W wielu sytuacjach ludzie po prostu potrzebują pomocy charytatywnej, ale naszym celem powinno być pomaganie w stawaniu na własnych nogach całym społecznościom. Organizacje pozarządowe czy sektor prywatny nigdy nie zastąpią państwa w realizowaniu prawa do służby zdrowia i innych podstawowych usług. To państwo zapewnia do nich równy dostęp. Państwo powinniśmy więc umieścić w centrum.
Z Tsafrirem Cohenem rozmawia Mateusz Luft.
Na przełomie roku prezentujemy nasz autorski wybór najlepszych wywiadów, które ukazały się w naszym tygodniku w 2013 roku. Życzymy miłej lektury.
Organizacje charytatywne kierują do nas co dzień bardzo mocny przekaz. Z plakatów spoglądają na nas biedne, głodne, spragnione i chore dzieci, a my w odruchu współczucia sięgamy do portfela.
To samo w sobie nie jest złe. To, że widok osoby potrzebującej wzbudza w nas chęć pomocy, to bardzo dobre uczucie. Problem w tym, że większość tego typu zdjęć pokazuje małe, czarne dziewczynki fotografowane z góry – widziane z tej perspektywy zdają się być bardziej bezbronne. Ten punkt widzenia sprowadza je do czystej potrzeby głodu, pragnienia, pomocy. W oczach widza stają się obiektami, na które ma on kierować swoją empatię.
Ale to tylko obraz, marketing. Pomoc charytatywna jest inną sprawą.
Ależ my pomagamy potrzebującym ludziom i społeczeństwom tak samo, jak ich pokazujemy! Traktujemy ich jako istoty niezdolne do wzięcia odpowiedzialności za los swój i swoich społeczeństw. To dla nas bardzo wygodne, zmienia nas we własnych oczach w szlachetnych dobroczyńców. Ale w żaden sposób nie przełamuje to przyczyn cierpienia, z którym chcemy walczyć. Naszym celem powinno być dążenie do tego, aby to ci poszkodowani ludzie, jak i całe społeczeństwa, mogli stać na własnych nogach i brać za siebie odpowiedzialność.
Powinniśmy zmieniać system, który jest przyczyną katastrof humanitarnych. Większość z nich jest powodowana przez ludzkie działania. Również skutki katastrof naturalnych są jeszcze większe z powodu złych decyzji podejmowanych przez człowieka. Spójrzmy na przypadek Haiti. W 2010 roku kraj został zrujnowany przez trzęsienie ziemi. Ale szkody zostały jeszcze pogłębione przez politykę USA i Europy. Organizacje pomocowe prowadziły politykę całkowicie ignorującą lokalne władze. W Haiti wpompowano miliardy dolarów, a sytuacja nadal pozostaje bez zmian. Nikt nie pomyślał, że tylko sprawny miejscowy rząd mógłby zapanować nad sytuacją.
Dlaczego?
Ponieważ zarówno odpowiedź na katastrofę na Haiti, jak i płaczące dziecko z reklamy, powinna być polityczna, powinna prowadzić do zmiany systemu, w którym dziś funkcjonujemy. Dziś żyjemy w świecie, który dostarcza nam wystarczająco dużo narzędzi politycznych i ekonomicznych pozwalających na zapobieganie konsekwencjom katastrof humanitarnych.
Ponadto, gdy dajesz ludziom pomoc charytatywną, bardzo szybko ich uzależniasz – od pomocy i od siebie. Oczywiście w wielu sytuacjach ludzie po prostu potrzebują pieniędzy, ale naszym celem powinno być pomaganie osobom i społecznościom w stawaniu na własnych nogach. Trzeba myśleć o tym analogicznie do pomocy ofiarom wypadków. W terapii skupiamy się na tym, by odzyskiwały one sprawność – docelowo mają się one stać niezależne od lekarzy.
Dziecku z plakatu powinniśmy więc spojrzeć w oczy.
Tak. Zresztą, pokazywanie w reklamie charytatywnej zapłakanych dzieci ma wzbudzać nas poczucie, że jesteśmy starsi, że możemy zaopiekować się dotkniętymi katastrofą społeczeństwom. Nie przypadkiem spoglądamy z góry.
Polityczne pytania, polityczne odpowiedzi
Wydaje się jednak, że koło zależności między dającymi pomoc a jej odbiorcami jest nie do przerwania. Cokolwiek zrobimy, to „my” jesteśmy tymi, którzy mają zdolność pomagać, a oni tymi, którzy mogą tę pomoc tylko odbierać.
Problem z charytatywnością polega na tym, że to bogate kraje decydują, jak dużo pieniędzy zamierzają przekazać biednym i kto z potrzebujących ową pomoc otrzyma. Na Zachodzie mamy do czynienia z bardzo długą tradycją, która jest nazywana po angielsku burden of the white man (brzemię białego człowieka). Sposób mówienia o odpowiedzialności i pomocy bierze się z czasów kolonialnych. Jego podstawą było założenie, że biały człowiek powinien rządzić światem, aby go zmieniać w lepsze miejsce do życia dla czarnych, brązowych, żółtych. Aby wszyscy stali się lepszymi ludźmi. Takie brzemię „spoczywało” na Brytyjczyku, Francuzie, Holendrze, Hiszpanie. Podbój miał służyć zmianie. W efekcie jednak kraje kolonizujące bardzo dużo wzięły od krajów skolonizowanych, a podbite ludy stawały się coraz biedniejsze.
To, że bogaci dają pieniądze biednym, nigdy nie zmieni istniejącego systemu. Zawsze będą istnieć różnice finansowe. W mojej organizacji, w której zajmujemy się służbą zdrowia, traktujemy brak dostępu do pewnych usług jako problem polityczny. Dzięki takiemu spojrzeniu zaczynamy rozumieć, że gdy ludzie biorą pomoc charytatywną, aby skorzystać ze służby zdrowia, będą od niej zależni zawsze – oni i kolejne generacje.
Co możemy jednak przeciwstawić obecnemu systemowi pomocy humanitarnej?
Opozycją do dobroczynności jest solidarność. Odpowiedzialność za biednych jest odpowiedzialnością wszystkich ludzi, wszyscy powinniśmy funkcjonować w solidarnym systemie. Wszyscy powinniśmy mieć takie same prawa. Oznacza to, że każdy w danej grupie powinien mieć prawo dostępu do służby zdrowia. I to jest już bardzo polityczne pytanie, dotyczy bowiem pieniędzy. W Niemczech oznacza to w praktyce, że każdy obywatel płaci solidarnie piętnaście procent swojego dochodu, aby mieć dostęp do najlepszej możliwej służby zdrowia.
Jeśli pomyślimy o tym problemie globalnie, okaże się, że bogaci i uprzywilejowani są ludzie biali, którzy przez system dobroczynności uzależniają od siebie biedną część świata. Jedyną drogą, aby przełamać ten system, jest odwołanie się do podstawowych praw ludzi, przykładowo do służby zdrowia. W miejsce przekazywania pieniędzy pochodzących z dobroczynności, mówmy o realizacji praw człowieka. Pakt powierzający odpowiedzialność ONZ w tej sprawie został podpisany przez większość państw świata w Alma-Ata w 1978 roku. Do dziś nie poradziliśmy sobie z tym, jak wprowadzić go w życie.
Dawać wędkę
W teorii brzmi to świetnie, jednak diabeł tkwi w szczegółach. Pracujesz w niemieckiej organizacji, która pomaga między innymi mieszkańcom Zachodniego Brzegu Jordanu. Czy wy także nie jesteście typową organizacją, która wysyła pomoc charytatywną z bogatego kraju do biednego?
Przede wszystkim, prawo do projektu, który wspieramy, należy nie do nas, ale do organizacji lokalnych. To one próbują zmieniać zasady działania własnych społeczeństw, pracują nad zwiększeniem dostępności do służby zdrowia w swoim środowisku. Co to znaczy w rzeczywistości? Na przykład na terytorium Palestyny nie prowadzimy własnych projektów, nie wysyłamy „białych” lekarzy z Europy, aby leczyli „czarne” dzieci pod okupacją. Zamiast tego wspieramy lokalne organizacje starające się zorganizować służbę zdrowia na miejscu.
Nasze mówienie o solidarności międzynarodowej brzmi bardzo dobrze i przyjemnie, ale w rzeczywistości to zobowiązanie do solidarności z biednymi krajami bierze się w oczywisty sposób z dziedzictwa kolonializmu, o którym już mówiłem. Z naszej winy kraje skolonizowane nie cieszyły się szansami rozwoju równymi z naszymi. Tak więc my, jako państwa bogate i rozwinięte, musimy pamiętać, aby nie zmieniać tych atutów w relację władzy.
Dlatego też bardzo ważne dla nas jest, aby nigdy nie wysyłać do Palestyny własnych ludzi, ale współpracować z miejscową organizacją, która wie, czego potrzebują ludzie na miejscu. Ponieważ jesteśmy bogatsi i mamy możliwość pomocy, oczywiście wspieramy ich finansowo. Prosimy ludzi z naszego kraju o solidarność z naszymi partnerami w Palestynie. Jednak projekt i jego realizacja należą do organizacji miejscowych.
Wszystko zgodnie z zasadą wspierania niezależności?
Tak, ale kierujemy się przekonaniem, że to państwo powinno zawsze być najważniejszym graczem. Organizacje pozarządowe czy sektor prywatny nigdy nie zastąpią państwa w realizowaniu prawa do służby zdrowia i innych podstawowych usług. To państwo daje ramę polityczną, zapewnia do nich równy dostęp. W państwie demokratycznym zawsze wiadomo, kogo ono reprezentuje, obywatel może za jego pośrednictwem szukać zmiany. W przypadku organizacji pozarządowych nie zawsze wszystkim wiadomo, kto je konstytuuje.
Państwo powinniśmy więc umieścić w centrum i dopiero wokół niego powinny znajdować się inne organizacje. W Palestynie staramy się tworzyć wspólny front różnych podmiotów, walczyć i lobbować wobec państwa, które jako instytucja powinno gwarantować równy dostęp do świadczeń dla wszystkich.
W wielu jednak miejscach, do których kierowana jest pomoc z Zachodu, nie istnieją państwa w naszym rozumieniu tego słowa.
Przyjrzyjmy się dwóm przykładom. Państwo Palestyńskie faktycznie nie istnieje. Cztery miliony ludzi na Zachodnim Brzegu Jordanu i w Strefie Gazy formalnie nie są obywatelami żadnego państwa i dlatego też nie mają u kogo ubiegać się o pomoc – a właściwie o swoje prawa. To jest także problem polityczny, więc wymaga politycznych odpowiedzi. Stawiając rzecz radykalnie – Palestyńczycy powinni mieć swoje państwo. A jeśli jest to zadanie niemożliwe do zrealizowania, funkcje państwa powinien pełnić izraelski okupant.
Inna sytuacja miała miejsce na wspomnianym już Haiti. Dlaczego miliardy dolarów i tysiące pracowników organizacji humanitarnych od pięciu lat nie zmieniło sytuacji? Ponieważ nigdy nie daliśmy rady odbudować tam mocnych instytucji państwowych, a społeczeństwo nie może zastąpić państwa. Pomoc nie może zastąpić politycznej woli ludzi w danym miejscu do powołania państwa.
Idea, że organizacje pomocowe albo pozarządowe mogą zmienić świat, jest absurdalna. Pomoc może tylko i wyłącznie nauczyć rybaka złowić rybę. Nie da rady zmienić świata w inny sposób, niż organizując front ludzi posiadających idee oraz organizacje pozarządowe, które w wyniku wielu działań doprowadzą do powstania państwa. Należy zapomnieć o pomyśle, że dwadzieścia miliardów Billa Gatesa zmieni świata na lepsze. Taka zmiana to bardzo skomplikowana polityczna kwestia. Tak było także w przypadku Polski. Rozmaite organizacje pomagały wam, abyście mogli porzucić okropną drogę stalinowską. Ale głównym aktorem była „Solidarność”, czyli ludzie, którzy na miejscu chcieli zmienić własną sytuację.
Lekcje z historii
Wróćmy jednak do Palestyny. Czy pogląd pana organizacji na to, jak te kraje powinny wyglądać, wpływają na charakter waszej współpracy z lokalnymi podmiotami?
W pewnym sensie tak. Pracujemy z organizacjami obywatelskimi, które zarówno starają się o uzyskanie praw obywatelskich przez Palestyńczyków na równi z Izraelczykami, jak również mnożą wysiłki na rzecz zakończenia okupacji.
Tak, Izrael jest de facto okupantem, bo de facto nad obiema społecznościami – Izraelczykami i Palestyńczykami władzę sprawuje jeden rząd, który decyduje o wszystkim, nawet o tym, czy palestyński prezydent będzie mógł wyjechać z kraju.
Jednocześnie w tym jednym państwie to, ile dni w więzieniu spędzi 15-latek, który rzucił kamieniem i wybił szybę, zależy przede wszystkim od tego, czy jest Izraelczykiem, czy Palestyńczykiem. Niesprawiedliwość, o której mówię, utrzymuje się, mimo że oba narody żyją pod jednym rządem od 45 lat. To tak, jakby ludzie mieszkający na obrzeżach Warszawy mieli inne prawa niż mieszkańcy jej bogatszego centrum. Tego nie można zaakceptować!
Dlaczego społeczeństwo niemieckie miałoby się solidaryzować właśnie z Palestyńczykami? Na świecie jest wiele miejsc, w których dzieje się niesprawiedliwość.
Nasza organizacja zajmuje się nie tylko Izraelem i Palestyną. Znacznie więcej działamy choćby w Afganistanie. Jednak w tym przypadku wierzymy w solidarność międzynarodową, która powinna się objawiać w realizacji obietnic. I nie mam tu na myśli takiej solidarności, jaką kierujemy do mieszkańców Sahary, wyrzuconych ze swoich domów przez Marokańczyków. Palestyńczykom daliśmy słowo, że coś z tym zrobimy!
W tym symbolicznym przypadku jedną z pierwszych decyzji ONZ po jego powstaniu, w pierwszych latach po II wojnie światowej było powstanie państw Izrael i Palestyna, a zaraz potem powołanie do życia UNRWA (Agencja Narodów Zjednoczonych dla Pomocy Uchodźcom Palestyńskim na Bliskim Wschodzie), która zajmuje się pomocą uchodźcom palestyńskim usuniętym z kraju w 1948 roku.
Jednak w Europie w dyskusji o tym konflikcie często podnosi się też argumenty historyczne.
Niewątpliwie. Nasze związki historyczne z Palestyną rozumiem na dwa sposoby. Jeden to partykularny sens Holokaustu, wedle którego Niemcy muszą stawić czoła odpowiedzialności przed Żydami, Francuzami czy Polakami za swoje działania podczas II wojny światowej. W tym przypadku historia prześladowania Żydów sprawiła, że powstanie państwa Izrael zostało słusznie uznane przez społeczność międzynarodową za konieczność. W konsekwencji ponosimy jednak odpowiedzialność także i za Palestyńczyków, którzy ucierpieli w konsekwencji powstania nowego porządku politycznego na Bliskim Wschodzie. Jest to pewien sens uniwersalny. Lekcja z Holokaustu mówiąca, że rasizm i wykluczanie są złe. A to właśnie w Izraelu i Palestynie mamy do czynienia z wykluczeniem ze społeczeństwa pewnych grup ludności ze względu na ich religię i pochodzenie etniczne.
Tsafrir Cohen (1966) jest koordynatorem projektów realizowanych w Palestynie i Izraelu. Pracuje w niemieckiej organizacji Medico International, która zajmuje się wspieraniem powszechnego dostępu do służby zdrowia w Afryce, Azji, w Ameryce Łacińskiej i Południowej oraz na Bliskim Wschodzie. Urodził się w Izraelu, w Niemczech mieszka od ponad 25 lat.
Wszystkie oczy na południe! Zapraszamy do czytania pozostałych tekstów z odsłony poświęconej pomocy charytatywnej i rozwojowej – eseju Chleba naszego powszedniego Pawła Cywińskiego oraz wywiadu o budowaniu studni w Afryce Somalijczycy wołają mnie po imieniu.