niemowląt. Harvardzki ekonomista Lant Pritchett twierdzi z kolei, że skoro próg ubóstwa liczony jest w oparciu o amerykański parytet siły nabywczej, to powinien być powiązany z amerykańskim progiem ubóstwa, który wynosi około 15 dolarów dziennie. Literatura na ten temat jest ogromna, ale co ciekawe, nowi optymiści jak Gates czy Pinker nigdy nie poruszają tego tematu.
Kiedy mierzymy globalne ubóstwo, używając progów opartych na badaniach empirycznych, cała ta opowieść zaczyna wyglądać zupełnie inaczej. Jeżeli przyjmiemy próg 7,40 dolara – który wciąż jest względnie niski, biorąc pod uwagę różne propozycje badaczy – zobaczymy, że liczba osób ubogich w ogóle nie spadła. A w gruncie rzeczy dramatycznie wzrosła od 1981 roku – z 3,2 miliarda osób do 4,2 miliarda, jak mówią dane Banku Światowego. To sześć razy więcej niż 730 milionów, do których próbują nas przekonać Gates i Pinker.
Te 4,2 miliarda odpowiadają 58 procentom populacji świata – przerażająca proporcja. To względny spadek z 71 procent w 1981 roku, co cieszy, ale nie ma to nic wspólnego z radykalną poprawą sytuacji, o której mówią nowi optymiści. Historia wielkiego postępu okazuje się nagle mizerna i – w świecie tak niesamowicie bogatym jak nasz – absolutnie nieakceptowalna. W dodatku zdecydowana większość tej drobnej poprawy dotyczy jednego rejonu: Chin i azjatyckich tygrysów. Gdy spojrzymy na te same dane, pomijając Chiny, zobaczymy, że proporcja osób w ubóstwie jest dziś niemal identyczna jak w 1981 roku i nie ma w tym zakresie żadnego postępu.
To niezwykle istotne, bo sukces gospodarczy Chin i azjatyckich tygrysów nie jest pochodną neoliberalnej polityki, o której trąbią nowi optymiści, a raczej kierowanej przez państwo polityki przemysłowej, protekcjonizmu i regulacji. Kraje te zintegrowały się z gospodarką globalną, fakt, ale zrobiły to na własnych zasadach. W przeciwieństwie do tego, co mówią nowi optymiści, nie można ich wykorzystać do obrony opartego na konsensusie waszyngtońskim neoliberalizmu. Takie stawianie sprawy jest zwyczajnie nieuczciwe. W końcu polityka prowadzona przez Chiny – oparta na kontroli przepływu kapitału, subsydiach przemysłowych i przymusowych transferach technologii – przez długi czas doprowadzała do szału zwolenników wolnego rynku, z Gatesem na czele.
Z drugiej strony cała reszta Globalnego Południa stała się epicentrum neoliberalnego eksperymentu, diametralnie odmiennego w skutkach. Pomiędzy latami 80. a 90. Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Bank Światowy narzucały krajom Południa skrajnie wolnorynkową politykę w formie tak zwanych programów stabilizacyjnych, które bazowały na znoszeniu ceł i subsydiów, cofaniu reform rolnych, prywatyzacji dóbr publicznych, publicznej służby zdrowia czy edukacji – wszystko to zwykle przy szerokim sprzeciwie społecznym.
Konsekwencje były tragiczne. Podczas implementacji programów stabilizacyjnych liczba osób w ubóstwie wystrzeliła do poziomu 1,3 miliarda, a nawet ich odsetek wzrósł w owym okresie z 62 do 68 procent. Neoliberalna globalizacja lat 80. i 90. pogorszyła stan rzeczy, a nie poprawiła. Warto przy tym pamiętać, że nie mamy tu do czynienia z niefortunnymi skutkami aplikowania nadgorliwej wersji kapitalizmu. Historycy gospodarczy sugerują, że programy stabilizacyjne były celową strategią krajów Zachodu i elit biznesowych, w której chodziło o podwyższenie stopy zwrotu z kapitału w wyniku otwarcia nowych możliwości pod inwestycje zagraniczne. Przymusowa liberalizacja Południa, z wszystkimi kosztami w postaci życia ludzkiego, została dokonana po to, żeby zachodni kapitalizm mógł się dalej toczyć.
Od 2000 roku trochę się polepszyło, to fakt. Ale jak pokazują dane Banku Światowego, najbardziej imponujące zmiany (poza Azją Wschodnią) odnotowano w Ameryce Łacińskiej. Ta poprawa związana jest z tak zwaną różową falą lewicowych rządów, które doszły do władzy w różnych częściach kontynentu na przestrzeni ostatnich dwóch dekad, zazwyczaj konfrontując się z amerykańską dominacją w regionie. Ich osiągnięcia w zwalczaniu ubóstwa są wynikiem szerokich programów świadczeń społecznych, nie wolnorynkowej polityki. Cokolwiek sądzimy o tych rządach – a jest mnóstwo rzeczy, za które można je krytykować – to wciąż podważa narrację nowych optymistów. To niewygodny fakt, którego nigdy nie przyjęli do wiadomości.
Przepisywanie historii
Jest jeszcze jeden poważny problem z narracją o redukcji ubóstwa promowaną przez Gatesa czy Pinkera, może nawet bardziej istotny niż nieścisłości, o których pisałem dotychczas. Tyczy się on ich tez na temat kolonializmu.
Wykres przedstawiający długookresowe trendy w dziedzinie biedy na świecie – ten, który zatweetował Gates, a stworzył Roser – sięga 1820 roku i sprawia wrażenie, że stopa globalnego ubóstwa radykalnie malała podczas epoki kolonialnej. To dziwna teza, z kilku powodów. Po pierwsze, jedyne dane, jakie mamy na temat biedy, są zbierane od 1981 roku – dlatego od tego punktu zaczynam swoje wykresy. Badacze ubóstwa dobrze wiedzą, że wszystkie wcześniejsze informacje są po prostu zbyt mało rzetelne, żeby były przydatne, a próby rozciągania ich aż do roku 1820 są niedorzeczne. Nie ma żadnych danych, które mogłyby wesprzeć tezy o trendach dotyczących ubóstwa w długim okresie. Po prostu nie istnieją.
Wykresy Rosera oparte są na dwóch osobnych zbiorach danych: jednym dotyczącym lat 1820–1970 i drugim od 1981 roku do dzisiaj. Drugi odwołuje się do rzeczywistych danych pochodzących z badań. Ale pierwszy nie ma nic wspólnego z ubóstwem, a wyłącznie z PKB – odzwierciedla narodowe dane dotyczące produkcji dóbr. Wiąże się z tym kilka problemów. Zacznijmy od tego, że ten zbiór danych jest niezwykle wybrakowany, bo skupia się niemal wyłącznie na krajach Zachodu. Dla całej Azji i Ameryki Łacińskiej zawiera dane tylko z trzech krajów przed rokiem 1900. Dla Afryki – żadnych danych do 1900 roku i tylko z trzech krajów przed 1950. Innymi słowy, dla znacznej większości populacji świata przez znaczną większość czasu, o którym mówimy, nie ma żadnych danych. Nie trzeba być statystykiem, aby stwierdzić, że nie jest to najlepsza baza empiryczna do wyciągania wniosków na temat globalnych trendów.
Ale braki w danych to jedna sprawa, a nawet gdybyśmy założyli, że wartości PKB w latach 1820–1970 są adekwatne, to nic nam to nie mówi o jakości życia ubogich w tym okresie. PKB nie odzwierciedla bowiem dóbr i usług, które ludzie uzyskują ze zwykłych zasobów umożliwiających przetrwanie: dziczyzny i paszy ze wspólnych lasów, wody z komunalnych zasobów irygacyjnych, kurczaków i warzyw uprawianych na potrzeby gospodarstwa domowego, podarunków od sąsiadów i tak dalej. Wszystko to normalnie bierze się pod uwagę, badając i mierząc poziom ubóstwa.
To ważna kwestia, bo kraje, które były skolonizowane przez dużą część okresu pomiędzy 1820 rokiem a momentem ogłoszenia niepodległości w połowie XX wieku, padły ofiarą procesów grodzenia dóbr wspólnych i masowego wywłaszczania, niszczących samowystarczalne gospodarki lokalne i pozbawiających mieszkańców dostępu do dóbr wspólnych. Wysiedlonych ze swoich ziem mieszkańców zmuszono do wkroczenia w kapitalistyczny system pracy najemnej – w posiadanych przez Europejczyków kopalniach, fabrykach czy na plantacjach. W większości przypadków wiemy, że płace, które dostawali w nowym układzie gospodarczym – grosze dziennie – nijak nie równoważyły tego, co im odebrano w postaci ziemi i innych zasobów zajętych przez kolonizatorów.
Jeżeli sprywatyzujesz las i zaczniesz sprzedawać drewno – PKB wzrośnie. Jeśli wypalisz samowystarczalną farmę i zamienisz ją w plantację bawełny – PKB wzrośnie. Ale nic nam to nie mówi o tym, co straciły miejscowe społeczności. Koszty ich życia i dobrobytu zamieciono pod statystyczny dywan. Z tych powodów PKB nie jest odpowiednim narzędziem do mierzenia ubóstwa – a już zwłaszcza nie w erze grodzenia i wywłaszczania.
Weźmy przykład Indii. W XIX wieku Brytyjczycy zaczęli grodzić lasy wspólne (żeby mieć z czego budować okręty), prywatyzować społeczne zasoby wody, niszczyć lokalne spichlerze i tak dalej. Cel tych działań był prosty – zostawić farmerów na pastwę głodu po to, aby nie mieli innego wyjścia niż intensywna produkcja rolnicza na eksport (do Londynu). Podziałało: wydajność wzrosła, eksport też. Widać to w statystykach narodowych. Tyle że w tym okresie 30 milionów mieszkańców Indii zmarło z głodu wskutek brytyjskiej polityki rolnej. O całej tej katastrofie w szczegółach pisał historyk Mike Davis w książce „Late Victorian Holocausts”. Pomiędzy 1870 a 1920 rokiem oczekiwana długość życia w Indiach spadła o 20 procent.
Ta sama historia powtarzała się raz za razem na Globalnym Południu. Kolonizacja Kongo brutalnie zniszczyła lokalną gospodarkę samowystarczalną. Ostatecznie zginęło 10 milionów osób – połowa populacji kraju. Kolonizacja Afryki Południowej pozbawiła czarnych 90 procent ziemi. Kolonizacja Ameryki Południowej była procesem masowego zniewalania i licznych ludobójstw, w których zginęła przeważająca część rdzennej populacji. Projekt kolonizacyjny wszędzie doprowadzał do ubóstwa.
Nie ma po tym śladu na wykresach Rosera. Ulubiona infografika Billa Gatesa bierze całą przemoc kolonialną, a następnie – za pomocą kreatywnego wykorzystania nierzetelnych statystyk – przebiera ją za wesołą historię postępu.
Wzbierająca fala?
Kiedy przedstawia się taką krytykę, nowi optymiści czasami podejmują inną opowieść. Może dochody ubogich nie wzrosły wystarczająco, żeby wydźwignąć ich z ubóstwa, ale przynajmniej wzrosły w ogóle. Dla tych, którzy chcą bronić istniejącego systemu gospodarczego, właśnie to jest papierkiem lakmusowym. I choć to prawda, że przeciętne dochody ubogich wzrosły od 1981 roku, to musimy pamiętać o dwóch zastrzeżeniach.
Po pierwsze, wzrost nie był jednostajny. W gruncie rzeczy w okresie neoliberalizmu lat 80. i 90. ubodzy doświadczali spadku dochodów albo stagnacji, czasem przez dłuższy okres. Tak było ze znaczną częścią Globalnego Południa. Na przykład w Afryce Subsaharyjskiej dochody spadły w latach 80. i nie powróciły do pierwotnego poziomu aż do 2005 roku. Raz jeszcze – te wszystkie fakty zadają kłam każdej opowieści o tym, że neoliberalna globalizacja jest głównym motorem postępu.
Po drugie, wzrost, który rzeczywiście miał miejsce, był żenująco powolny. Jeżeli pominiemy Azję Wschodnią, to zgodnie z danymi Banku Światowego od 1981 roku dochody ubogich rosły średnio o dwa centy rocznie. Jak tak dalej pójdzie, to wyciągnięcie ubogich ponad próg 7,40 dolara dziennie zajmie nam kolejne dwieście lat.
Wzrost jest tak znikomy nie dlatego, że żyjemy w ubogim świecie, w którym bieda byłaby czymś naturalnym i nieuniknionym. Przeciwnie, żyjemy w świecie niewiarygodnie bogatym. Problem w tym, że globalna gospodarka została tak skonstruowana, aby znaczna część dochodów trafiała do kieszeni najbogatszych. Tylko 5 procent nowego dochodu związanego z globalnym wzrostem gospodarczym trafia do najuboższych 60 procent ludzkości. To uderzająca wartość, jeżeli weźmiemy pod uwagę fakt, że ci ludzie dostarczają większości zasobów i pracy na rynku. W zamian dostają dosłownie grosze. Z jakichś jednak powodów nowi optymiści bronią tego systemu jako najlepszego z możliwych światów.
Trzeba ogromnej naiwności, by nazywać to wszystko postępem, jakkolwiek go zdefiniujemy. Szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że przy zasobach, które mamy, moglibyśmy położyć kres ubóstwu kilkukrotnie. Wydobycie wszystkich na świecie ponad próg 7,40 dolara wymagałoby przesunięcia około 6 bilionów światowego dochodu do ubogich. Dla porównania – to około 7 procent dochodu, który zgarnia najbogatsze 10 procent. Jeżeli zmienimy zasady, które rządzą globalną gospodarką, aby pozwolić ubogim na uzyskanie chociaż tego ułamka – za pomocą praw zapewniających sprawiedliwsze płace, bardziej uczciwych zasad handlu międzynarodowego i tym podobnych rozwiązań – możemy położyć kres biedzie raz na zawsze.
To prowadzi nas do kolejnej ważnej kwestii. Steven Pinker lubi mówić, że lewicowcy, którzy krytykują jego przesłodzoną, optymistyczną narrację, „nienawidzą postępu”, bo każde osiągnięcie, jakie przyniósł nam kapitalizm, jest, jak to mówi, „upokarzające dla ich światopoglądu”. To bardzo dziwna teza i można ją utrzymać tylko dopóty, dopóki będziemy przyjmować nader wąską definicję postępu. Otóż nowi optymiści są zadowoleni z postępu rozumianego jako dowolnie mała poprawa względem przeszłości. W takim ujęciu nawet wzrost dochodów o dwa centy rocznie można opowiedzieć jako wielką historię sukcesu.
Dla lewicowców to za mało. W tradycji lewicowej postęp mierzymy nie względem wcześniejszego stanu, ale względem tego, co byłoby sprawiedliwe. Z tej perspektywy jest absolutnie nieakceptowalne, że 60 procent ludzkości żyje w ubóstwie, gdy nawet drobne przesunięcie w istniejącym dochodzie globalnym od bogatych do biednych mogłoby zakończyć problem ubóstwa raz na zawsze. To są osiągnięcia, które chce zobaczyć lewica: większość świata pracująca za godne płace, uczciwe ceny za surowce, sprawiedliwy podział globalnych plonów. To nie są radykalne żądania i nie jest trudno je wprowadzić, a jednak z jakiejś przyczyny Pinker i inni nowi optymiści odrzucają taką wizję. Dla nich niesprawiedliwy podział globalnego dochodu jest do przyjęcia i trzeba się z niego cieszyć tak długo, jak ubodzy dostają grosz czy dwa każdego roku.
Staje się więc jasne, na czym opiera się światopogląd nowych optymistów. Nie ma w nim nic szczególnie optymistycznego. Przeciwnie, to słabe i tchórzliwe, pesymistyczne uleganie status quo.
Problemy z względnością
Raz za razem do nowych optymistów powraca kwestia nierówności społecznych. Żeby się z tym uporać, wielu twierdziło, że globalne nierówności znikają, a kraje ubogie doganiają bogate. Wykresy produkowane przez Gapmindera i Our World In Data sprawiają wrażenie, że w ciągu ostatnich kilku dekad luka prawie zniknęła, a dawny kolonialny podział na Północ i Południe się skończył. To jest właśnie Pinkerowska „wielka konwergencja”. „Ubogie kraje nadrobiły zaległości!”, mówi Max Roser. A Bill Gates oznajmia, że „świat nie jest już podzielony pomiędzy Zachód i całą resztę”.
Ta narracja opiera się na jednej jedynej mierze nierówności – opartej nie na różnicy dochodowej, ale na względnym tempie zmian. Jeśli więc dochód ubogiego kraju rośnie w szybszym tempie niż dochód kraju bogatego, jest to przedstawiane jako redukcja nierówności, nawet jeśli przepaść pomiędzy nimi wzrosła. Weźmy dla przykładu kraj ubogi, w którym dochód wzrósł z 500 do 1000 dolarów (czyli o 100 procent), i bogate państwo, gdzie dochód wzrósł z 50 000 do 75 000 dolarów (czyli o 50 procent). Dochód ubogiego kraju zwiększał się dwa razy szybciej niż bogatego, względem punktu początkowego. Ale przepaść pomiędzy nimi się powiększyła – z różnicy 49 500 do 74 000 dolarów. Zgodnie z jakąkolwiek sensowną definicją nierówności się pogorszyły.
Miary względne bywają przydatne do poszczególnych celów analitycznych, ale ignorowanie bezwzględnej różnicy pomiędzy dochodami, tak jak to robią nowi optymiści, jest zwyczajnie nieuczciwe. A różnica dramatycznie wzrosła. Ubogie kraje wcale nie zbliżają się do bogatych. W rzeczywistości różnica dochodów w przeliczeniu na osobę pomiędzy Północą a Południem jest dziś czterokrotnie większa niż kilka dekad temu – wzrosła z 9 000 dolarów w 1960 roku do 35 000 dolarów dzisiaj. Nie ma żadnej „konwergencji”, jak sugerują nowi optymiści. Jest drastyczny rozjazd.
Skąd to się bierze? Stąd, że gospodarka światowa została zorganizowana w taki sposób, by Globalna Północ zarabiała kosztem całej reszty ludzkości. Północ posiada zupełnie nieproporcjonalny udział głosów w Banku Światowym i Międzynarodowym Funduszu Walutowym, ma też niedorzecznie dużą siłę przetargową w Światowej Organizacji Handlu. W ten sposób steruje się politycznymi decyzjami krajów ubogich za pomocą długu i warunkowego finansowania. Północ kontroluje praktycznie wszystkie raje podatkowe, co pozwala międzynarodowym korporacjom nielegalnie wyciągać nieopodatkowane zyski z najuboższych państw. Kraje Północy mogą obalać rządy, których polityki gospodarczej nie aprobują, czy okupować państwa uznane za strategiczne z perspektywy zasobów bądź geografii.
Ta geopolityczna nierównowaga sił podtrzymuje i reprodukuje globalny podział klasowy, który pogorszył się – a nie poprawił – przez kilka dekad od końca kolonializmu.
Nasz system gospodarczy zawiódł, jeżeli chodzi o jakikolwiek istotny postęp w sprawie ubóstwa, nie dlatego, że tego problemu nie da się rozwiązać, ale dlatego, że zyski idą do tych na górze. Jak pisze o globalnej biedzie filozof z Yale, Thomas Pogge, moralną miarą nie są tu ani liczby bezwzględne, ani proporcje, ani nawet sam trend spadkowy, ale raczej zasięg ubóstwa zestawiony z naszymi możliwościami położenia mu kresu. Biorąc pod uwagę to kryterium, mamy się dziś gorzej niż kiedykolwiek w historii. W sensie moralnym cofnęliśmy się w rozwoju.
Ale nie musi tak być. Możemy zmienić zasady rządzące globalną gospodarką, żeby stała się uczciwsza dla większości świata. W mojej książce „The Divide” w 2017 roku omówiłem potrzebne rozwiązania: musimy zdemokratyzować instytucje odpowiadające za globalną gospodarkę; wprowadzić globalny system minimalnych płac, aby pracownicy mogli uzyskiwać uczciwą część dochodów, na które pracują; umorzyć niespłacalne długi po to, żeby uwolnić rządy od zewnętrznej zależności; i tak dalej. Ale tak jak zawsze to było z postępem ludzkości, wymagałoby to politycznej walki przeciwko tym, którym tak wspaniale się wiedzie dzięki istniejącemu status quo.
Ostatecznie tego właśnie broni mitologia nowych optymistów. Ale z mitami tak już bywa, że mają przedziwną zdolność do rozpadania się na kawałki, gdy zostaną skonfrontowane z rzeczywistością. A gdy upadają mity, wyłania się nowy świat.
Książkę Jasona Hickela poświęconą globalnemu rozwojowi, „The Divide”, można nabyć tutaj.