fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Czkawka nieskończoności. Na co nam słaby Bóg?

Widzimy Bogo-człowieka, który płacze, boi się, obraża czy wywrzaskuje słowa granicznego opuszczenia. Nawet jeśli zapieramy się, aby nie dopuścić skończoności do wnętrza bóstwa, istnieją momenty, kiedy nieskończoność dostaje czkawki. Boże Narodzenie jest jednym z nich.
Czkawka nieskończoności. Na co nam słaby Bóg?
ilustr.: Anna Libera

Święta Bożego Narodzenia są radosne – co do tego nie ma większych wątpliwości. Są celebracją nadejścia postaci wyczekiwanej – cokolwiek to znaczy – obiektu tęsknoty, pragnienia, z którą wiąże się ogromne nadzieje. Dla wielu jest to świętowanie dziecięctwa, rodzinnego ciepła, bycia razem z najbliższymi oraz z tymi, którzy chcą nas odwiedzić i świętować to ciepło razem. Jest to ten czas, który wytwarza tak wiele obrazów bezpieczeństwa i przynależności, autentycznej radości dzielonej z najbliższym sercu plemieniem – obrazów, do których pamięć będzie powracać z nostalgią, próbując je odtwarzać i przemieniać na coraz bardziej własne. Są to wreszcie święta tak osiowe i tak definitywne, że stały się właśnie Świętami, których nie trzeba tłumaczyć konkretniej – których Wigilia jest tą właściwą Wigilią, tym jedynym oczekiwaniem i nocnym czuwaniem, które nie ma sobie równych.

I faktycznie nie ma, ponieważ właśnie wtedy wydarza się TO – osiowe i rewolucyjne przecięcie światów: Bóg stał się człowiekiem. Zachwyt i groza, która kryje się za tymi czterema słowami stanowi perłę koronną rewolucyjności chrześcijaństwa jako propozycji filozoficznej, religijnej i antropologicznej, a wreszcie także rzutującej na społeczeństwo i wspólnotę. Od właśnie tej przedziwnej i przełomowej nocy zaczyna się epoka homo homini Deus.

Bóg paradoksów

Ów Nieskończony nie zjawia się jednak na świecie jako w pełni wypieczony, dojrzały mędrzec, zmieniający świat heros, lider czy władca. Zjawia się jako dziecko, w najczarniejszym okresie roku, gdy noc panuje najdłużej, a słońce dopiero rozpoczyna swoją wędrówkę powrotną, wychodząc z zimowych czeluści. Nie w pałacu, przy dźwiękach trąb i zapachów kadzidła, nie królom czy kapłanom, ale bydłu, pastuszkom i trzem egzotycznym ezoterykom, którzy ocenili astrogram tego przedziwnego Koziorożca bardzo wysoko.

To wszystko opowieść, wielka baśń, wokół której gromadzimy się przy ognisku i blasku świecy od dwóch tysiącleci. Poruszająca opowieść, która niezmiennie wywołuje dużo emocji, tak dziwnych i niekomfortowych, że potrzeba formuł paradoksów, aby jakkolwiek spróbować je pomieścić. Jedną z nich jest pewien istotny fragment Pawła z Tarsu:

„On, istniejąc w postaci Bożej, nie skorzystał ze sposobności, aby na równi być z Bogiem, lecz ogołocił (gr. ekenosen) samego siebie, przyjąwszy postać sługi, stawszy się podobnym do ludzi. A w zewnętrznym przejawie, uznany za człowieka, uniżył samego siebie, stawszy się posłusznym aż do śmierci – i to śmierci krzyżowej.

Dlatego też Bóg Go nad wszystko wywyższył i darował Mu imię ponad wszelkie imię, aby na imię Jezusa zgięło się każde kolano istot niebieskich i ziemskich i podziemnych. I aby wszelki język wyznał, że Jezus Chrystus jest PANEM – ku chwale Boga Ojca”.

To właśnie ogołocenie, po grecku kenosis, osadzane później przy synonimach takich jak „wywłaszczenie” i „opustoszenie”, staje się filarem zupełnie innego myślenia o Bogu i bóstwie. Od pewnego czasu, który konotowany jest w rozwoju filozofii zachodniej z fenomenem „śmierci Boga”, kenoza stała się silną alternatywą wobec niegdysiejszej, tradycyjnej wykładni teologicznej i filozoficznej. Od momentu przejęcia i przeszczepienia greckiej myśli platońskiej i arystotelesowskiej Bóg, bóstwo i boskość były nieodzownie związane z absolutnością, potęgą, wszechmocą i niewzruszonością. Bóg przez wieki rządził wszechświatem jako „nieruchomy poruszyciel”, źródło istnienia, o mocy i władzy tak wielkiej, że prostym słowem wyciągał z nicości niezliczone światy. U Tomasza z Akwinu był generatorem istnienia, filarem bytu, który ustawicznie utrzymywał decyzją swej woli: gdyby mrugnął albo kichnął czy na moment zwątpił w cały projekt Stworzenia, wszystko by zniknęło. Dysputy świętych mężów, w ramach których Bóg tak bardzo stał ponad i poza wszelkim porządkiem, że w każdej chwili mógł drogą cudownej interwencji wywrócić go do góry nogami, czyniły zeń figurę bardziej przypominającą Lovecraftiańską potworność niźli opiekuna ładu i moralności. Tymczasem, na scenie pojawił się goły, wątły Bóg, który oddaje siebie człowiekowi i światu, staje po stronie słabości a nie mocy, oraz być może umiera.

Przybysz wśród przybyszów

U teologów takich jak Hans Urs von Balthasar kenoza staje się procesem, który bierze swój początek w życiu Trójcy: pierwszym, który się doszczętnie ogołaca, jest Bóg Ojciec, który oddaje wszystko, czym jest, Synowi. Wszystko zostaje dane, przekazane jakiemuś drugiemu, a nic nie zostaje zachowane dla siebie. Kenoza potraktowana radykalnie, czyli po heglowsku, jest przygotowaniem i warunkiem śmierci Boga. Wcielenie jest realne – na przekór resztkom doketyzmu, negującego człowieczeństwo Chrystusa – i nieodwracalne: na Golgocie bezpowrotnie umiera wcielony Bóg, a wraz z nim cała transcendencja jako uprzywilejowane bycie-ponad-światem.

Jednak, parafrazując formuły niezwykle obiecującej myśli ana-teizmu (wiary powtórnej i powracającej po kryzysach) Richarda Kearneya, to, co umiera, to wszech-Bóg teodycei, suwerenny Cesarz Kosmosu, w imię którego dokonywano i usprawiedliwiano najgorsze okrucieństwa. Śmierć takiego boga jest narodzinami Boga Życia, który życie wspiera, afirmuje, znając jego kruchość i skończoność. U Hegla i jego kontynuatorów, Bóg, który rezygnuje z transcendencji, oddaje się światu w pełni, bezgranicznie – umarły na krzyżu powraca jako święty Duch ożywiający żywą wspólnotę Kościoła. Ta sama boskość, jakkolwiek nie-skończona – choć w sposób odmienny od „wielkiego Innego” transcendencji – jest także słaba, krucha, wątła, a jednocześnie autentyczna i najbliższa człowiekowi.

Człowiek, zwłaszcza ten funkcjonujący w kulturze zdominowanej przez formy i normy patriarchalne, skupione na sprawczości, sukcesie i użyteczności, nie radzi sobie ze swoją słabością. Dotyka to zarówno całego wachlarza „nieradzenia sobie” – zachowań świadczących o nieprzystosowaniu, odrębności i niekompetencji względem oczekiwanych społecznie umiejętności –  jak również kwestii naturalnych i egzystencjalnych.

Utożsamienie Boga z Innym: przybyszem, wdową, bezdomnym, słabym, brudnym, potrzebującym etc., jest dziedzictwem najpierw biblijnej, prorockiej moralności, a następnie stricte chrześcijaństwa. Jezus z Nazaretu wskazuje na siebie jako na punkt odniesienia, zestawienia i porównania w relacjach z bliźnim. Samodzielnie buduje język utożsamienia, w ramach którego sytuuje się po stronie potrzebujących, czyniąc ich nie tylko docelowym odbiorcą działań zbawczych, ale także pośrednikami w zbawieniu innych.

Sam także funkcjonuje jako przybysz, wędrowiec, osoba nieosadzona w świecie stabilności rodzinnej, lokalnej czy zawodowej. Jako człowiek nie jest jednak przybyszem zupełnie z zewnątrz – o fizyczności czy wyglądzie Jezusa niemal nic nie wiemy, ale nie był Etiopczykiem czy Egipcjaninem, a tym bardziej Celtem czy Tybetańczykiem. Jawił się jako członek wspólnoty, który przemawia w rozumianym języku, buduje na rozpoznawalnych kulturowych i religijnych odniesieniach, a nie jako Obcy, Xenos. Bóg nie jest, od momentu Wcielenia i Ogołocenia, jedynie po stronie wdów, bezdomnych, dzieci i innych odrzuconych – On jest pośród nich. Jest z nimi tak głęboko utożsamiony, że to właśnie tam zaczyna go szukać chrześcijańskie spojrzenie, a nie pośród złotego blichtru i blasku, tronów, kadzideł i patosu.

Zaakceptować dyskomfort

Poziom serca i współczucia w religii rozpoznajemy na podstawie tego, jak traktuje ona oraz jej członkowie osoby najbardziej słabe i potrzebujące. Patrząc jednak z perspektywy ewangelicznego utożsamienia Boga ze słabością, w całej niejednoznaczności tej formuły, należałoby także spojrzeć na to, w jaki sposób traktuje się swoich bogów. Czego się od nich oczekuje? Do jakiej odpowiedzialności się ich ustawicznie przyzywa, przywołuje? Jacy muszą być, a jacy nigdy nie mogą?

Być może warunkiem zgody, przyzwolenia na słabość człowieka i świata jest konieczność doskonałości Boga. Ktoś musi być silny – opierać się prawom świata, przemijania i skończoności. Inaczej mówiąc: możemy być bezsilni i zagubieni, ponieważ On jest nieskończony, wieczny i wszechmocny. Lecz czy nie brzmi to jak dziecięca fantazja na temat rodziców? Taty-herosa, którego sprawczością i potęgą można i należy licytować się w szkole; mamy, która zawsze załatwi klej, kredki i nożyczki o północy, ojoja ałćki i utuli? Mamy i taty, którzy zawsze dadzą radę, zawsze pomogą, zawsze będą?

Dorastanie i dojrzewanie psychiki odbywa się przede wszystkim vis-à-vis jakiegoś innego – na akceptacji jego inności, odległości, która oddziela Ja od Ty, a także na zauważeniu licznych podobieństw. Jednak ta sama dorosłość jest koniecznością rezygnacji z czarno-białego obrazu świata, z którą godzimy się na bardzo różnych etapach życia. Wreszcie możemy stworzyć przestrzeń dla ambiwalencji: ów inny nie jest ani jedynie przyjacielem, ani jedynie wrogiem i obcym. Rodzic nie jest czystym dobrem, nie jest wszechmocny i wszech-kompetentny, kiedyś nas zostawi i odejdzie. A osoby, które wydawały się ideologicznie i kulturowo orkowatymi wcieleniami chciwych, wygłodniałych, zdziczałych potworów, nierzadko okazują się… osobami, różniącymi się od nas prywatnymi dramatami i kontekstem.

Podobny proces dotyka także Boga, w którym mieszczą się cudownie najodleglejsze przeciwieństwa: zbawienie i potępienie, bojaźń i zachwyt, sprawiedliwość i miłosierdzie, dystans i intymność. Tak, jak dojrzała psychika zdolna jest zaakceptować dyskomfort ambiwalencji innych ludzi i wydarzeń, tak podobnie dojrzała religijność akceptuje niejednolitość, inność i tajemnicę bez uporczywych prób zrozumienia i pogodzenia mimo wszystko.

Czy nie jest tak, że nie akceptujemy żadnego przejawu słabości u naszych bogów, jak i u tego jednego Boga? Jeśli traktujemy obrazy i opowieści ewangeliczne na poważnie, wiemy, że nie mamy do czynienia z bóstwem apatycznym, zimnym, osądzającym świat z nieskończonych wyżyn, bez zaangażowania. Czy będziemy bawić się w realizacje gnozy pokroju doketyzmu (iluzoryczności człowieczeństwa Chrystusa), czy nie, widzimy obrazy Bogo-człowieka, który płacze, boi się, obraża na figowiec, czy wywrzaskuje słowa, które bardzo przypominają zwątpienie i graniczne opuszczenie. Nawet jeśli rękami i nogami zapieramy się w naszych teologiach, aby nie dopuścić skończoności do wnętrza bóstwa i jego transcendencji – bo przecież musi pozostać coś świętego i doskonałego! – istnieją momenty i sceny, kiedy nieskończoność dostaje czkawki.

Milcząca obecność, kochający świadek

Sam Bóg doświadczył, otarł się, posmakował kruchości i śmierci. Wyszedł z tego obronną ręką – proszę bardzo – ale w tej ręce płonie wiekuista dziura rany. Cały ten galimatias Objawienia – wcielenia, nauczania, męki, śmierci, zbawienia – jest najbardziej autentyczny i wiary-godny, gdy nieskończenie odległe bóstwo jest najbliżej człowieka. A w żadnym momencie życia człowiek nie jest bliżej innych niż wtedy, gdy jest odsłonięty i w pełni od nich zależny, niesamodzielny. Tymi momentami są przede wszystkim dziecięctwo i starość – narodziny i umieranie.

Jeśli przyjmiemy, że jednym z głównych i rewolucyjnych przesłań chrześcijaństwa była okazana przez Boga afirmacja i akceptacja dla świata i skończoności w osobie Jezusa z Nazaretu, nie możemy odrzucać tego, co bóstwo przyjęło za swoje, najbardziej sobie podobne. Ba, to właśnie słabość, kruchość i opuszczenie – to właśnie nie centrum, ale „peryferia” – stają się właściwą sceną Objawienia.

Inherentnym elementem konsekwentnie postępującej sekularyzacji jest osłabianie się, roztapianie silnych narracji. Jedną z nich, która zaczęła słabnąć od XIX-ego wieku, jeśli nie wcześniej, jest metafizyka oparta na pojęciu „bytu”, a więc także religijnie osadzonej tak zwanej ontoteologii. Fantazja, jaką od Platona i Arystotelesa był Byt-ponad-byciem, wieczny punkt, na którym zbudowane jest wszystko, co istnieje i podlega przemijaniu, zaczęła się bezpowrotnie kruszyć. Po Oświeceniu, które strąciło bogów z widzialnego nieba, po rewolucjach, faszyzmach, wojnach i niewyobrażalnych ludobójstwach, kwestia mocy, władzy i potęgi Boga (a także wszelkiej innej) uległa radykalnej przemianie i przesunięciu. Cudowną cechą boskości wydaje się dzisiaj nie jej sprawczość i chwała, lecz umiejętność przetrwania wszystkich tych kryzysów choćby i w postaci widma. Człowiek tak bardzo wystraszył się możliwości jednostki, która pociąga za sobą do czynu niezliczone masy – „woli mocy” charyzmatycznego tyrana, że wolał odtąd rozbierać i osłabiać różne przejawy tej mocy.

Wobec pytania, „gdzie był Bóg?” – wobec Auschwitz, Rwandy, Srebrenicy, Ukrainy czy Palestyny – pojawia się kojący obraz bezsilnego Boga solidarnego z cierpiącymi. Jest to ostatecznie kolejna odsłona teodycei, racjonalnej próby apologii pogodzenia zła na świecie z figurą wszechmocnej dobroci. Jest to jednak novum, które przenosi akcent z próby wytłumaczenia Boga na ambiwalentną możliwość jego bezsilności wobec ludzkiego cierpienia. Kojący jest tu nie kolejny system metafizycznej wszechwładzy, która jakimś sposobem przymyka oko na anihilację milionów istnień czy wyciąga z nich logikę i mądrość wewnątrz historii zbawczej, ale akceptacja ich braku. Wobec ludzkiego zła, korupcji i trudnej wolności, Bóg jawi się jako zagubiony i bezsilny: milcząca obecność, kochający świadek dziejów.

Słabość zdemaskowana

Szybko jednak w naszej głowie pojawiają się głosy protestu: po co nam słaby Bóg? Po co ofiarom, więźniom, uchodźcom, odrzuconym i wybijanym Bóg, który nie może pomóc? Który jest niekompetentny, pozbawiony sprawczości, który nawet nie daje nadziei?

Po to żebyśmy się pytali. Wielkim nieobecnym – cieniem – pytania o sensowność słabego Boga, jest słaby człowiek. Po co nam on? Jakie funkcje spełnia w społeczeństwie, dla rynku, kultury, polityki, bezpieczeństwa? Czy nie byłoby lepiej, gdyby go nie było? Jak zagospodarować kogoś, kto jest nieprzydatny, bezsilny – kto po prostu jest, potrzebując pomocy, wsparcia i współczucia? Bez perspektywy przemiany, polepszenia i wynagrodzenia nam naszej pracy.

Czy opiekujemy się, wspieramy i okazujemy serce jedynie po to, żeby następnie zostało okazane nam – i to z naddatkiem? Istnieje przecież zamknięta ekonomia rodzicielskości sprowadzająca się do hasłowej „szklanki wody na starość”, ale chyba nie o to tutaj chodzi. Co stosunek do słabości – jej akceptacji, integracji, zagospodarowania czy otwartości na nią – mówi nam o nas samych?

Z jakiegoś powodu ortodoksyjna apologetyka niemal od zarania usiłuje ukrócić wszelkie zawieszenie wszechmocy. Tak, Bóg wcielił się w człowieka, ale tylko na chwilę. Tak, Jezus cierpiał jako człowiek, ale istota boska jest super-hiper-niezniszczalna. Tak, Chrystus doświadczał słabości, ale tylko dlatego, że się na to w pełni zgodził – w każdej chwili mógł łubudubu tych Rzymian! Brzmi to ostatecznie, jak gdyby to właśnie wszechmoc i jej arbitralność wymagały ochrony, osłonięcia przed światem – niczym dziecięca opowieść o rodzicu-herosie krusząca się pod naporem rzeczywistości. Wydaje się, że właśnie to miał na myśli Slavoj Žižek, mówiąc, że chrześcijaństwo rewolucyjnie przekracza i dopełnia obraz Boga, którego panicznie bał się ikonoklastyczny (zwalczający ilustracje) judaizm. W „Kukle i Karle” pisze, że Żydzi zdawali sobie sprawę z ambiwalencji bóstwa w jego intymnym podobieństwie do słabości i zwyczajności człowieka i tępili wszelkie przejawy demaskacji tej prawdy. Chrześcijaństwo tej demaskacji dokonuje, akceptując tożsamość boskości i człowieczeństwa w osobie Jezusa, ukazując ją najpełniej w bezsilności żłóbka i Golgoty.

Jeśli efektem zamierania i wycofywania się religii ze świata ma być ateizacja w stylu prometejsko-humanistycznym, gdzie człowiek i jego arbitralna autonomia zajmują dotychczasowe miejsce boskości, należy zauważyć i liczyć się z konsekwencjami takich przesunięć. Najważniejszą z nich jest ogromna odpowiedzialność, dzisiaj silnie obecna w dyskursach ekologicznych czy społecznych, skoncentrowanych na tym, co wymaga opieki. Obalona władza, choćby i najbardziej symboliczna czy fantazyjna, zawsze pozostawia po sobie wakat, który domaga się zagospodarowania i podzielenia. Jeśli w świecie sekularności nie jesteśmy już zaopiekowani przez figurę Boga-rodzica-króla, musimy sami stać się opiekunami, przejąć obowiązki, a nie jedynie przywileje. Obowiązki, których wypełnianie może nigdy nie doczekać się wynagrodzenia, które po prostu jest potrzebne, jeśli nie konieczne.

Inwersja dokonana poprzez utożsamienie bóstwa z przybyszem-gościem-potrzebującym przekracza tradycję zaczarowanego obcego, która sięga świata mitów i baśni. Opowieści o bogach i dobrych duchach pogranicza, które pod osłoną wagabundy domagały się gościnności, by następnie cudownie przemienić się i obdarować swoich gospodarzy darami i łaskami, są proste. Zaczarowują rzeczywistość, która jest naturalnie ambiwalentna, raczej trudna i nużąca, jawiąca się, jeśli nie przeciwko nam, to przynajmniej jako na nas obojętna i oschła.

Zbyt wiele elementów religii jest zbudowanych na oczekiwaniu nagrody za uczynione dobro. W rzeczywistości dość szybko orientujemy się, że wdzięczność drugiej osoby nie niesie za sobą dalszych korzyści: to sama wdzięczność jest nagrodą. Przekroczenie łacińskiej logiki religijnej do ut des – „daję, abyś ty mi dał”, a więc etyki transakcyjnej, stanowi właściwą i dojrzałą formułę gościnności i opieki nad tymi, którzy realnie jej potrzebują. Dobro nie jest inwestycją, która ma wyjść dobroczyńcy na plus, lecz obowiązkiem i odpowiedzialnością, wynikiem nierówności między tymi, którzy mają, a tymi, którzy cierpią niedostatki.

***

Bóg potraktowany etycznie w kontekście rozwoju wrażliwości społecznej i kulturowej jest jak snop światła, spotlight – reflektor, który wskazuje obiekt wymagający pracy. Czyni go widzialnym, jaśniejącym, wyciąga go z mroku dla wzroku i uwagi, urzeczywistnia i oswaja to, co mogło dotychczas wydawać się jakimś upiorem, marą i obcością. Wreszcie, ten sam blask sprawia, że wyraźne stają się postacie, które pozostawały niewidoczne – blask nadaje im cech innego, obcego, który staje się gościem, kimś intrygującym, z kim warto coś zacząć, coś nowego.

Obrazy stajenki i Piety nie ukazują kapłaństwa podczas świątynnych obowiązków względem boskiej chwały i kultu ani wielkich liturgii glorii, ognia i kadzideł. Ukazują zamiast tego postać matki – najpewniej bardzo zagubionej – opiekującej się swoim dzieckiem: kruchą, bardzo zależną od innych istotką, której życie jest faktem, którym należy się zająć. Bóg dotkliwie doświadcza zależności, słabości, ograniczenia – chcielibyśmy tego, nie jako formy wyrównania dla skończoności, ale jako wyrazu bliskości i solidarności, z nami, którzy jesteśmy świadomą słabością.

Losy Boga i człowieka są ze sobą blisko splecione: człowiek przegląda się w swoich bóstwach, dojrzewa wobec nich, dowiaduje się o swojej przemijalności i słabości – Bóg urzeczywistnia, urealnia w człowieku i dopiero dzięki niemu doświadcza życia. Cały ten kosmiczny dramat, tragikomiczny taniec skończoności i wieczności, w jednym, ufajdanym, zziębniętym dzieciątku. Pozwólmy Bogu na słabość, nieobecność, zagubienie – być może dopiero wtedy pozwolimy na nią sobie samym i innym, których kochamy.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×