Czas skończyć z przemocowym romantyzmem!
Z Katarzyną Czajką-Kominiarczuk, socjolożką, autorką bloga Zwierz Popkulturalny rozmawia Zuzanna Rokita.
Oglądałam ostatnio „Blade Runnera” z 1982 roku. Pojawia się tam scena, w której Deckard narzuca się głównej kobiecej bohaterce – Rachel – nie tylko rzuca nią o ścianę czy przyciska do okna, gdy ta chce opuścić jego mieszkanie, ale też całuje bez jej zgody i przymusza do innych czynności seksualnych. Zamurowało mnie – przecież to scena gwałtu, tyle że w tle gra romantyczny saksofon!
Zgadzam się, to szokujące. Choć nie bardziej niż fakt, że wiele osób – w tym ja – gdy pierwszy raz oglądało „Blade Runnera”, zupełnie nie zauważało przemocy seksualnej, jaką naznaczona jest ta scena. Uznawaliśmy ją za romantyczną, w najlepszym razie neutralną. Podobny mechanizm odnosi się zresztą do wielu romansów filmowych, które znamy: „Przeminęło z wiatrem” – normalizacja gwałtu małżeńskiego; „Indiana Jones” – przemoc fizyczna wobec kobiet; „Gwiezdne wojny” – Han Solo wymuszający pierwszy pocałunek na księżniczce Lei… Można jeszcze długo wymieniać.
Dlaczego przemoc jest tak często dla nas niewidoczna?
Ponieważ scenarzyści i scenarzystki każą nam wierzyć, że przemoc to w rzeczywistości wielka miłość. Jako widzowie i widzki jesteśmy nieustannie utwierdzani w przekonaniu, że zakochanie tak właśnie wygląda. A muzyka? Muzyka faktycznie może zdziałać wszystko.
Czy jest jakaś szansa na zmianę w naszym postrzeganiu przemocy?
To proces, często długi. Ja na przykład dziś wiem, że oglądanie „Indiany Jonesa” jest dla mnie torturą i już tego nie robię. Nauczyłam się, że jako odbiorczyni i jako kobieta mam prawo nie godzić się na mizoginistyczne sceny i nie oglądać dzieła kultury, które uprzedmiotawia kobiety, mimo że potrafiłam dobrze się na nim bawić, gdy byłam młodsza. Jednak dostrzeżenie tego wymagało czasu.
A czy na poziomie samej popkultury nie powinniśmy widzieć już poprawy w tej kwestii?
Niestety fundamenty popkultury oparte są na starych schematach i scenarzystom często trudno jest od nich uciec, nawet gdy starają się opowiedzieć nową historię. Tym samym cały czas powtarzają te same błędy. Dobrze obrazuje to wcześniej wspomniany pierwszy pocałunek Hana Solo i Lei. Mało kto wie, że jest on wzorowany na wyciętej scenie z „Przeminęło z wiatrem”, w której Scarlett O’Hara mówi Rhettowi Butlerowi, że lubi miłych mężczyzn. Te same słowa wypowiada Leia do Hana tuż przed tym, jak on wymusza na niej pocałunek.
Kolejnym świetnym przykładem jest wspomniany już „Blade Runner” – w drugiej części z 2017 roku relacja łącząca Rachel i Dekarda też przedstawiona została jako wzór wielkiej miłości. Osoby odpowiedzialne za powstanie tej produkcji kolejny raz uznały, że romantyzacja przemocy będzie dobrym tropem narracyjnym. Cały czas wracamy więc niestety do starych schematów i pokazujemy kontakty i relacje, które są niekonsensualne.
Które z tych schematów są najczęściej powtarzane?
Absolutnie nieśmiertelny wydaje się chociażby przywołany motyw wymuszonego pocałunku. Wciąż bardzo często pojawia się w treściach dla młodych odbiorców i odbiorczyń – produkowanych na przykład przez Nickelodeon czy Disneya. Chodzi mi o powtarzające się zachowanie dziewczynki, która przymusem przyciąga do siebie chłopca i całuje go. To reinterpretacja starego wątku romantycznego, w którym wypowiedź dziewczyny zostaje przerwana pocałunkiem kochającego się w niej chłopaka. Niestety w ten sposób, nawet pomimo odwrócenia pierwotnego motywu, filmy od najmłodszych lat uczą nas, że naruszanie cielesności drugiej osoby jest wyrazem romantyzmu. A przecież w realnym życiu, kiedy mówimy do kogoś, że nie chcemy, żeby ta osoba nas całowała – zwykle wolimy skończyć zdanie.
Amerykańska psycholożka Leonora E. Walker, badając kobiety z doświadczeniem przemocy, zauważyła, że w ich relacjach pojawiają się pewne powtarzające się zdarzenia, które nazwała cyklami przemocy. Jeden cykl składa się z trzech faz – narastającej przemocy, ostrej przemocy oraz miesiąca miodowego, czyli momentu skruchy i miłości. W prawdziwym życiu po krótkim miesiącu miodowym następuje zwykle kolejny cykl przemocy – i taki schemat często trwa latami. Teksty popkultury natomiast najczęściej zostawiają nas na etapie miesiąca miodowego.
Zgadzam się, to gigantyczny problem, który wynika między innymi z faktu, że nas jako widzów i widzki nie uczy się rozpoznawania zachowań przemocowych i toksycznych relacji. Koniecznie chciałabym przywołać tutaj pokazywanie zaborczości i chorobliwej zazdrości – czyli de facto momentu eskalacji w cyklu przemocy – jako wyrazu intensywnej miłości. Jako przykład mogę podać serię filmów „The Kissing Booth”. W pierwszej części poznajemy licealistkę Elle, która nigdy nie była na randce i z nikim się nie całowała. Za ten stan rzeczy odpowiedzialny jest jej starszy kolega Noah, który odstraszał od niej wszystkich potencjalnych zainteresowanych. Oczywiście to właśnie on staje się pierwszą i największą miłością Elle. Zresztą w trakcie trwania ich relacji Noah jeszcze wielokrotnie daje upust swojej zazdrości.
Czy zazdrość zawsze jest zła?
Nie, ale w rzeczywistości takie zachowania powinny jawić nam się jako czerwone flagi, bo miłość nie oznacza kontroli i decydowania za drugą osobę, a tego typu filmy próbują nam wmówić, że właśnie tak jest.
Przychodzi mi na myśl motyw osoby zakochanej jako stalkera, który zawsze czai się gdzieś za rogiem…
Dokładnie tak. Jest taki serial „You” opowiadający właśnie o stalkerze. To przypadek bardzo specyficzny, ponieważ narracja stworzona jest tam tak, by kibicować głównemu bohaterowi, a denerwować się na bohaterkę doświadczającą molestowania. Ten zabieg sprawia, że trudno dostrzec, iż osoba włamująca się do mieszkania drugiej osoby, przeglądająca jej rzeczy i obserwująca ją podczas snu przekracza granice i stosuje przemoc. Tego typu zachowania głównego bohatera są w „You” przedstawiane jako wyraz opiekuńczości. Znormalizowała je zresztą już wcześniej saga „Zmierzch”. A pozostając przy temacie kontroli i decydowania za drugą osobę, warto również wspomnieć o komediach romantycznych i motywie przerywania ślubów.
To znaczy?
Na dobrą sprawę ten motyw normalizuje przecież władzę nad drugą osobą. Mamy tu do czynienia z sytuacją, w której osoba podejmuje ważną dla siebie decyzję, ale decyzja ta traci znaczenie w obliczu faktu, że inna osoba się w tej pierwszej zakochała. Co prawda nie dochodzi w tym przypadku do wprost romantyzowanej przemocy, bo nikt nikim nie rzuca o ścianę i nikt nikogo nie rani. Mimo wszystko kolejny raz wpisujemy jednak do romantyzmu przemoc. Koniec końców naprawdę ciężko znaleźć dziś w kinie romantyzm bez przemocy.
Czy takich produkcji w ogóle nie ma?
Oczywiście co pewien czas pojawiają się przykłady zdrowych relacji. Mamy chociażby „Brooklyn 9:9” i relację pomiędzy Jake’em i Amy – od samego początku opartą na komunikacji. Ale nie powinno być tak, że człowiek musi długo siedzieć i myśleć nad pozytywnymi przykładami, powinno być ich o wiele więcej.
Co najbardziej wkurza cię we współczesnej kinematografii?
Ogromna liczba filmów i seriali, które jako swój główny wątek narracyjny obierają przemoc wobec kobiet i gwałty. Olbrzymim problemem jest dla mnie popularność „Opowieści podręcznej”, ponieważ obecnie jest to serial tworzony dla rozrywki, w związku z czym torturowanie kobiet i przemoc wobec nich też stają się źródłem zabawy. To mnie przeraża.
Z drugiej strony „Opowieść podręcznej” jest niewątpliwie serialem kultowym i często przywoływanym w dyskusjach o prawach kobiet i poszanowaniu kobiecych wyborów. Bywa traktowany jako przestroga: jeżeli zapomnimy o równości, skończymy w Gilead. Czy bez opowieści o przemocy systemowej oraz zobrazowania tego, jak wpływa ona na los jednostki, ten serial mógłby wciąż nieść tak silne przesłanie?
Ja rozumiem siłę opowieści Margaret Atwood i nie mam nic przeciwko nakręceniu „Opowieści podręcznej”. Nie rozumiem natomiast, dlaczego powstały już cztery sezony tego serialu. Fabuła dawno wyszła poza oryginalny tekst – właśnie dlatego, że jest na nią komercyjne zapotrzebowanie. To zresztą częsty problem tego typu produkcji: z jednej strony są wyrazem artystycznej wypowiedzi i próbą poruszenia ważnego tematu, ale z drugiej pozostają rozrywką, na której, nie ukrywajmy, producenci zbijają gigantyczny kapitał. Kolejne sezony powstają ze względu na powodzenie, jakim cieszyły się poprzednie. Zastanawiam się, czy jest to właściwy kierunek, biorąc pod uwagę liczbę osób codziennie doświadczających przemocy.
Co sprawia, że przemoc wobec kobiet dobrze się sprzedaje?
Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że kobiety są ofiarami przemocy. Staje się to dla nas właściwie przezroczyste. Wielu twórców dzieł kultury uważa, że gwałt jest wątkiem, na którym można zbudować postać. Popatrzmy na historię Sansy Stark z „Gry o tron” – gwałt jest momentem założycielskim tej postaci. Co gorsza wielu scenarzystów nie widzi w takim wzorcu problemu, powołując się na argumenty historyczne: że takie były czasy, wtedy tak traktowano kobiety.
Zasłanianie się historią miało miejsce również ostatnio przy okazji premiery serialu „Bridgertonowie”. Co o nim myślisz?
Nie ukrywam, że lubię ten serial. Uważam go za ciekawy w kontekście debaty o kwestiach rasowych czy interpretacji historii i tego, co można, a czego nie powinno się robić, tworząc opowieści czerpiące z historii nowożytnej. Natomiast scena gwałtu na mężczyźnie, chociaż porusza skądinąd ważny problem, jest okropna. Mamy w niej przemoc seksualną przedstawioną w sposób, który nie zauważa osoby jej doświadczającej – jej emocje zupełnie się nie liczą. Ponadto powielony zostaje mit, jakoby mężczyzny nie można było zgwałcić. Otóż można i to właśnie dzieje się w „Bridgertonach”. Dodatkowo wiktymizowana jest osoba, która przemocy dokonała. Twórcy serialu tłumaczą się właśnie historią: to były inne czasy, bohaterka była nieświadoma i miała prawo tak się zachować. Problem w tym, że bohaterka nie była taka sama w sobie – ktoś ją w ten sposób napisał.
Powielanie mitów w popkulturze dotyczy wielu aspektów przemocy seksualnej. Na przykład bohaterki popkultury doświadczają jej głównie ze strony obcych ludzi, podczas samotnego nocnego powrotu do domu. A przecież według danych Centrum Praw Kobiet w 83 procentach przypadków gwałtów sprawcą jest osoba, którą kobieta zna i której ufa.
Otóż to, jeśli przeanalizujemy przedstawienia gwałtów w kulturze popularnej, to w większości przypadków dokonuje ich ktoś, kogo bohaterki nie znają. Dużą rolę w normalizacji tego mitu odgrywają seriale kryminalne. Kim jest kobieta w serialu kryminalnym, jeśli nie główną panią detektyw? Pozostaje jej rola ofiary – zabitej i zgwałconej. Przyzwyczajenie do tego motywu bardzo nas znieczula.
Czy przychodzą ci do głowy dzieła kultury, które nie boją się tematu przemocy seksualnej i pokazują go bez powielania szkodliwych schematów?
Chciałabym przywołać dwie ciekawe produkcje. Uważam, że są ważne, ponieważ pokazują nam siłę consentu, czyli świadomej zgody na seks. Pierwszą z nich jest „I may destroy you”. To serial, który oddaje głos osobom po doświadczeniu przemocy seksualnej. Pokazuje, że nie ma jednej dobrej reakcji na gwałt, nie ma zero-jedynkowości. Druga produkcja zasługująca na uwagę to „The Morning Show”. Z kolei ten serial każe nam się zastanowić nad samą definicją gwałtu i pokazuje, jak ważny w kontakcie seksualnym jest właśnie consent. W Polsce gwałt kojarzony jest głównie jako napaść z użyciem siły fizycznej, gdyż jako społeczeństwo mamy głęboko zinternalizowane mity dotyczące przemocy seksualnej. A współcześnie patrzy się na tę kwestię zupełnie inaczej – mówimy raczej o spektrum gwałtu. „The Morning Show” pozwala nam zrozumieć, że gwałt to również stosunek, którego nie możemy odmówić, bo wiązałoby się to z konsekwencjami takimi jak utrata pracy czy doświadczenie innej formy przemocy. Inną przyczyną, dla której uważam ten serial za ważny, jest zerwanie z romantyzowaniem relacji seksualnych pomiędzy współpracownikami.
Przypominają mi się takie seriale jak „W garniturach” czy „Grey’s Anatomy”, które tak naprawdę skupiają się na pokazywaniu romansów w miejscu pracy.
Fabuła „Grey’s Anatomy” bazuje przecież na tym, że starsi lekarze sypiają ze swoimi studentkami. Dziwi mnie, że scenarzyści i scenarzystki nie wpadli jeszcze na to, iż taka sytuacja może rodzić konflikt interesów. A przecież mówimy tu o ewidentnej relacji władzy: jedni decydują o karierach drugich, które są im podwładne. Należałoby oczekiwać więc przyzwoitego dialogu, którego początek brzmiałby mniej więcej tak: „Słuchaj, są między nami stosunki zawodowe, sypianie ze sobą chyba nie będzie w porządku”. Tylko że takie słowa zdecydowanie za rzadko pojawiają się w tych produkcjach.
Dlaczego w świecie kinematografii nie ma miejsca na rozmowę o consencie i granicach?
Na razie nauczyliśmy się pokazywać consent tylko jako coś zabawnego. W sitcomie „New girl” w jednym z odcinków bohaterka przywołuje wspomnienie swojego pierwszego razu. Opowiada o tym, że z chłopakiem chcieli być postępowi, w związku z czym udzielali sobie zgody na każdą czynność. Ta sytuacja została oczywiście opisana dla żartu, żeby pokazać, że pytanie o zgodę nie ma w sobie nic „sexy”. Consent jest też często wykorzystywany przy scenach, w których bohaterowie są pijani, tylko niestety również w ramach komicznej wstawki.
Co konkretnie masz na myśli?
Wzorcowym przykładem jest serial „Przyjaciele” i pierwszy seks pomiędzy Monicą i Chandlerem. Przed pójściem do łóżka on pyta: „Jak bardzo pijana jesteś?”, na co ona odpowiada: „Tak pijana, że tego chcę, ale nie tak pijana, żebyś miał wyrzuty sumienia”. Jeżeli przyjrzymy się tym scenom z „New girl” i „Przyjaciół”, dostrzeżemy, że w istocie drwią one z pytań, które mają na celu zapewnić komfort i poszanowanie czyichś granic cielesnych.
Skąd bierze się to komediowe używanie consentu?
Humor to bardzo skomplikowana kategoria. Trzeba pamiętać, że produkcje komediowe mają na celu śmieszyć jak najwięcej osób, w związku z czym wybierają najmniejszy wspólny mianownik. Poza tym należy wziąć pod uwagę pewną trudność w pokazywaniu consentu w serialach dla młodzieży czy komediach. Sceny uwzględniające udzielanie świadomej zgody wymagają bowiem wejścia w szczegóły, rozmowy o emocjach, ale również o antykoncepcji, no i pokazania dwóch osób w trakcie stosunku seksualnego. A już samo to nie wpisuje się w wykorzystywany zazwyczaj w tego typu produkcjach sposób montażu „a’la KFC”, czyli: nóżka, nóżka, udko i koniec sceny. W takiej estetyce nie ma miejsca na żadne pytania czy wątpliwości.
Czy dostrzegasz szansę na zmianę tej sytuacji?
Tak. W tym roku premierę miał serial „Cień i kość”, przeznaczony dla nastolatek. Poznajemy w nim historię mężczyzny, który uwodzi dużo młodszą kobietę. Kiedy dochodzi do pocałunku między nimi, on go przerywa i pyta, czy ona na pewno ma ochotę na dalszy kontakt seksualny. Gdy oglądałam tę scenę, nie mogłam uwierzyć w to, co widzę. To był jednorożec! Mimo że jestem wyjątkowo wyczulona i tropię przykłady pojawiania się consentu na ekranie, nadal nie jestem do tego przyzwyczajona.
Z drugiej strony mamy serial „Sex education”. Mam wrażenie, że jest on flagowym przykładem tego, jak powinno się mówić do młodzieży o seksie i to właśnie za pomocą komedii. Jak sądzisz?
Tak, ten serial bardzo fajnie mówi o seksie i różnych jego aspektach. Natomiast mam wrażenie, że jego widzowie i widzki są z góry przygotowani na treści, które będą przekazane. Wydaje mi się więc, że „Sex education” to trochę uświadamianie uświadomionych. A tym, czego popkulturze brakuje, jest wdrukowywanie consentu do seriali i filmów, które niekoniecznie odnoszą się stricte do seksualności, a w których pojawiają się treści romantyczne. Swoją drogą choć cenię „Sex education”, mam do niego pewien zarzut.
Jaki?
Nie wiem, czy pamiętasz wątek dwóch chłopaków, którzy się w sobie zakochują, ale wcześniej, zanim rozwinie się między nimi uczucie, jeden z nich prześladuje drugiego: bije go, krzywdzi, obraża. Niestety to kalka szkodliwego mitu, który wmawiano przez lata dziewczynom – jeśli on cię prześladuje, to znaczy, że cię kocha.
Jak myślisz, skąd w „Sex education” wykorzystanie takiego motywu?
Zdążyliśmy się już nauczyć, iż dysproporcje władzy pomiędzy kobietami i mężczyznami oraz bezpośrednie pokazywanie występującej między nimi przemocy fizycznej powinniśmy odczytywać jako negatywną sytuację. Wciąż jednak dość łatwo zapominamy, że to samo dotyczy osób tej samej płci. Szczególnie w przypadku mężczyzn bywamy zbyt tolerancyjni dla zachowań typu „kto się czubi, ten się lubi”, w których czubienie staje się przemocą.
Jason Katz, teoretyk społeczny i jeden z najbardziej znanych aktywistów walczących z przemocą mężczyzn wobec kobiet, często mówi o tym, że przemoc to sprawa mężczyzn i to od nich w związku z tym musi zacząć się zmiana. Czy zgadzasz się z tym, że przeciwdziałanie przemocy wymaga namysłu nad wzorcami męskości, jakie przedstawia nam kultura?
Zdecydowanie! Uwielbiam akcje afirmacyjne dla dziewcząt i to, jak bardzo się na nich obecnie skupiamy, ale mam wrażenie, że zgubiliśmy po drodze chłopców. Widzę coraz więcej narracji kierowanych do dziewcząt: te wszystkie retellingi bajek, które pokazują, że dziewczynki nie muszą być księżniczkami. To fantastyczne, ale gdzie w tym wszystkim chłopcy? Ich albo nie ma, albo są przemocowi. A oni też potrzebują przecież nietoksycznych wzorców.
Czemu odczarowanie toksycznej męskości jest takie trudne?
Myślę, że dużo krzywdy męskości zrobiły filmy Judda Apatowa. Utrwalana jest w nich niezwykle toksyczna linia myślenia, wedle której chłopcy są jak dzieci, a kobiety występują w roli dorosłych psujących zabawę. Ten schemat jest zresztą powszechny: niedojrzałość mężczyzn jest zabawna, a dojrzałość kobiet jest denerwująca. Nauczyliśmy się wyśmiewać męskie emocje i wrażliwość, przez lata budując groźnego, seksistowskiego macho. I to teraz pokutuje.
Czy w takim razie powinniśmy przestać oglądać filmy, w których pojawiają się seksistowskie i przemocowe wątki?
Myślę, że nie. Za takim pomysłem stoi fałszywe założenie, że jeśli coś oglądasz, to znaczy, że się z tym zgadzasz i że przyjmujesz przedstawioną wizję świata jako oczywistą. A można przecież oglądać, czytać i słuchać wszystkiego – byle tylko mieć przy tym krytyczne podejście. Niektórym wydaje się, że człowiek moralny nie konsumuje problematycznej kultury – a to tak nie działa. Uważam, że musimy mówić o problematycznych scenach, choć zdaję sobie sprawę, że nie jest to łatwe.
Dlaczego?
Ponieważ jako społeczeństwo nie jesteśmy nauczeni wskazywania problematycznych wątków w kulturze. Program szkolny przedstawia nam dzieła i klucz mówiący o tym, dlaczego są one wybitne. Nikt nie uczy nas, co zrobić, kiedy spotkamy się z krzywdzącymi treściami, i jak opowiadać o rzeczach, które nam się nie podobają.
Co w takim razie musi się wydarzyć, żebyśmy mogli zacząć dostrzegać zmiany w tym, jak popkultura przedstawia romans?
Rozmowa, którą teraz prowadzimy, musi dotyczyć również, a może przede wszystkim, scenarzystów i scenarzystek, reżyserów i reżyserek. Należy im w końcu powiedzieć: „to jest historia kina, to są wybitne dzieła, ale nie musicie robić tego samego”. Niech kinematografia bierze pod uwagę to, że czasy się zmieniły. Zacznijmy tworzyć nowe skrypty. Naprawdę w świecie jest wiele seksownych rzeczy, którymi nie jest złapanie dziewczyny za ramię i przerwanie jej wypowiedzi pocałunkiem. Większość z nas zakochała się bez stalkera. Wydaje mi się, że właśnie te nowe drogi – pokazywanie, że consent jest seksowny, a rozmowa o granicach nie psuje atmosfery – są kluczem do zmiany społecznej. Do tych nowych scen pewnie warto dodać jeden utarty schemat, podłożyć dźwięk saksofonu, może w końcu doda klimatu w odpowiednim momencie.
Na koniec może polecisz jakiś nietoksyczny film, który możemy obejrzeć bez zastanawiania się nad wątkami przemocowymi?
„Miś Paddington 2” jest nieproblematyczny. Bardzo promuję ten film. Uważam go za najwybitniejsze dzieło kinematografii od czasu „Obywatela Kane’a”!
Katarzyna Czajka-Kominiarczuk
Zuzanna Rokita