
Obecność. To dla mnie słowo-klucz do Wielkiego Tygodnia. Odważam się go użyć, choć wiem, że może się wydać zupełnie pasywne, a przez to bezsensowne. Przecież bardziej niż obecnością Wielki Tydzień naznaczony powinien być działaniem; to w końcu punkt kulminacyjny historii zbawienia – historii świata, w tym także mojej własnej historii. Takie punkty kulminacyjne wypełnione są „dzianiem się”: wielką walką dobra ze złem, bohaterstwem, odwagą, sprawczością.
A jednak zarówno opowieść o Odkupieniu, jak i moja własna historia mają w sobie elementy, w których działanie wydaje się pomysłem chybionym; momenty bezradności, lęku i osamotnienia – kawałki doświadczeń, w których nie da się zrobić już nic poza… cierpliwą obecnością.
Duchowość obecności to być może największe wyzwanie, jakie stawia przede mną opowieść o zbawieniu świata. To wyzwanie dla mojej niecierpliwości, dla lęku przed zbyt długim trwaniem w poczuciu bezsensu.
Okazuje się jednak, że kiedy Jezus doświadcza w tym czasie piekła w swojej psychice, duchu i ciele, jego bliscy mogą jedynie przy Nim… być. Podobnie okazuje się, że kiedy ja doświadczam piekła za życia, Chrystus ratuje mnie z niego przez to, że w nim ze mną… jest.
Tegoroczny Wielki Tydzień układa mi się w narrację o czterech Obecnościach. O cichym, niespektakularnym i wiernym trwaniu, tak bardzo pod prąd mojej chęci przeskoku z cierpienia prosto w poranek Zmartwychwstania.
Obecność, która niczego nie zmienia?
Na sześć dni przed Paschą Jezus przybył do Betanii, gdzie mieszkał Łazarz, którego Jezus wskrzesił z martwych. Urządzono tam dla Niego ucztę. Marta posługiwała, a Łazarz był jednym z zasiadających z Nim przy stole. Maria zaś wzięła funt szlachetnego i drogocennego olejku nardowego i namaściła Jezusowi nogi, a włosami swymi je otarła. J 12, 1-3
Sześć dni przed piekłem Jezus odwiedza dom przyjaciół. To bezpieczny miejsce. Być może właśnie dlatego Jezus wybiera Betanię – żeby choć przez chwilę zapomnieć o lęku przed tym, co nadchodzi.
Uczniowie, którym już trzykrotnie próbował powiedzieć o swojej udręce, nie zrozumieli. Nie widzą Go – prawdziwego. Wypierają informacje o cierpieniu. Widzą jedynie Jego przyszłą chwałę – i już dzielą między siebie zaszczytne miejsca w Królestwie Bożym.
Teraz więc idzie do przyjaciół. Uczta jest wspaniała – Łazarz, Marta i Maria zawsze dbają o gości. Uczniowie bawią się beztrosko. A On, tak myślę, dostrzega, że jedzenie prawie już nie ma smaku. Że wino nie rozwesela. Muzyka nie zaprasza do tańca. Czy ktokolwiek wie? Czy czują, że zbliża się koniec? Czy widzą oczy, które szklą Mu się od czasu do czasu, kiedy pozwala emocjom wypłynąć na powierzchnię?
Nard. Zna ten zapach. Jest na tyle intensywny, że wyciąga Go z bolesnych rozmyślań. Szukając źródła zapachu, napotyka wzrokiem Marię. Ona wie. Widzi to, czego inni nie chcą dostrzec – że Ten, którego ukochała, niesie w sobie strach, rozdarcie, rozpacz. Że w Nim już teraz rodzi się piekło.
Olejek nardowy, którym namaszcza Mu stopy, jest drogocennym darem. Wydaje się jednak, że jeszcze cenniejsza jest jej obecność. Maria widzi i jest – mimo że przeczuwa katastrofę i w żaden sposób nie może jej zapobiec. Maria widzi i jest – wobec Jezusowego niepokoju i samotności. A Pan ma w sobie zgodę na to, żeby w swoim udręczeniu potrzebować Drugiego.
***
Potem wyszedł i udał się, według zwyczaju, na Górę Oliwną: towarzyszyli Mu także uczniowie. Gdy przyszedł na miejsce, rzekł do nich: «Módlcie się, abyście nie ulegli pokusie». A sam oddalił się od nich na odległość jakby rzutu kamieniem, upadł na kolana i modlił się tymi słowami: «Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode Mnie ten kielich! Jednak nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie!». Wtedy ukazał Mu się anioł z nieba i umacniał Go. Łk 22, 39-43
Myślę, że w Ogrodzie Oliwnym kończą się odpowiedzi. Jezus widzi, jak poci się krwią. Jak uginają się pod Nim kolana. Uczniowie śpią. Nie słyszą, jak błaga Ojca, żeby ominął Go ten kielich. Jak krzyczy, że nie chce go pić.
Jezus nie jest jednak sam. Jest z Nim anioł posłany z niemożliwą misją – bo co to znaczy „umacniać Boga”? Zwłaszcza wtedy, kiedy zbliża się nieuchronne?
Anioł nie jest wysłannikiem z cudownymi wieściami. Nie potrafi usunąć cierpienia. Nie przynosi ulgi ani odpowiedzi. Jedyne, co może zaoferować, to milcząca, współczująca obecność. To anioł towarzyszenia bez rozwiązań, obecności bez działania, miłości bez mocy. Ten, który pocieszy Boga, aby za chwilę zobaczyć Go martwym. Jest jednak blisko, wytrzymuje. To jedyne i najważniejsze, co może ofiarować.
***
Potem Józef z Arymatei, który był uczniem Jezusa, lecz ukrytym z obawy przed Żydami, poprosił Piłata, aby mógł zabrać ciało Jezusa. (…) A na miejscu, gdzie Go ukrzyżowano, był ogród, w ogrodzie zaś nowy grób, w którym jeszcze nie złożono nikogo. Tam to więc, ze względu na żydowski dzień Przygotowania, złożono Jezusa, bo grób znajdował się w pobliżu. J 19, 38.41-42
Józefa nie było na ostatniej wieczerzy. Nie modlił się w Ogrójcu. Nie stał pod krzyżem. Przyszedł tylko, żeby pochować Boga.
Ciało Jezusa – udręczone, sponiewierane, martwe – znajduje opiekę. Nikt nie ma już nadziei na cud. Pana nie można już uratować. Można jedynie utulić zwłoki. Okazać miłość w takim nadmiarze, że wielu wyda się ona niepotrzebna.
Obecność Józefa jest niepraktyczna. Nie ma już żadnego znaczenia. Jezus przecież nie pochwali go ani nie doceni. Dla Pana nieważne jest, w jakim grobie zostanie pochowany. Nie ma tu żadnej widowni, żadnej liturgii, żadnego święta. Jedynie akt miłości pośród przegranej. Zbawiciel nie żyje – co więc zmieni okazywana Mu teraz miłość?
Józef nie jest już w stanie zrobić nic z tragedią śmierci, z którą się mierzy. Choćby namaścił ciało Jezusa najdroższymi wonnościami, usta Pana już nigdy się nie uśmiechną, w Jego oczach nie odbije się zachód słońca, Jego ramiona nie przygarną już nikogo z czułością.
Pan odszedł. Józef jednak uparcie… jest.
JA JESTEM
Czy Jezus potrzebował tych trzech obecności? Czy potrzebował, żeby Maria zauważyła Jego udrękę pośród śmiechu biesiadników? Żeby wobec śpiących uczniów utulił Go anioł? Żeby Józef okazał miłość jego umęczonemu ciału? Nie umiem odpowiedzieć na te pytania.
Wiem jednak, że te trzy obecności stanowią dla mnie odblask obecności czwartej. Że w intuicji Marii, anioła i Józefa przejawia się geniusz Bożego działania. Bożego JESTEM, które zmieniło losy świata.
Albowiem jak Jonasz był trzy dni i trzy noce we wnętrznościach wielkiej ryby, tak Syn Człowieczy będzie trzy dni i trzy noce w łonie ziemi. Mt 12, 40
Zaryzykuję stwierdzenie, że doświadczenie piekła – choćby tego rozumianego symbolicznie – jest doświadczeniem powszechnym. Przynajmniej ja dość często odwiedzam swoje. Jak tam jest? Spróbowałam kiedyś nieudolnie opisać to w wiadomości do przyjaciela:
„Jakby wszystko było w kawałkach, z których żaden nie pasuje do pozostałych, których nie da się uchwycić, zrozumieć, poukładać. Jakby wszystko dookoła było w ruinie. I jakby w tym wszystkim ktoś mnie zamknął w opuszczonej piwnicy, w której drę się z całych sił, ale zupełnie na darmo. I ten krzyk, jakby on nawet nie umiał się poskładać w słowa. Jakby on też był w kawałkach”.
Piekło, o którym piszę, nie jest miejscem, w którym ukoiłyby mnie jakiekolwiek słowa. To dno, z którego nie da się mnie wydobyć siłą. Przestrzenie, w które wchodzę na nowo i na nowo, bez końca, nie umiejąc raz na zawsze zatrzasnąć za sobą drzwi.
To stan, z którego Jezus nie wyciągnie mnie, rzucając linę z bezpiecznej odległości. On to wie. Dlatego właśnie… „zstąpił do piekieł”.
Teologicznie rzecz biorąc, rozważanie na ten temat należałoby pewnie zacząć od ustalenia definicji. „Piekła”, a więc podziemne czeluście o których mowa, były losem wszystkich, którzy umarli przed Chrystusem – sprawiedliwych i niesprawiedliwych. Losem człowieka Starego Testamentu jest Szeol. To stan nazwany krajem milczenia (Ps 94, 17), pełnym ciemności (Hi 10, 21), w którym „nie ma żadnej czynności ni rozumienia, ani poznania, ani mądrości” (Koh 9, 10). Z Szeolu nie sposób powrócić (Hi 10, 21), i „próżno szukać w nim przyjemności” (Syr 14, 16). To „ziemia zapomnienia” (Ps 88, 13), zamieszkała przez bezsilne cienie (Iz 14, 10).
Właśnie w Szeolu rozgrywa się dramatyczna cisza Wielkiej Soboty. I choć czytana w ten dzień przez Kościół w Godzinie Czytań „Starożytna Homilia na Wielką Sobotę” zaproponuje nam wizję triumfalnego pochodu Chrystusa po krainie ciemności, mnie zatrzymuje dziś zupełnie inny obraz, proponowany przez szwajcarskiego teologa Hansa Ursa von Balthasara.
Solidarność Chrystusa z umarłymi przejawia się bowiem według niego nie tyle w zstąpieniu aktywnym, co pasywnym. Jezus rzeczywiście umarł. A to oznacza, że nie może już nic. Nie toczy walki, nie tryumfuje. Nie rozpoczyna w piekle rewolucji, zwyciężając szatana i niszcząc królestwo księcia ciemności. Nasz Pan doświadcza rzeczywistej śmierci. Jego solidarność przejawia się w byciu „samotnym z innymi”– leży we własnym grobie, oddzielony od innych, tak jak każdy inny umarły.
Mimo że doświadczenie własnej śmierci jest mi obce, koi mnie świadomość, że Jezus zna mój doczesny Szeol. Że nie zrezygnował z doświadczenia pustki, beznadziei i ciemności. Nie zasłonił się przed tym swoją Boską mocą. Dał się krainie umarłych przeniknąć aż do szpiku. To czyni z Niego wiarygodnego Towarzysza – współ-cierpiącego Zbawiciela, któremu można zaufać.
W tym kontekście wraca do mnie fragment „Jaskini wytwórczości” W.H. Audena:
rozumiesz,
jak bardzo w samotnych kryjówkach potrzebne nam towarzystwo
naszych dobrych umarłych, żeby
dodali otuchy w denne dni, kiedy osoba jest nikim
zwalonym na hałdę niczego
Jeśli obecność Chrystusa w mojej śmierci ma być rzeczywista, a Jego współczucie – wiarygodne, musi to być obecność umarłego, a nie żyjącego. Towarzystwo umarłego „w denne dni”, tygodnie, miesiące… towarzystwo Boga, który zdecydował się przemierzyć otchłanie, stając się cieniem w nie-miejscu i nie-czasie… Towarzystwo Chrystusa, który nie zasłonił się przed moim Szeolem swoją wszechmocą – tylko to towarzystwo może przynieść ukojenie.
Von Balthasar zauważa jednak również, że autorzy starotestamentalni intuicyjnie wskazują na cierpienia jeszcze głębsze niż sam Szeol – nie tyle na samą niemożność bycia w relacji z Bogiem i z innymi, co na Boże odrzucenie i gniew.
Eli, Eli, lema sabachthani? (Mk 27, 46). Na krzyżu wydarza się dramat dużo głębszy niż doświadczenie pustki i nicości. Jezus nie tylko bierze na siebie grzechy świata. On pozwala się „uczynić grzechem” (por. 1 Kor 5, 21). Uczynić się tym, czego Bóg… nie może znieść. Dobry Bóg nie może kochać zła. Miłość musi zło odrzucić.
Doświadczenie odrzucenia przez Boga jest czymś więcej niż pustka Szeolu. To krańce cierpienia i rozpaczy. Doświadczenie „aktywnego odwrócenia się Boga, […] niesienia grzechu świata w jego więcej niż śmiertelnej okropności”. Ojciec godzi się, aby Chrystus w całkowitym posłuszeństwie zstąpił w otchłań piekieł i oddał Ducha, doświadczając okropności śmierci, bez granic wystawiając się na jej oddziaływanie. Zwycięstwo nad śmiercią i złem nie dokonuje się więc z zewnątrz, ale z samego ich serca. Dopiero Ten, który daje się im pochłonąć, może nad nimi zatryumfować.
To właśnie ostatnia Obecność – obecność Boga w najgłębszej nieobecności. Miłość, która nie tylko nie ucieka przed ciemnością – ale wybiera ją, żeby dopiero w jej sercu rozbłysnąć światłem.
Tam, gdzie miotam się wokół swoich ran i grzechów, gdzie przeżywam Boga jako odrzucającego, gdzie nie umiem pozbyć się myśli o Jego srogości, ciszy i chłodzie, tam, gdzie grzech pochłania mnie tak, że mam wrażenie, że staję się własną nieprawością… tam właśnie wybrzmiewa Chrystusowe JA JESTEM. Nie po to, żeby cokolwiek cudownie przemienić. Po to, żeby trwać – tak długo, jak trzeba – w swojej wiernej obecności. Tak długo, aż przyjdzie czas na wyjście. Chrystus jest w piekle, a nie tylko po piekle.
Przeplatające się przebywanie
Być może cała ta historia Wielkiego Tygodnia nie jest opowieścią o bohaterstwie, ale raczej o obecnościach – tych darowanych i przyjmowanych? W Wielki Poniedziałek Maria nie powstrzyma nadchodzącego cierpienia. Ale może ofiarować Panu obecność. W Wielki Czwartek anioł nie zmieni biegu wydarzeń. Nie przeszkadza mu to w towarzyszeniu Jezusowi. W Wielki Piątek Józef nie wskrzesi Zbawiciela. Okazuje jednak miłość Jego udręczonemu ciału.
Aż w końcu – Wielka Sobota. Sobota, która wymaga największej cierpliwości. Jezus nie zstępuje bowiem do piekieł jako triumfator, ale jako współtowarzysz. Bez pośpiechu trwa na dnie rozpaczy – solidarny w samotności, w doświadczeniu odrzucenia nawet przez Miłość. Choćbym nie wiadomo jak bardzo chciała wymusić na tej Sobocie pełnej ciszy, żeby przeobraziła się jak najszybciej w Niedzielę Zmartwychwstania, nie przyspieszę tego procesu.
I dobrze. Bo tak wybrał Pan. Zamiast zmartwychwstać od razu po męce, poświęca czas w nie-miejscu i nie-czasie – żeby wypełnić swoją Obecnością każdy skrawek naszych piekieł.
Wielki Tydzień wypełnia historia Obecności. To przeplatające się przebywanie, w którym mogę – jak Maria, anioł, Józef – być przy Chrystusie, choćby wydawało mi się to rozwiązaniem zupełnie niepraktycznym… i w którym Pan zstępuje do moich otchłani, solidaryzując się ze mną w doświadczeniu każdej, nawet najbardziej rozdzierającej serce, rozpaczy.
jak ludzki jest ten nieludzki
co trafił do nieba przez piekło
Jan Twardowski, „Przez piekło”