O tym, że polski system emerytalny jest w kryzysie, albo że nawet się wali, wiemy nie od dziś. Faktycznie stanowi największą część wydatków budżetu państwa. W kolejnych latach jego koszty wzrosną jeszcze bardziej, a i tak przełoży się to na niższe emerytury – z „Zielonej księgi” przedstawionej ministerstwu rodziny, pracy i polityki społecznej przez Zakład Ubezpieczeń Społecznych wynika, że o ile dziś „przeciętna emerytura stanowi 60% przeciętnego wynagrodzenia pomniejszonego o składki na ubezpieczenia społeczne płacone przez ubezpieczonego”, o tyle w 2060 roku relacja ta będzie się wahać w granicach 45,5-52 proc. To i tak optymistyczna wizja: przykładowo wg raportu „Pensions at a Glance” OECD dzisiejszy dwudziestolatek może liczyć na emeryturę w wysokości 39 proc. swojej ostatniej pensji – zaś dwudziestolatka 34 proc. Oznacza to, że jeśli tuż przed przejściem na emeryturę zarabiałby/aby netto 2000 zł, po zakończeniu kariery zawodowej mogliby otrzymywać 680-780 zł (nie licząc ew. podwyżek wynikających z uprawnienia do pobierania emerytury minimalnej). Mądrzy ludzie głowią się, co tu zrobić, żeby to zmienić – pogłówmy się i my.
Pułapka OFE
Państwowe emerytury to stosunkowo świeży wynalazek, który znamy od końca XIX wieku. Mamy je, ponieważ z biegiem czasu rządy kolejnych państw, pod naciskiem społecznym, uznały, że należy zapewnić ludziom niezależne od własnego budżetu i wsparcia społeczeństwa (rodziny, grupy zawodowej etc.) zabezpieczenie na starość. Z czasem jednak to, co formalnie miało być pomocą dla tych, którzy ze względu na wiek nie mogą już pracować, stało się finansowym zapewnieniem całkiem długich wakacji na starość (po obniżeniu wieku emerytalnego kobieta spędza na nich średnio 25 lat, mężczyzna – 15). No dobrze – nie tak zupełnie wakacji, bo przecież wraz z wiekiem zdrowie jest coraz słabsze, co pociąga za sobą koszty leków, a i maleje subiektywne zadowolenie z życia, na co wskazuje np. „Diagnoza Społeczna”.
To wszystko kosztuje, i to coraz więcej. Powody są znane, ale warto je powtórzyć – coraz dłuższe życie coraz większej ilości osób przechodzących na emeryturę, rośnie wskaźnik obciążenia demograficznego (stosunek liczby osób w wieku nieprodukcyjnym do liczby osób w wieku produkcyjnym), który wg Eurostatu wynosi 24,2 proc. W połowie lat 90-tych XX wieku zjednoczone elity polityczne (zaczęło się jeszcze za rządów Włodzimierza Cimoszewicza, Jerzy Buzek dokończył dzieła) postanowiły o wprowadzeniu systemu zdefiniowanej składki a także wprowadzenie filaru kapitałowego, w ramach którego kolejne pokolenia miały odkładać na emerytury nie tyle same, co za pośrednictwem zatrudnionych do tego celu funduszy emerytalnych. Najbardziej problematyczny okazał się pierwszy okres trwania systemu, w którym pracujący mieli z jednej strony opłacać emerytury starszego pokolenia, z drugiej „inwestować” pieniądze za pośrednictwem Otwartych Funduszy Emerytalnych.
To okazało się pułapką. Wymagało opłacania coraz to wyższych składek, które wcale nie wpływały na wyższą emeryturę płatnika w przyszłości – już od samego początku wiadomo było, że stopa zwrotu będzie coraz niższa. I one nie starczały nawet na wypłatę obecnych emerytur, w związku z czym państwo musiało się – m.in. po to, by dotować Fundusz Ubezpieczeń Społecznych – znacznie zadłużać, w tym także u… OFE, które w ten sposób realizowały swoją „bezpieczną” strategię inwestycyjną. Wyniki OFE nie powalały (i nie powalają) na kolana: po latach okazało się, że reforma emerytalna była jedną z przyczyn drastycznego zadłużenia państwa i rząd Donalda Tuska postanowił, w kilku krokach, ograniczyć ich znaczenie do minimum. Zasady systemu to jednak nie zmieniło. Efekt może być taki, że w przyszłości największym polem konfliktów będzie walka między „starymi”, którzy będą mieli coraz większe potrzeby, a „młodymi”, którzy będą mieli na nie łożyć. Można powiedzieć, że w ramach umowy pokoleniowej ma to sens, jednak za 10-20 lat koszty będą coraz wyższe, a przecież będzie trzeba łożyć także na własne dzieci.
Wady systemu
Zaletą państwowego systemu emerytalnego jest to, że daje obietnicę na to, że na starość – o ile zawczasu sami nie zadbamy o własne oszczędności – nie pozostaniemy bez grosza przy duszy, ewentualnie licząc na dobrą wolę rodziny. Zrealizować tą obietnicę jest (nie tylko w Polsce) z biegiem czasu będzie z tym coraz trudniej. Jakie są największe jego wady? M.in. to, że źródłem pieniędzy na emerytury są nadal dochody z pracy. W przypadku osób pracujących na umowę o pracę lub posiadających własną działalność gospodarczą (i jednocześnie zarabiających niewiele) koszty te są bardzo wysokie. Najbardziej jaskrawo widać to w przypadku jednoosobowej działalności gospodarczej, przy której składkę ZUS płaci się ryczałtem – dziś podstawowa składka, razem z dobrowolnym ubezpieczeniem zdrowotnym, wynosi 1228,70 zł. Mimo zapewnień polityków, że już za chwileczkę będą z tym walczyć, a nawet obniżek dla części przedsiębiorców, składka ta rośnie z roku na rok. Jest to jedna z przyczyn naszej wypracowanej boczną furtką de facto elastyczności rynku pracy (bo de iure regulacje są dość sztywne), która powoduje, że osoby uciekające z reżimu ZUS-owskiego (lub wypychane „na śmieciówki”) nie płacą składek, w efekcie czego do ZUS wpływa mniej pieniędzy, w efekcie czego… koło się zamyka.
Innym elementem jest uzależnienie systemu emerytalnego od demografii, co pociąga za sobą konkretne i kosztowne programy „prorodzinne”. Można znaleźć wiele powodów dla wspierania rodziny, jednak jeśli jednym z nich ma być uniknięcie emerytalnej katastrofy, to można się zacząć zastanawiać, czy jednak coś nie tak jest z systemem, który w tak wielkim stopniu zależy od demografii. Tym bardziej, że rzutuje to na mentalność i postrzeganie rozrodczości w kategoriach quasihodowlanych. Człowieka nie można traktować jako środek do osiągnięcia społeczno-gospodarczego celu – fajnie jest mieć dzieci, ale ręka w górę, kto ma je po to, by w przyszłości zapewnić ZUS-owi kolejnych płatników.
Świadczenie dla każdego
Najbardziej radykalnym rozwiązaniem tych problemów byłaby rezygnacja z państwowych emerytur. Jednak nie przyniosłoby to dobrych skutków społecznych – nie przy naszych przyzwyczajeniach, nie przy naszej niechęci do samodzielnego oszczędzania. Nie przy tych zobowiązaniach, które trzeba by z racji „praw nabytych” spłacać przez kilkadziesiąt lat, nie proponując jednocześnie tym, z których pieniędzy miałoby się to dziać, nic w zamian. Chyba, że chcemy rewoltę przyspieszyć. Wtedy możemy zignorować „prawa nabyte” i oznajmić emerytom, że ich nadzieje na zabezpieczenie na starość okazały się płonne. Wbrew pozorom jeśli sytuacja będzie się nadal pogarszać, nie jest wykluczone, że Trybunał Konstytucyjny nie pierwszy już raz kierując się interesem budżetu państwa może odpowiednio zinterpretować ustawę zasadniczą w tym duchu. Można jednak wskazać kierunek, w którym warto byłoby zmierzać, a także rozwiązania, które przynajmniej mogłyby usprawnić obecny system.
Oczywiście najlepiej byłoby, gdyby każdy mógł i chciał zadbać sam o swoją emeryturę. Na to jednak liczyć nie możemy. Skrajnymi przypadkami są np. osoby, które z racji wieloletniego pozostawania poza rynkiem pracy lub poza reżimem umowy o pracę, dostają dziś dosłownie „groszowe” emerytury. Ale takie dostają nie tylko osoby ubogie i pokrzywdzone. Przykładem mogą być choćby słynni muzycy, którzy osiągając wiek okołoemerytalny nagle budzą się z ręką w nocniku i zauważają, że nieodkładanie pieniędzy (a przecież można robić to także poza systemem – np. inwestując w papiery wartościowe czy nieruchomości) kończy się właśnie bardzo niską emeryturą. Proponuję więc patrzeć na emeryturę jak na świadczenie socjalne, pomagające ludziom, którzy nie są ze względu na wiek w stanie już pracować, otrzymywać środki na utrzymanie. Najlepiej, by nie obarczały zbytnimi kosztami podatnika (zwłaszcza, jeśli chodzi obecnie – pracownika), a także by nie uzależniały stanu Funduszu Ubezpieczeń Społecznych od stanu demografii.
Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. W praktyce „reformy emerytur” przeprowadza się w Polsce zazwyczaj poprzez przestawienie suwaków – albo dotyczącego wieku emerytalnego (ostatnio w dół), albo wysokości składek i źródeł ich pozyskiwania (sukcesywnie w górę). To jednak nie wystarczy. Prawdziwa reforma systemu emerytalnego wymagałaby przede wszystkim dostania się do jego trzewi, ale także zmian w systemie podatkowym czy polityce prorodzinnej. Postulatem, który mógłby znaleźć ponadpartyjne (a przynajmniej: ponadśrodowiskowe) poparcie, byłoby wprowadzenie emerytury obywatelskiej. Rozwiązanie, które można traktować jako gwarantowany dochód podstawowy dla osób w podeszłym wieku, przysługiwałoby każdemu. Nie jest to pomysł bardzo oryginalny – za emeryturą obywatelską, która występuje np. w Kanadzie (choć w wersji nieco bardziej skomplikowanej, niż tu przedstawiona) optują m.in. przedstawiciele Centrum im. Adama Smitha (np. Robert Gwiazdowski), Stowarzyszenia KoLiber, czy ekspert „Nowej Konfederacji” Andrzej Mikosz, który w swoim raporcie „Bogacić się łatwiej i sprawiedliwiej” przedstawia pomysł na reformę podatkową i emerytalną. Warto skorzystać m.in. z ich propozycji, które – choć nieco różniące się od siebie – mogą się nawzajem uzupełniać.
Emerytura od dziecka
Ich wspólnym mianownikiem jest otrzymywanie świadczenia w takiej samej wysokości przez wszystkich, bez względu na to, ile wpłacili do wspólnego worka. Środki te siłą rzeczy nie powinny być zbyt wysokie (żeby nie było niejasności – bez zmian i tak nie będą wysokie, nawet jeśli będziemy w nieskończoność podnosić składki i – po zachłyśnięciu się PiSowskim „uda się” – wiek emerytalny), ponieważ po drugiej stronie są ci, którzy na to łożą, a także dlatego, że takie rozwiązanie zniechęcałoby do i tak już niskiej skłonności do samodzielnego oszczędzania na starość. Oprócz – być może – jednego wyjątku. Stowarzyszenie KoLiber proponowało, by tak rozumiana emerytura obywatelska stanowiła jeden z filarów nowego systemu. Drugim byłaby „emerytura rodzinna”, która zależałaby od wysokości dochodu osiąganego przez ich dzieci. Tym systemem objęci byliby oboje rodzice po równo, co z jednej strony oznaczałoby wynagrodzenie zwłaszcza matkom czasu, które często na okres opieki nad małymi dziećmi przerywają pracę (i w efekcie nie mogą odkładać samodzielnie), z drugiej strony niwelują efekt emerytalnej „jazdy na gapę” osób bezdzietnych (nie wnikając w przyczyny tej bezdzietności, które mogą być bardzo różne, jej efektem są braki w budżecie w przyszłości). Mogłoby mieć też pozytywny efekt pronatalistyczny, a jeśli by nie miało – oznaczałoby przynajmniej częściowe uniezależnienie wypłaty świadczeń od przemian demograficznych.
Jednak i bez tego elementu emerytura obywatelska ma sporo zalet. Ten system jest prostszy i tańszy, niż obecny. Jako że nie ma w nim konieczności księgowania składek i obliczania indywidualnej wysokości świadczenia (poza sytuacją, w której przyjmujemy filar „rodzinny”, przy czym nie oznacza to dodatkowych obciążeń dla pracujących), znika przesłanka do istnienia antypracowniczego oskładkowania pracy. Nic nie stoi na przeszkodzie, by emerytury wypłacać w takim wypadku z budżetu państwa. To także świetna okazja, by zmienić dotychczasowe rozłożenie ciężarów podatkowych (kompleksową propozycję takich zmian przedstawił Andrzej Mikosz w raporcie dla „Nowej Konfederacji”). Jednolita danina (ale naprawdę jednolita, najlepiej liniowa, nie kaskadowo-progresywna, z licznymi wyjątkami itp. itd.) obejmująca zarówno dotychczasowy PIT, jak i składki na ubezpieczenie społeczne oraz zdrowotne, obejmująca wszelkie formy zatrudnienia, stanowiłaby spore ułatwienie dla podatników. Mogłaby być także narzędziem do uszczelnienia systemu emerytalno-rentowego (którego w dotychczasowej formie by już nie było), a także zmniejszenia obciążeń pracy. Jej wysokość musiałaby zostać tak obliczona, by stanowiło to ulgę zwłaszcza dla tych, którzy do tej pory ponosili ciężar systemu (czytaj: obniżenie realnego opodatkowania dla osób pracujących na umowę o pracę czy prowadzących jednoosobową działalność gospodarczą). Z drugiej strony można by to zrekompensować ujednolicając i być może podnosząc VAT, zostawiając naprawianie problemów tego świata świadczeniom socjalnym, nie zaś zróżnicowanym stawkom, zachęcającym do podatkowych przekrętów. Innym elementem, który powinien ponieść koszty, jest kapitał, zwłaszcza konsumpcyjny: przykładowo Andrzej Mikosz postuluje wprowadzenie niskiego podatku katastralnego.
Jak zatkać dziury?
To wszystko jednak nie wystarczy, jeśli chcemy mówić o prawdziwie powszechnym systemie emerytalnym. Część Polaków korzysta bowiem z obecnego nie wnosząc do niego w wystarczającym stopniu wkładu. W kontekście wprowadzenia emerytury obywatelskiej znaczenie mają zwłaszcza rolnicy, którzy pobierają co prawda bardzo niskie emerytury z KRUS, ale za to w przeważającej mierze opłacane z dotacji z budżetu – do którego dokładają się w niewielkim stopniu. Wskazane byłoby stopniowe włączanie ich do systemu podatku dochodowego. Także inne zawody powinny pożegnać się z przywilejami, co jest ważne także jeśli nie zdecydowalibyśmy się na tak radykalne posunięcia, tylko zostali przy naprawianiu obecnego systemu. Na wcześniejsze i/bądź wyższe emerytury górników, nauczycieli czy mundurowych płacimy rocznie miliardy złotych. Jeśli ktoś obawia się braku zainteresowania pracą w budżetówce, powinien raczej zatroszczyć się o wyższe pensje dla policjantów czy nauczycieli, niż tworzyć niewydolny i skomplikowany system podatkowy.
Emerytura obywatelska, podobnie jak obecny system, wymagałaby ustalenia wieku emerytalnego, od którego człowiek nabywa uprawnienia do emerytury (można się ewentualnie zastanowić nad wprowadzeniem stopniowego dochodzenia do tego uprawnienia). Trzeba spojrzeć w oczy realiom i pogodzić się z tym, że rewersem pozytywnej wieści, jaką jest rosnąca długość życia Polaków, są większe potrzeby finansowe osób starszych. Dlatego też konieczne jest przywrócenie wieku emerytalnego podwyższonego przez koalicję PO-PSL, a może nawet jego podwyższenie w przyszłości. Powinno ono dotyczyć równościowo zarówno mężczyzn, jak i kobiet. Te przypadki, dla których z powodu czyjegoś gorszego zdrowia dobrze byłoby wcześniej zakończyć pracę zawodową, powinny podpadać pod być może zreformowany system rentowy. Innymi ważnymi rozwiązaniami są: rozwój profilaktyki, prewencji rentowej a także edukacji dorosłych po to, by pracownicy (zwłaszcza fizyczni – ale i przecież w innych profesjach występują choroby zawodowe) mogli już na wczesnym etapie przekwalifikować się w kierunku, który lepiej odpowiada ich kondycji. Choć te kwestie nie są tematem tego artykułu (i dlatego nie będę ich rozwijał), to od nich także zależy sytuacja naszego systemu emerytalno-rentowego.
To zarys reformy maksymalnej – droga do niej jest z pewnością najeżona licznymi przeszkodami i pułapkami, jak choćby ta, że uszczelnianie systemu emerytalnego czy zmiana miksu podatkowego to idealny pretekst do tego, by podnieść obciążenia tym, którzy ponosili do tej pory niższe koszty, ale już obniżyć tym, którzy ponosili wyższe… niekoniecznie. Jednak to nie w np. wieku emerytalnym tkwi sedno problemu, tylko w błędzie systemowym, jakim jest myślenie, że to państwo powinno zabezpieczać naszą starość. Część pewnie tak, ale nie całą – to nie jest to udźwignięcia dla społeczeństwa. Nie można więc traktować emerytury obywatelskiej jako naszego wyłącznego zabezpieczenia: z myślenia o własnej przyszłości nikt nas nie zwolni.
***
Artykuł powstał w ramach projektu „Spięcie” .
Inicjatywa wspierana jest przez Fundusz Obywatelski zarządzany przez Fundację dla Polski.