To nie jest kolejny tekst o pedofilii w Kościele – tych w ostatnim czasie ukazało się wiele. To tekst o fundamentalnym kryzysie katolicyzmu. To próba pokazania, co można z nim zrobić. Od „skandalu pedofilii” nie można jednak uciec, bo to właśnie on obnażył naturę i powagę „choroby” Kościoła.
Obnażył bowiem pewien sposób postrzegania człowieka i jego relacji do Boga, powiązany z systemowym urządzeniem wspólnoty religijnej i – w konsekwencji – kształtem także niereligijnych relacji społecznych. Często dziś wskazuje się na to zjawisko, mówiąc o „klerykalizmie”, jednak – moim zdaniem – nie sięgając zwykle korzenia problemu. Bliżej niego znalazł się biskup niemieckiej diecezji Hildesheim, Heiner Wilmer, który na początku roku w wywiadzie dla „Tygodnika Powszechnego” stwierdził, że „nadużywanie władzy tkwi w DNA Kościoła”. Przyznał jednak zaraz, że „jak dotąd brakuje nam jednak jakiegokolwiek pomysłu, jakie skutki powinno to mieć dla teologii”.
Tekst ten jest próbą wyartykułowania owych „skutków dla teologii” – jest szkicem radykalnej zmiany wizji naszej relacji do Boga. Za zmianą wizji musi zaś nastąpić gruntowne przebudowanie struktury Kościoła.
Co ujawnia skandal?
Film braci Sekielskich, „Tylko nie mów nikomu”, zobaczyłem rano w niedzielę, 13 maja. Niedługo potem w jednej z podkrakowskich parafii uczestniczyłem w Eucharystii, podczas której dzieci przystępowały do pierwszej Komunii. Pod koniec mszy rodzice dziękowali proboszczowi za to, że „dał ich dzieciom Jezusa” i że dzięki jego kapłańskiemu działaniu będą one odtąd „w pełni się z Nim jednoczyć”. Ten w zamyśle radosny moment pokazuje jedno z podstawowych źródeł zła, które działo i dzieje się w Kościele, a o którym opowiada między innymi dokument braci Sekielskich.
Jeden z bohaterów filmu opowiada, że – skrzywdzony przez księdza – nie chciał już dłużej być ministrantem, jednak matka nie pozwoliła mu zrezygnować. Inny zgodził się wyjechać ze swoim oprawcą na „wczasy” – ksiądz groził, iż w przeciwnym wypadku zabierze jego młodszego brata, a wiedział on, że rodzice na to bez wahania pozwolą. Ofiary były uwikłane w splot relacji, w których ksiądz posiadł niemal absolutną władzę nad zachowaniem innych.
Motyw ten pojawia się w większości relacji osób skrzywdzonych. Zostają uwikłane w związki, w których doznają krzywdy, w dużej mierze dlatego, że ksiądz jest postrzegany jako przedstawiciel Boga na ziemi, a więc postać, która z definicji posiada autorytet, jest poza podejrzeniami. Okazane przez niego zainteresowanie jest samo w sobie nobilitujące. Co więcej – i tu tragedia osiąga punkt kulminacyjny – osoby molestowane są najczęściej mocno religijnie zaangażowane, zaś ksiądz – z ich perspektywy – pełni kluczową, niezbędną rolę w ich drodze do Boga: to on „daje im Jezusa”, to on jest najważniejszą wyrocznią orzekającą, co jest dobre, a co złe. „Dopóki nie ma wytrysku, nie ma grzechu” – tłumaczy swojej ofierze jeden z oprawców. W młodym człowieku rodzi się konflikt: intuicyjnie czuje, że coś jest fundamentalnie nie w porządku, a jednocześnie nie jest w stanie dać wiary własnej intuicji, wszak religijny autorytet mówi inaczej.
Bycie skrzywdzonym przez księdza dla wielu jest więc podwójną tragedią: łączy się z załamaniem świata wiary, nadającej życiu sens i podstawową orientację. Osoby i miejsca, przez które miało przeświecać niebo, okazują się bramami piekła.
Skandal pedofilii w Kościele ma – dla wszystkich jest to już oczywiste – dodatkowy wymiar: systemowego ukrywania tych zbrodni, chronienia sprawców i wizerunku instytucji kosztem ofiar. Konsekwencją zła, które dzieje się na tym poziomie, jest dalsza trauma tych, którzy już zostali seksualnie skrzywdzeni – tym razem spowodowana zderzeniem się z bezdusznością i arogancją przedstawicieli kościelnych struktur – oraz krzywda innych, gdyż działania przełożonych umożliwiały sprawcom dalsze niegodziwe działanie.
Owce niemogące się uwolnić
W tym miejscu jeszcze wyraźniej ujawnia się teologiczny pomysł, który pełni istotną rolę w przypadku konkretnych krzywd doznawanych od pojedynczych księży. To przekonanie, że istnieje wyjątkowa grupa ludzi, specjalnie przez Boga wybranych, będących dla innych niezbędnymi pośrednikami, „szafarzami” Jego obecności i tłumaczami Jego woli. Grupa ta zorganizowana jest zaś w instytucję, na którą spływa boska świętość w taki – jakoby – sposób, że bez tej instytucji świat pozostawałby w mrokach profanum.
Władza deprawuje, zaś władza absolutna deprawuje w stopniu absolutnym. Nic dziwnego więc, że wizja, w której hierarchowie mają duchową władzę nad relacją innych ludzi z Bogiem, bardzo łatwo może prowadzić do patologicznego poczucia wyjątkowości i wywołać tendencję do zamknięcia się w swoistej, jakoby wyższej, kaście. Łatwo wtedy o utożsamienie Kościoła z hierarchiczną instytucją „duchownych”. Łatwo też potem pomylić troskę o Kościół z obroną tejże instytucji.
Nie chodzi przy tym tylko o osobistą wadę pychy. Choć wielu księży i biskupów wydaje się być przez nią opanowanych, jest też wielu takich, którzy jej nie ulegli. Problem ma inną, teologiczno-systemową naturę: podział wspólnoty Kościoła na tak zwanych duchownych – posiadających władzę nauczania, rządzenia i uświęcania – oraz świeckich – nauczanych, rządzonych i uświęcanych.
Bycie skrzywdzonym przez księdza dla wielu jest podwójną tragedią: osoby i miejsca, przez które miało przeświecać niebo, okazują się bramami piekła.
Nie jest to jednak jedynie kwestia dotycząca teologicznej nauki o Kościele. Chodzi o wizję relacji Boga do świata i rozumienie człowieka – jego podmiotowości i autonomii. Naprzeciw siebie stają dwie możliwości (przedstawiam je tu w postaci uproszczonych modeli). Albo obecność Boga w świecie jest tego rodzaju, iż każdy człowiek ma możliwość bezpośredniej z Nim relacji, a także każdy jest uzdolniony do rozpoznawania dobra i zła oraz własnej ścieżki życia; żadna instytucja, ani nawet żadna tradycja religijna nie ma monopolu na bycie drogą Boga do człowieka i człowieka do Boga. Albo też głos Boga brzmi przede wszystkim w zewnętrznych znakach i słowach tworzonych i przekazywanych przez wybrane osoby, zaś Jego obecności i działania nie można znaleźć bez pośrednictwa tych, a nie innych rytualnych celebracji.
Im bardziej katolicyzm przybiera tę drugą postać, tym bardziej przypomina sektę i w tym mniejszym stopniu wychowuje ludzi dojrzałych, zdolnych do samodzielnego rozpoznania dobra i zła oraz odpowiedzialnego podążania za owym dobrem i przeciwstawiania się złu. Wiara przestaje być pojmowana jako głębokie duchowe poszukiwanie rozpoznające Boską obecność w głębi swego jestestwa i w międzyludzkich relacjach. Staje się zaś przyjęciem nie do końca zrozumiałych doktrynalnych sformułowań i uczestnictwem w rytuale, który zasadniczo umacnia kulturową tożsamość. Większość katolików uznaje się wówczas za osoby w gruncie rzeczy zdane w swojej relacji do Boga oraz w odpowiednim moralnym ukształtowaniu życia na innych, „wyświęconych” przewodników: za owce, które potrzebują pasterzy i nie mogą się od nich uwolnić, nawet jeśli ci okazują się krzywdzicielami.
Reforma – powrót do źródeł
Uzasadnione jest jednak pytanie: czy mamy tu do czynienia z kryzysem Kościoła, czy też z istotną cechą katolicyzmu? Czy możliwa jest w tej kwestii rzeczywista zmiana, jeśli Kościół katolicki ma pozostać Kościołem katolickim? Oraz: jak rozstrzygnąć ten problem?
Dostrzeżenie negatywnych aspektów silnego zhierarchizowania wspólnoty religijnej i rozpoznanie problematyczności jej roszczeń do absolutnej religijnej wyjątkowości jest łatwiejsze w kulturze, w której demokracja, pluralizm, prawa człowieka i wolność jednostki są niepodważalnymi wartościami. Może zrodzić się więc wrażenie, że nawoływanie do „demokratyzacji” tradycji religijnej wynika z inspiracji zewnętrznym wobec tej religii „duchem czasu”.
Nie można negować wpływu dominujących trendów kulturowych na pojmowanie kwestii religijnych (wpływy takie istniały zawsze). Niemniej jednak warto mieć świadomość, że kultura, w której ceni się podmiotowość i wolność ludzi równych sobie godnością, powstała pod wpływem chrześcijaństwa. Czyni to tym bardziej zasadnym zwrócenie się do naszych źródeł i uważne badanie tradycji ich interpretacji w poszukiwaniu odpowiedzi, w jakim kierunku katolicyzm może – a nawet powinien – się zmienić. Oto kilka sugestii.
Po pierwsze, uważna lektura źródeł oraz badanie historii ich rozumienia ujawniają znaczną różnorodność i zmienność form religijności, które przybierało chrześcijaństwo, także w swym katolickim wydaniu. Zatem rzeczywiste, głębokie zakorzenienie w tradycji pozwala dostrzec, że obecna postać katolicyzmu nie jest jedyną możliwą, a więc pozwala na sporą elastyczność w przeprowadzaniu potrzebnej dzisiaj reformy.
Po drugie, historia chrześcijaństwa pokazuje, że zawsze istniały w nim nurty, dla których istotna była powszechna możliwość bezpośredniego kontaktu z Bogiem, kwestionująca roszczenia ludzkich pośredników. Owszem, w wielu okresach nurty te bywały spychane na margines, czasami stawały się cechą charakterystyczną wspólnot formalnie przez Kościół katolicki odrzucanych. Tym niemniej zawsze istniały – a, wydaje się, są wierne pierwotnym, konstytutywnym źródłom Kościoła.
U źródeł chrześcijaństwa leży nauczanie Jezusa z Nazaretu. Jednym z jego elementów, zapisanym w Ewangelii Mateusza, jest krytyka ludzkiego pośrednictwa pomiędzy Boskim Ojcem a Jego dziećmi i wizja egalitarnej wspólnoty uczniów: „Otóż wy nie pozwalajcie nazywać się Rabbi, albowiem jeden jest wasz Nauczyciel, a wy wszyscy braćmi jesteście. Nikogo też na ziemi nie nazywajcie waszym ojcem; jeden bowiem jest Ojciec wasz, Ten w niebie. Nie chciejcie również, żeby was nazywano mistrzami, bo jeden jest tylko wasz Mistrz, Chrystus” (Mt 23,8–10).
Świadomość powszechnej, bezpośredniej dostępności Boga była w pierwotnym chrześcijaństwie dominująca. W Dziejach Apostolskich czytamy, jak apostołowie w dzień Pięćdziesiątnicy ogłaszają spełnienie się proroctwa Joela: „W ostatnich dniach – mówi Bóg – wyleję Ducha mojego na wszelkie ciało, i będą prorokowali synowie wasi i córki wasze, młodzieńcy wasi widzenia mieć będą, a starcy – sny. Nawet na niewolników i niewolnice moje wyleję w owych dniach Ducha mego, i będą prorokowali” (Dz 2,17–18). Paweł z Tarsu pisze Koryntianom, że „wszyscy otrzymaliśmy Ducha Bożego” i że „wszyscy z odsłoniętą twarzą wpatrujemy się w jasność Pańską odbijającą się w nas jak w zwierciadle” (2 Kor 3,18).
Mniej w źródłach zauważalna jest świadomość, że Boskiej obecności i działania nie da się zamknąć w granicach jednej religijnej tradycji. Także ona jest jednak obecna – jak choćby w mowie Pawła na Areopagu, gdy głosi pogańskim filozofom, że Bóg jest niedaleko od każdego, gdyż „w nim żyjemy, poruszamy się i jesteśmy” (Dz 17,28). Albo w słowach autora listu do Efezjan, iż zmartwychwstały Chrystus „napełnia wszystko we wszystkim” (Ef 1,22) czy w dialogu Jezusa z Samarytanką, w którym wcielony Logos poucza kobietę, że nie ma sensu spierać się o właściwe miejsce kultu, gdyż Bóg szuka tych, którzy „oddają mu cześć w duchu i prawdzie” (por. J 4,20–24).
Zaniechana rewolucja
W religijnym świecie tamtego czasu takie ujęcie sprawy nie było oczywiste. W Judaizmie Drugiej Świątyni, w łonie którego powstawało chrześcijaństwo, mocne były tendencje ograniczające możliwość dostępu do miejsca obecności Boga w Świątyni tylko do zamkniętej grupy kapłanów. Koncepcja wspólnoty religijnej, w której to właśnie wybrana kasta kapłańska ma bezpośredni kontakt z sacrum, zaś pozostali ludzie – tylko poprzez jej przedstawicieli, była rozpowszechniona także w świecie pogańskich kultów ówczesnej oikumene.
W tym kontekście fakt, że w Nowym Testamencie miano kapłana przysługuje albo samemu Jezusowi, albo wszystkim chrześcijanom, jest rewolucyjnym religijnym przesłaniem. Jego rewolucyjność może też wyjaśniać proces powolnego odchodzenia od tej wizji w trakcie dziejów chrześcijaństwa.
Wspólnoty chrześcijańskie od samego początku posiadały pewien stopień ustrukturyzowania i rozmaitość funkcji – pierwotnie czysto charyzmatycznych, a stopniowo o coraz bardziej zinstytucjonalizowanym charakterze. Ale, jak przekonują badacze, dopiero od III wieku można zauważyć tendencję nadawania niektórym funkcjom – to jest biskupów i prezbiterów – charakteru kapłańskiego, rozumianego jako pośredniczenie pomiędzy Bogiem a „świeckimi” wiernymi. Do tego czasu uznawano na przykład, że Eucharystia celebrowana jest przez całą wspólnotę, choć pod przewodnictwem biskupa lub prezbitera.
Wprowadzenie zhierarchizowanego podziału na duchownych i świeckich jest w dużej mierze rezultatem uznania chrześcijaństwa za państwową religię cesarstwa i dokonującego się w wyniku tego upodobnienia do wcześniejszych państwowych kultów, które posiadały wyraźnie wyodrębnioną kastę kapłańską. W późniejszych wiekach koncepcja Kościoła, w którym centralną rolę pełni „stan duchowny”, doskonale harmonizuje z feudalną wizją społeczeństwa – co przyczynia się do jej utrwalenia. Można zaryzykować tezę, że taka właśnie postać kościelnej wspólnoty jest rezultatem sekularyzacji – ulegania duchowi (ówczesnego) czasu.
W Nowym Testamencie miano kapłana przysługuje albo Jezusowi, albo wszystkim chrześcijanom. To rewolucyjne przesłanie.
Istnieje niewątpliwie związek pomiędzy instytucjonalną strukturą Kościoła a teologicznym rozumieniem religijnej roli, jaką pełnią poszczególni jego członkowie. Dlatego przejście do wizji chrześcijaństwa opartej na powszechnej i bezpośredniej dostępności Boga, kwestionującej konieczność konkretnego ludzkiego pośrednictwa, musi doprowadzić do zmiany obecnej struktury katolickiej wspólnoty. Musiałaby to być zmiana na tyle głęboka, że trudno w tym momencie projektować jej konkretną formę. Być może lepiej w ogóle zrezygnować z apriorycznych projektów i pozwolić, by nowy kształt Kościoła wyłonił się w procesie wspólnego „docierania się” ludzi w autonomiczny sposób kształtujących swe życie i poszukujących Boga.
I tradycja, i dialog
Religijność oparta na powszechnym, bezpośrednim doświadczeniu Boga i osobistym, autonomicznym rozpoznawaniu drogi życia nie jest pozbawiona niebezpieczeństw. Wiążące się z nią osłabienie i demokratyzacja religijnych instytucji oznacza pomniejszenie znaczenia zewnętrznych, precyzyjnie określonych kryteriów poprawności przeżycia i działania.
W rezultacie zwiększa się poznawcza niepewność, zarówno w sferze duchowej, jak i codziennej rzeczywistości. Nieuchronna subiektywizacja ułatwia ulegnięcie złudzeniom, pomyleniu rzeczywistego spotkania z Boską rzeczywistością z przeżywaniem nie tyle duchowych, co czysto emocjonalnych, karmiących nasze „ego” stanów. W powiązaniu z osłabieniem instytucji, która zapewniała organizacyjną spoistość wspólnoty, utrudnia też utrzymanie jedności Kościoła, zwiększa ryzyko jego rozpadu na podążające swoimi drogami grupy. (Wszystkie te objawy można zaobserwować w zjawisku tak zwanej pentekostalizacji chrześcijaństwa).
W tym miejscu uwidacznia się potrzeba głębokiego zakorzenienia w tradycji i jednoczesnego otwarcia na dialog. Wynika ona z relacyjnej, społecznej natury człowieka, który wzrasta we wspólnocie. Jest to zaś nie tylko wspólnota tych, z którymi aktualnie jesteśmy związani. Obejmuje ona także tych, którzy nas poprzedzili. Zakorzenienie we wspólnocie posiadającej swoją historię-tradycję powinno jednak mieć postać nie tyle bezwarunkowego poddania jakiejś osobie lub grupie, lecz krytycznego słuchania jak największej liczby świadków, którzy – podobnie jak my – byli od wewnątrz poruszani przez obecnego w nich Boga i reagowali na to poruszenie na swoją ludzką, ograniczoną miarę.
Katolickość oznacza w tym ujęciu uważne słuchanie całej chrześcijańskiej tradycji, a nawet innych, niechrześcijańskich tradycji duchowych – ma więc znaczenie włączającej wszystko, co dobre, powszechności, a nie etykietki znaczącej partykularne wyznanie. Tego rodzaju krytyczny dialog z wielkimi duchowymi szkołami ludzkości rzuca wiele światła na nasze osobiste poszukiwania i doświadczenia oraz pozwala – do pewnego stopnia – uniknąć zawężenia naszej własnej wizji do tego, co wygodne dla naszego małego „ego”.
Potrzebna jest także głęboka i szczera rozmowa z innymi siostrami i braćmi tworzącymi tu i teraz wspólnotę katolickiego Kościoła, nawet – a może zwłaszcza – z tymi, którzy inaczej postrzegają jego obecny stan i mają inną wizję jego reformy i wzrostu. Tragiczna strona XVI-wiecznej reformacji – doprowadzenie do kolejnego podziału chrześcijaństwa – miała swoje źródło w braku umiejętności wsłuchania się w racje innych – co, niestety, cechowało wszystkie strony sporu. Naśladujmy odwagę i gorliwość tamtych reformatorów. I spróbujmy nie powtórzyć ich błędów.