fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Człowieku, zdiagnozuj się sam? O pułapkach autodiagnozy

Wiele narzędzi autodiagnostycznych nie ma nic wspólnego z psychologią: diagnozują w sposób nieuprawniony, wymyślają nieistniejące klasyfikacje, metody terapii czy schorzenia. To pole do nadużyć dla biznesu żerującego na ludzkim cierpieniu.
Człowieku, zdiagnozuj się sam? O pułapkach autodiagnozy
ilustr.: Tomek Hryciuk

„Nie jesteś toksyczny. Po prostu masz traumę” – to autentyczne hasło jednej z wielu aplikacji mających służyć wspieraniu zdrowia psychicznego, reklamowanych w mediach społecznościowych. Zamysł takich programów jest prosty: rozwiązujesz kwestionariusz, kwestionariusz cię diagnozuje, płacisz kilka dolarów, potem dostajesz plan „terapii” i, pod przewodnictwem wygenerowanych przez aplikację wytycznych, rozpoczynasz autoleczenie.

Potrzeba psychoedukacji, a także pomocy psychologicznej jest dziś niezaprzeczalnie wysoka i wyraźnie dostrzegalna w społeczeństwie. To zrozumiałe, że ludzie chcą pogłębiać znajomość mechanizmów psychologicznych. Jest to ważna i stosunkowo nowa wiedza, a jej brak rzeczywiście może mieć negatywny wpływ na rozwój relacji z bliskimi i nasz dobrostan. Współczesny świat, w którym mierzymy się z rosnącą izolacją, rozproszeniem uwagi, cyfrowym uzależnieniem czy niepewnością ekonomiczną, jest światem, w którym zdrowie psychiczne niemal nieustannie narażone jest na szwank. Powstaje głód ochrony przed tymi negatywnymi wpływami, a nierzadko także i przewodnictwa – kogoś, kto powiedziałby nam, w jaki sposób mamy postępować, by zachować równowagę.

Przyjmowanie aktywnej postawy wobec psychicznego cierpienia to pozytywne zjawisko. Rzecz w tym, że ta zdrowa, uzasadniona tendencja uległa znacznemu wypaczeniu. Problemy związane z autodiagnozą zdają się mieć wymiar globalny, choć w społeczeństwach, w których dostępność profesjonalnej pomocy psychologicznej jest istotnie ograniczona – jak w społeczeństwie polskim – fenomen ten przybiera na sile.

Dlaczego coraz częściej próbujemy się autodiagnozować? A skoro siebie samych, to i nasze relacje, przez co również, mniej lub bardziej bezpośrednio, naszych bliskich? Żadne z nas nie jest w końcu samotną wyspą, a mówiąc o płaszczyźnie problemów psychicznych, niemal z zasady mówimy także o trudnościach w wymiarze międzyludzkim.

Diagnozowanie zamiast diagnozy

Zanim odpowiemy na te pytania, warto zadać jeszcze jedno, bardziej zasadnicze: dlaczego autodiagnoza psychologiczna stała się w ogóle możliwa, dostępna i tak popularna?

Spore znaczenie mają tu siły kształtujące środowisko profesjonalne. Przede wszystkim obserwujemy postępującą medykalizację czy wręcz „symptomatyzację” podejścia do życia psychicznego. Katalogi chorób i zaburzeń psychicznych, takie jak ICD-11 czy DSM-5, prezentują kryteria rozpoznania określonych przypadłości na podstawie objawów. Aby móc formalnie stwierdzić występowanie danego problemu, potrzeba ścisłej realizacji określonej ich liczby w konkretnej konfiguracji.

Same w sobie wytyczne rozpoznania są istotnym, potrzebnym wsparciem w procesie diagnostycznym. Mówiąc o życiu psychicznym, mamy jednak do czynienia z rzeczywistością dość niewymierną, inaczej niż w diagnostyce chorób ciała, w której znacznie częściej możemy wskazać, na przykład, konkretne wartości parametrów morfologii krwi czy określony obraz podczas badania radiologicznego. Znacznie więcej tu miejsca na domysły i interpretacje, do tego stopnia, że raczej niż o „diagnozie” powinniśmy mówić o „diagnozowaniu” – płynnym procesie nieustannych korekt, gdy po paru tygodniach bądź miesiącach relacji z diagnozowaną osobą w kontakcie odsłania się coś nowego.

Klinicyści polegają więc na tych wytycznych w różnej mierze. Istnieją oczywiście podejścia skrajne. Spotkać się można z postawą formalistyczną, której reprezentant, mimo ewidentnych przesłanek płynących z ogólnej obserwacji, nie stwierdzi rozpoznania choroby, bo zrealizowane jest o jedno kryterium za mało. Istnieją też psychoterapeuci, którzy tak mocno sprzeciwiają się kodyfikacji problemów psychicznych, a często również patologizacji życia psychicznego (czyli ujmowania negatywnych zjawisk pod wspólną nazwą określonej choroby), że w ogóle podważają zasadność stosowania podobnych dokumentów.

Wydaje się, że słuszność leży gdzieś pośrodku: zbiór kryteriów jest w diagnostyce psychologicznej naturalnie potrzebny. To użyteczne, porządkujące obserwacje narzędzie, które pomaga nazwać to, z czym mamy do czynienia. A jednak tylko narzędzie: dokument, który w drodze obserwacji i dyskusji przygotowali konkretni ludzie, mający swoje założenia i cele, ale też otwarty na możliwość krytyki i proces udoskonalania.

Jeśli cierpię, to choruję?

Rozmowa o trafności tego, co znajdujemy w DSM czy ICD, to materiał na osobny artykuł, skierowany zresztą chyba głównie do specjalistów. To jednak, co w najogólniejszym sensie problematyczne z punktu widzenia rozwoju popularnych autodiagnostycznych tendencji, wyraża się w dwóch aspektach. Po pierwsze, dokumenty te się rozrastają. Najnowsza wersja DSM (5) liczy około tysiąca stu stron. Dla porównania, DSM-2 miało ich sto trzydzieści. Ten rozrost oznacza wyśrubowanie kryteriów (dopracowywanie obrazu tego, co patologiczne, w szczegółach), ale także włączenie w zakres dyskusji o psychopatologii tego, co do tej pory wydawało się problemem innego rodzaju.

Jednym z najbardziej poruszających przykładów jest tu określanie dopuszczalnego czasu trwania zdrowej żałoby. Obecnie ma ona prawo trwać rok w przypadku osób dorosłych, a sześć miesięcy w przypadku dzieci i nastolatków. Jeśli trwa dłużej, to, zdaniem autorów kryteriów, mamy do czynienia z żałobą przewlekłą, patologiczną. Wziąwszy pod uwagę, że są to dokumenty kształtujące praktykę kliniczną, w wielu krajach obowiązujące jako oficjalne wytyczne postępowania specjalistów, jest to fakt nie do zlekceważenia – mamy do czynienia z odgórną, bardzo szeroko zakrojoną regulacją myślenia o tym, czym jest zdrowie psychiczne, przenikającą niemal wszystkie sfery życia.

Podstawowym skutkiem takich prób normowania indywidualnych, intymnych doświadczeń jest stwarzanie dodatkowej presji tam, gdzie i tak dużo już cierpienia: generowanie poczucia, że jeśli po dwóch latach nadal nie umiem mówić bez przytłaczającego bólu o osobie, którą straciłem, to nie dość, że cierpię, to jeszcze choruję. A nawet – i tu tkwi być może jeden z korzeni autodiagnozy – nie tyle cierpię, ile choruję. W wersji skrajnej: jeśli cierpię, to choruję.

Po drugie, problemem jest sprowadzenie problemów psychicznych i ich diagnozy do zespołu symptomów. Jest to perspektywa, która pomija przyczyny zjawiska, jego pochodzenie, a ono jest – lub przynajmniej potrafi być – kluczowe dla właściwej psychoterapii. Jak mówi jedna z najbardziej znanych żyjących psychoterapeutek i autorek przewodników diagnostycznych, Nancy McWilliams, zdziwilibyśmy się, gdyby drukowano podręczniki medyczne, w których choroby pogrupowano nie na reumatologiczne, endokrynologiczne czy immunologiczne, a na takie, w których występuje kaszel czy te z wysypką – to perspektywa powierzchniowa, niewiele mówiąca o naturze samej przypadłości. Pozostawanie na poziomie zjawisk czyni autodiagnozę czymś bardzo prostym. Wystarczy sprawdzić, czy pasuje do nas odpowiednia liczba punktów z listy. Koncentracja na objawach skutkuje algorytmizacją diagnozy, a stąd już tylko krok do zagospodarowania jej w niekoniecznie dobrych celach przez siły biznesowe.

Zyski z bólu

Za rozrostem tego, co zdaniem twórców DSM jest w życiu psychicznym człowieka patologiczne, kryje się chyba przekonanie, że nieprawidłowością jest sam ból. I choć na poziomie deklaracji mało który specjalista zdrowia psychicznego by się z tym zgodził, to obserwujemy de facto, jak coraz więcej z tego, co w doświadczaniu życia trudne, klasyfikowane jest jako przejaw zaburzenia. Powstaje pytanie, czy to nie echo utopijnej tęsknoty za życiem bez jakiegokolwiek cierpienia, w poczuciu własnej mocy i kompletności, z dala od wszelkich rozterek i niebezpieczeństw.

Tu właśnie otwiera się pole dla platform umożliwiających autodiagnozę. Każdy z nas ma przecież słabości, wady, bolesne punkty własnej historii. Mało kto jednak sięgnie sam po wymagające interpretacji profesjonalne testy psychometryczne. Autodiagnoza jest możliwa, ponieważ istnieją uproszczone internetowe kwestionariusze, aplikacje terapeutyczne oraz twórcy mediów społecznościowych, którzy taką szansę stwarzają. A po iluś wyszukiwanych hasłach związanych z dolegliwościami psychicznymi cyfrowe algorytmy same zaczną podsuwać nam propozycje odpowiednich platform – w reklamach.

Istnieje też ważny pozytywny wymiar tego stanu rzeczy. Wielu specjalistów dzieli się w sieci rzetelną wiedzą, co potrafi wręcz uratować ludzkie życie, na przykład w przypadku kryzysu samobójczego. To samo dotyczy kwestionariuszy: osoby mierzące się z trudnościami psychicznymi nierzadko nie chcą posłuchać rad swoich bliskich, ale sięgną po pomoc, jeśli zaleci to „obiektywny” formularz.

Problem jednak w tym, że brak uregulowania rynku pomocy psychologicznej prowadzi do powstawania nadużyć. Pytanie o to, jakie miałyby to być regulacje, to odrębna kwestia. Jesteśmy jednak świadkami wysypu autodiagnostycznych narzędzi niemających nic wspólnego z rzeczywistą psychologią. Są to narzędzia, które albo diagnozują pewne przypadłości w sposób nieuprawniony, albo wręcz wymyślają nieistniejące klasyfikacje, metody terapii czy nawet schorzenia (na przykład aplikacja rozpoznająca dwanaście typów ADHD). Mówiąc wprost, wraz z powszechnym zainteresowaniem psychoterapią otworzyło się ogromne pole dla biznesu żerującego na ludzkim cierpieniu psychicznym.

Efektem takiego podejścia jest także, oprócz patologizacji normalnego ludzkiego doświadczenia, rozmywanie pojęć klinicznych. Kategorią ostatnimi czasy szczególnie nośną jest trauma. Wspomniane aplikacje często bazują na uzasadnianiu nią innego rodzaju problemów. Kiedyś zobaczyć można było w nich głównie hasła w stylu: „To nie lenistwo, to prokrastynacja”. Dziś: „To nie lenistwo, to trauma” (ponieważ prokrastynacja wynika, według twórców aplikacji, z traumy).

Oczywiście trauma istnieje i czasami objawia się w niemożności podjęcia działań, charakterystycznej dla prokrastynacji (która zresztą nie jest klinicznie wyróżnianą, oficjalną przypadłością). Problem jednak w tym, że to słowo o szczególnym znaczeniu, które dla klinicystów oznacza bardzo poważne, rozpoznawalne w swojej dynamice cierpienie. I choć w żadnej mierze nie chodzi o umniejszanie czyichś bolesnych doświadczeń, to po prostu nie każde z nich prowadzi do traumy. Samodzielne zaś stwierdzenie przekładalności tych trudnych doświadczeń na obecny brak sił do działania, na podstawie formularzy z internetowej aplikacji, jest pomysłem zwyczajnie ryzykownym. Choćby dlatego, że może spowodować zlekceważenie rzeczywistego powodu trudności, co poskutkuje opóźnieniem rozwiązania problemu.

Kultura antyterapeutyczna?

Gdy mówimy o autodiagnozie i samoleczeniu, wykluczamy istotny aspekt procesu terapeutycznego: relację z drugim człowiekiem. Zarówno diagnoza, jak i terapia w normalnych warunkach odbywają się w kontakcie z inną osobą. I nie chodzi tu o zapotrzebowanie na terapeutów, a o to, że bezpieczne, stabilne relacje stanowią najistotniejszy czynnik leczący. Nie musi być to zresztą wcale relacja ze specjalistą w gabinecie – podobnie terapeutyczne oddziaływanie mają po prostu przywiązania do bliskich nam osób, jeśli te więzi są trwałe i zdrowe.

McWilliams mówi o uzdrawiającym doświadczeniu dobrej, bliskiej relacji, która trwa około pięciu lat – w gabinecie natomiast psychoterapeuta stara się modelować bezpieczne przywiązanie w możliwie krótszym czasie. Wziąwszy jednak pod uwagę, że to właśnie relacja stanowi podstawowe środowisko zdrowienia, McWilliams zauważa, że choć mówimy dziś potocznie o „kulturze terapii”, tak naprawdę żyjemy w kulturze antyterapeutycznej. Sprowadzenie problemów psychicznych człowieka do zespołu objawów, brak wglądu w charakter jego relacji, nieobecność dyskusji o wspólnocie – to wszystko rozmija się z właściwym rozumieniem zdrowia, i co gorsza, praktyki klinicznej.

Warto zadać pytanie o to, czy nie zaczynamy coraz częściej trzymać się pojęć z zakresu psychopatologii w ramach substytutu pracy nad relacją z drugim człowiekiem. Jeśli służą one pogłębianiu bliskości i większemu zrozumieniu, to dobrze. Ale mogą również być zwodnicze, a nawet stanowić barierę: czy dziecko ma ADHD, czy też swoim trudnym zachowaniem próbuje coś zakomunikować rodzicom? Czy to rys autystyczny, czy może musimy razem pracować nad umiejętnością rozmowy? Chwytanie się diagnoz wydaje się obecnie prostą drogą do wytłumaczenia problemów międzyludzkich, ale rzeczywistość może być bardziej skomplikowana.

Autodiagnoza zdaje się więc ujściem dla pytań o to, dlaczego doświadczamy trudności, izolacji, braku poczucia sensu. Paradoks tkwi w tym, że diagnozując się na własną rękę, tę izolację pogłębiamy – staramy się rozwiązać swój problem poza relacją, poza wspólnotą, poza profesjonalnym systemem pomocy. Chcemy się podreperować, by udoskonaleni powrócić jako funkcjonalni członkowie i członkinie społeczeństwa. Ale i ono odgrywa niemałą rolę w kształtowaniu właśnie takiego sposobu myślenia.

Co dolega Polakom?

Choć jest to zagadnienie niezmiernie złożone, w dyskusji o autodiagnozie trudno uniknąć odwołań do wymiaru stricte społecznego. Zwróćmy więc uwagę na przynajmniej parę jego aspektów.

Człowiek rozwija się w określonym kontekście społecznym. Pewne schorzenia czy trudności natury psychicznej mogą być zaś charakterystyczne dla danych społeczeństw z powodu ich historii, systemu gospodarczego czy stratyfikacji społecznej. Peter Fonagy, psychoanalityk i psycholog kliniczny zajmujący się przede wszystkim badaniem i terapią tak zwanego zaburzenia osobowości z pogranicza (borderline personality disorder, BPD), mówi wręcz wprost, że pojawia się ono z największą częstotliwością w krajach, w których istnieje największy rozziew ekonomiczny między bogatymi i biednymi. Dzieje się tak dlatego, że następuje zbyt duże rozwarstwienie społeczne: obok siebie trwają dwa różne światy, które nie mają ze sobą styczności. Proces mentalizacji, czyli tworzenia adekwatnego obrazu rzeczywistości, jest wówczas zaburzony. Jedni są niewidziani i zaniedbani, a drudzy nie widzą. Skutkuje to społeczną przepaścią, pęknięciem, które następnie zostaje uwewnętrznione, co prowadzi do symptomatycznych dla BPD intensywnych wahań emocjonalnych, przeskoków między idealizacją a dewaluacją bliskich, trudności w empatii. Również McWilliams wspomina, jak podczas swoich wykładów dowiadywała się od terapeutów z całego świata, że ze względu na swoją historię Polacy mają rys posttraumatyczny, Rosjanie masochistyczny, Włosi histeryczny, Szwedzi schizoidalny, i tak dalej.

I mimo że może brzmieć to zawile, wniosek jest prosty: jako jednostki stajemy się sobą w społeczeństwie, którego charakterystyka istotnie wpływa na to, jaki jest nasz stan psychiczny. Autodiagnoza często ten kontekst pomija, choć powinien być on istotną składową dobrego procesu diagnozowania w gabinecie.

Jednocześnie problemy psychiczne mogą też stać się wtórnie środkiem budowania tożsamości – furtką do wspólnoty ludzi o podobnym trudnym doświadczeniu. Wydaje się jednak, że często zapominamy przy tym o pytaniu, dlaczego akurat te, a nie inne przypadłości urastają do rangi problemów powszechnie występujących w danym społeczeństwie. Być może, na przykład, w przypadku tak często ostatnio rozpoznawanego i medykalizowanego ADHD powinniśmy poświęcać więcej uwagi dyskusji nad tym, co może powodować deficyty uwagi i jak im przeciwdziałać, zamiast dążyć do tego, by dzięki lekom być bardziej „wydajni” i „skoncentrowani”. Podobnie rzecz ma się z kategorią „wypalenia zawodowego”. Jest to realny problem, jednak zamiast tylko leczyć wypalenie, powinniśmy może raczej widzieć w nim normalną reakcję na nienormalną sytuację, której źródłem są w wielkiej mierze uwarunkowania ekonomiczne. Tymczasem nawet tak uduchowione, filozoficzne nurty psychoterapii jak Franklowska logoterapia potrafią być dziś drenowane przez niektóre środowiska na potrzeby biznesowe, jako środek pomagający dzielnie realizować „misję korporacji”.

Mrocznym rewersem diagnoz na własną rękę jest też diagnozowanie innych ludzi, często po to, by ich stygmatyzować bądź odegrać się za krzywdy. Królują tu zwłaszcza diagnozy z zakresu zaburzeń osobowości, przede wszystkim diagnoza narcyzmu. Niestety, tendencje te potrafią być podsycane nawet przez psychoterapeutów, którzy w internetowych materiałach uczą, jak „rozpoznać narcyza”, żeby można było się przed nim obronić. Następnie taka uproszczona wiedza przenika do jeszcze bardziej potocznej narracji, ujawniając się między innymi w konfliktach celebrytów. Zastanawiające zresztą, że to właśnie narcyzm stał się tak popularną kategorią w świecie, który promuje siłę, wpływy i rozgłos – znów, przypadek zaburzenia, które zdaje się emanacją społecznych uwarunkowań.

***

Jakie są więc przyczyny autodiagnozy? Konkretny powód, dla którego ktoś jej poszukuje, zależy od jednostki. Nie zawsze musi być to zjawisko problematyczne – może stanowić impuls do sięgnięcia po profesjonalną pomoc, a przynajmniej narzędzie lepszego zrozumienia własnego problemu.

Na sprawę tę musimy jednak patrzeć, przyjmując nie tylko perspektywę indywidualną, lecz także szerszą, społeczną. Ujawni się wówczas skomplikowane uwarunkowanie autodiagnozy, a także motywy i konsekwencje mogące wykraczać poza zwykłe poszukiwanie pomocy.

Jednym z najważniejszych celów psychoterapii powinno być wzmacnianie sprawczości człowieka. Trudno jednak zwalczyć wrażenie, że wielka część narracji o ludzkiej psychice wprowadza dziś chaos w próby określenia granic tego, co rzeczywiście powinno być przedmiotem działań psychoterapeutycznych – zarówno przez włączanie w ten zakres problemów, które mają charakter systemowy i społeczny, jak i patologizowanie tego, co ma źródło w zwyczajnej ludzkiej niedoskonałości. Prowadzi to chyba do pewnej neurotyzacji społeczeństwa, w którym coraz usilniej kwestionujemy swoje zdrowie psychiczne. Tymczasem, być może, powinniśmy stawiać raczej na myślenie o profilaktyce, higienie życia psychicznego i psychoedukacji. Temat zdrowia psychicznego jest bardzo ważny, ale zamiast dyskutować o złożonych przyczynach staramy się obecnie, często w wątpliwy sposób, radzić sobie ze skutkami.

Bezkrytycznie ufając narzędziom autodiagnostycznym, zaprojektowanym nierzadko przez niegodne zaufania źródła, nie mamy szans zakwestionować tego, dlaczego i w jaki sposób się diagnozujemy, a także tego, jak i po co chcemy się w wyniku otrzymanej diagnozy samodoskonalić. Pomóc w tym mogą relacja i wspólnota, pozwalające zrozumieć własne cierpienie w szerszym kontekście. A czasem nawet je uleczyć, przez akceptację i wytrwałą obecność uśmierzając psychiczny ból izolacji.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×