Eurico na śniadanie podaje mi czarną kawę, tak samo jak swojej żonie i sześcioletniej wnuczce, bo w Brazylii kawę piją też dzieci. Rozkoszujemy się porannym naparem, zajadamy herbatniki. Zwijam hamak, który na noc mój gospodarz rozłożył mi na werandzie. Pod nogami plącze się gigantyczny żółw, domowy pupil dziewczynki.
Przed domem niczym niezmącony ocean błękitu. Amazońska rzeka Marimari rozciąga się aż po horyzont, jakby nie miała końca. Brzeg to plaże o niemal śnieżnobiałym piasku, z których gdzieniegdzie wyrastają palmy i krzewy. Kiedy woda w porze suchej ustąpi, plaże ciągnąć się będą kilometrami, oddalając wioski ludu Munduruku od rzeki. Na kilka miesięcy woda przestanie im być na wyciągnięcie ręki.
Dopłynąłem tu rzeką Paraná do Urariá, która całą podróż, w lekkim deszczu, szarzała mi przed oczami z braku słońca. Niedaleko stąd wpływa do największej rzeki świata.
Eurico Freitas Reis jest przewodniczącym katolickiej wspólnoty w Laranjal. Za namową biskupa Borby, co prawda niewielkiego miasteczka nad rzeką Madeira, jednak z prałaturą wielkości Kuby lub Islandii, zaprasza mnie do swojej wioski. Na ogół wstęp do niej ma tylko rdzenna ludność. Turystom wejście wzbronione. Specjalną zgodę na moje przypłynięcie wydał kacyk plemienia Munduruku.
W Laranjal mieszka 250 osób, a życie religijne wioski – jak pisałem w książce „Raban! O Kościele nie z tej ziemi” – wygląda tak:
Ksiądz przypływa raz, a czasem dwa razy w roku. Nikogo nie namawia do chrztu ani ślubu (uważa, że katolicy tych sakramentów muszą chcieć sami, nie wolno do niczego przymuszać), nigdy nie odmawia jednak chrztu dziecka z niesakramentalnego związku.
Kiedy raz na wiele lat przypływa biskup, od razu bierzmuje kilkadziesiąt osób.
Poza Dniem Indianina – przypada dziewiętnastego kwietnia – pozostałe święta wytycza kalendarz katolicki. Fiesta ku czci Matki Boskiej, dziesięciodniowe świętowanie Jana Chrzciciela, patrona Laranjal, Boże Narodzenie spędzane przy suto zastawionych stołach, tańcach i śpiewach na plaży. W Marimari nie ma piranii, więc w każdej chwili można schłodzić się w rzece; a plaża też jest bezpieczna, bo jaguary trzymają się z dala od ludzi.
Świeccy „miniksięża” w Brazylii przewodniczą liturgii, którą od mszy odróżnia tylko (i aż) brak konsekracji.
Najważniejsi dla tutejszej wspólnoty są młodzi. Dzięki nim Kościół wciąż żyje, ma się dobrze, a nawet się rozwija. Raz w miesiącu zjeżdżają się do jednej wsi. Czasem dwieście, niekiedy trzysta osób. Dyskutują na wybrany temat związany z religią. Nazajutrz mają dzień zawodów sportowych i zabaw na plaży. Po zmroku nabożeństwo, modlitwa i część kulturalna. Każda grupa przygotowuje własny program. Taniec, spektakl albo scenkę rodzajową. O Adamie i Ewie, o męce Jezusa lub o Arce Noego. W niedzielę nabożeństwo, po obiedzie wszyscy odpływają do swoich domów.
Eurico oprowadza mnie po wiosce, po kolei przedstawia jej mieszkańcom, którzy wspólnie wypełniają niemal wszystkie powinności księdza, którego brak tu od zawsze. Sulamita zajmuje się strojeniem ołtarza i katechezą dla najmłodszych. Jej mąż Evaristo, na co dzień nauczyciel, jest parafialnym skarbnikiem i w każdą sobotę ewangelizuje młodzież. Ruth jest katechetką. Jorge od ćwierć wieku jest wodzem Munduruku, a w kościele specjalizuje się w odmawianiu litanii po łacinie. Wymieniać można by długo.
Jednak wyjątkową rolę w Kościele pełnią kolejni poznani mężczyźni.
Daniel na co dzień pracuje w wydziale środowiska i zajmuje dystrybucją wody.
Levi Paz jest pomocnikiem pielęgniarza.
A Adoniz rolnikiem.
Mają po czworo, pięcioro dzieci.
Wszyscy trzej są „miniksiężmi”, jak w Brazylii określa się świeckich przewodniczących liturgii, którzy odprawiają nabożeństwa, czyli prawie msze święte, które od mszy odróżnia tylko (i aż) brak konsekracji, przeistoczenia chleba i wina w ciało i krew Chrystusa.
– Jesteśmy prawie księżmi – przyznaje Levi Paz, pomocnik pielęgniarza. – Gdybyśmy zostali prawdziwymi księżmi, nasze żony na pewno nie miałyby nic przeciwko.
„Miniksiędzem” jest też mój przewodnik Eurico, który dziś ma odprawić nabożeństwo.
W Brazylii takich kościelnych społeczników, „miniksięży” spotkałem o wiele więcej. Jak ten w amazońskiej wiosce Aximim: Evandro – elektryk w miejscowej rozdzielni prądu – kiedy tylko nie ma awarii i ma wolną głowę, układa w myślach kazania. Prowadzić nabożeństwa jeździ do innych wspólnot, które nie mają swoich przewodniczących eucharystii. Wypływa o świcie, odprawia „minimszę”, rozmawia z parafianami, stara się wracać na wieczór, aby zdążyć jeszcze poprowadzić nabożeństwo w swojej wiosce. Raz na jakiś czas płynie daleko do miasta na spotkanie z proboszczem i po porcję poświęconych komunikantów. Tyle kontaktu z przełożonym. Poza tym – podkreśla – świeccy przewodniczący liturgii są całkowicie niezależni i nie muszą pytać księży o zdanie.
***
O roli księdza dużo słyszę też po naszej stronie oceanu, u naszych najbliższych sąsiadów, w Czechach:
– Wchodzisz do czeskiego kościoła, a tam trzydzieści kobiet i jeden chłop, w dodatku w sukience, bo to ksiądz. A ksiądz to w Czechach proletariat, na samym dole drabiny społecznej. Nie chodzimy w koloratkach, Jezus też jej nie nosił. Mawiamy: „Chodzi na górze bez”. Jak o kobietach w toplessie. Czyli bez koloratki. Ja też tak chodzę. Ale niektórzy i tak rozpoznają w nas księży.
Słowa te wypowiada ksiądz Václav Vacek, czołowy czeski teolog, dziś już na emeryturze, były doradca kardynała Dominika Duki, który powiedział mi kiedyś, że jednym z największych błędów hierarchów współczesnego Kościoła katolickiego był wybór papieża w 1978 roku.
Że papieżem powinna wtedy zostać… Halina Bortnowska. Że w historii Kościoła była ona najlepszą kandydatką na pierwszą papieżycę. I – być może – najlepszego papieża w historii.
Kiedy zbieram materiał do „Rabanu” i oprowadza mnie po parafii w Letohradzie, ksiądz Vacek ciągle żartuje. Nie może zrozumieć, dlaczego malarze zazwyczaj przedstawiają na obrazach smutną Maryję z dzieckiem, skoro powinna cieszyć się, że ma tak wspaniałego synka.
– Msza to nie pogrzeb. W czasie liturgii musi być radość. To nie umniejsza jej piękna i dostojności – przekonuje mnie. Z pewnością zauważa moje wielkie oczy, bo dopowiada: – Liturgia to nie wyrok śmierci ani publiczne ukrzyżowanie, tylko związek Baranka z Niewiastą, czyli Kościołem.
Dlatego w ostatnich latach przed jego emeryturą, kiedy odwiedzałem księdza Vacka w Lehotradzie, on wciąż nie zwalniał. Stary konfesjonał przerobił na szafę z ornatami. Ludzi spowiadał w kaplicy przy stoliku. Grzeszników częstował czekoladkami, uważając, że odpuszczenie grzechów musi być słodkie. Klasyczny układ wnętrza kościoła nazywa autobusem: kierowca za ołtarzem, pasażerowie w ławkach, wszyscy otępiali i senni. Dlatego przeorganizował jeden z parafialnych kościołów, nowy ołtarz urządził pod prawą nawą, a ludzi sadza tam dookoła, twarzami do siebie.
Kiedy dwa lata później wracam do niego z rodziną i właśnie wydaną książką, zaprasza na mszę do tego kościoła. Ludzi w bród, brakuje miejsc siedzących (tak, jesteśmy w Czechach!). Większość przyjmuje komunię i popija ją winem z jednego wielkiego kielicha (to było jeszcze przed pandemią).
Po mszy wychodzących wita gotowy poczęstunek: smażone piersi kurczaka, słodkości, wino.
Ludzie nie uciekają do domów, długo jeszcze pozostają ze sobą, świętując niedzielę. Białego morawskiego wina jest pod dostatkiem, niektórzy muszą pójść na stronę.
Naprzeciw kościoła, na dawnej kostnicy, którą ksiądz Vacek przemienił w przykościelną toaletę, umieścił też napis: „Nejen v hrobě, ale i zde se uleví tobě” („Nie tylko w grobie, także i tu ulży tobie”).
***
Po drugiej stronie Morza Śródziemnego, w kameruńskiej Duali, urodził się Aurélien Saniko. Na teledysku do piosenki „Comment ne pas te louer” („Jak mógłbym Cię nie wychwalać”), który po latach nagrał w swoim mieście, cztery dziewczyny we wzorzystych koszulkach i podwiniętych do łydek dżinsach kołyszą się, siedząc na ławce. Dwóch młodych chłopaków zaparkowało auto przy ruchliwym skrzyżowaniu, otworzyli bagażnik, pogłośnili muzykę i tańczą. Dołącza do nich trzeci – w brązowej koszulce ze złotym napisem „Calvin Klein”, złotym wisiorkiem na szyi i przyciemnianych okularach. To ksiądz Saniko, po godzinach: piosenkarz.
Kiedy delegowano go do Belgii, a potem na opustoszałą parafię w Molenbeek-Saint-Jean, dzielnicy Brukseli do niedawna uważanej za bastion islamskiego terroryzmu, nie wiedział nic o islamie. Swoją nową misję postanowił zacząć od wyjścia do ludzi. Zakładał sutannę, choć na co dzień jej nie nosi – wyglądała przecież podobnie jak dżelaba miejscowego imama – i wchodził w tłum miejscowego targu. Zatrzymywał się między stoiskami z warzywami albo damską bielizną, przedstawiał, mówił, że jest tu nowym księdzem, przedstawicielem religii chrześcijańskiej, ich bratem.
Zapraszał do kościoła, dla każdego drzwi były otwarte. Pozwalał zadawać pytania, starał się odpowiedzieć na każde.
Jakiś czas później stanął przy ołtarzu z miejscowym imamem, Jamalem Habbachichem, niegdyś aktorem w Maroku, który zawsze uważał, że to, co nas łączy, czyli człowieczeństwo, jest znacznie ważniejsze niż wszelkie różnice.
Tak rozpoczął się zwyczaj wspólnego świętowania świąt religijnych: islamu (iftar), judaizmu (Pascha) i chrześcijaństwa (Boże Narodzenie).
Kiedy w listopadzie 2015 roku doszło do serii zamachów terrorystycznych w Paryżu, w znacznej mierze przeprowadzanych i inspirowanych przez najemników ISIS z Molenbeek, dziennikarze wzięli na tapet tamtejszy dialog międzyreligijny, a imam Habbachich tłumaczył im, że we wspólnym doświadczeniu bólu ludzie tym bardziej zbliżają się do siebie. Ksiądz Saniko, jeszcze goręcej zapraszając do kościoła ludzi różnych religii, opowiadał o swoim marzeniu, by z dzielnicy uczynić miejsce dialogu i akceptacji drugiego człowieka.
– Kiedy Jamal nazywa mnie „bratem” – mówił o imamie – wiem, że ma na myśli to samo, co ja.
W kolejnych latach spotykałem się z nim kilkakrotnie i rzadko przypominał księdza. Kilkudniowy zarost, głowa ogolona na łyso, luźno kurtka narzucona na koszulkę piłkarską amatorskiej drużyny Deux Zero (Dwa Zero), w której grywał w wolnych chwilach.
Wciąż gorliwie organizował swoje międzyreligijne obchody świąt.
Nie przejmował się, gdy w internecie komentowali: „«Ksiądz» Aurélien Saniko jest Kameruńczykiem, a nie Belgiem. Miejmy nadzieję, że wszyscy prawdziwi Belgowie, którzy zorganizowali i uczestniczyli w tej maskaradzie, świętokradztwie i zniewoleniu przed muzułmańskim najeźdźcą, nie stracą radości, gdy będą im podcinali gardła”.
Minęły lata, a hymn pochwalny w stylu pop „Comment ne pas te louer” stał się hitem na TikToku.
– To podziękowanie Bogu za jego dobroć. Widzę ją, kiedy patrzę na Afrykańczyków, widzę, kiedy patrzę na Europejczyków – mówił mi podczas naszego ostatniego spotkania.
Dziś dzięki mediom społecznościowym jego „Jak mógłbym Cię nie wychwalać” zachwycają się i przekazują sobie młodzi ludzie na całym świecie. „Słucham tego bez przerwy, jest świetne. Nie jestem chrześcijaninem, ale ta muzyka na mnie działa”. Albo: „Jestem muzułmaninem i uwielbiam tę piosenkę”.
Remiks „Comment ne pas te louer” zrobił słynny francuski DJ David Guetta.
„Ludzie dziękowali mi za tę piosenkę. Otrzymałem wiadomości od wyznawców judaizmu i muzułmanów, którzy mówili mi, że nie wiedzą, jak wybić sobie ją z głowy. Odpowiedziałem, że moje marzenie się spełniło, bo chcę zjednoczyć chrześcijan, muzułmanów, Żydów i ateistów, abyśmy porozumiewali się w tym samym języku, języku miłości” – opowiadał ostatnio ksiądz Saniko miejscowym mediom.
***
Na kolejnym kontynencie, w Birmie (Mjanmie), jadę do człowieka, który zamierza powstrzymać apokalipsę.
Arcybiskup metropolita Rangun, jedyny kardynał w kraju, od 2019 roku przewodniczący Federacji Konferencji Episkopatów Azji.
Mówią o nim, że wnosi poezję do wiary. (Próbka z kazania: „Mjanma to naród o naturalnej i społecznej urodzie. Natura to nasza święta matka. Nasz ekosystem jest różnorodny, a piękno społeczeństwa pochodzi od różnokolorowych ludzi z wielu grup etnicznych. Nasze wielkie rzeki tańczą wśród gór i pełzają, czyniąc igraszki pośród dolin…”).
Kardynał Charles Bo na bok odkłada wszelkie troski Kościoła, by mówić o zagrożonej klęską ekologiczną planecie. Papież Franciszek to wie, promując go w hierarchii kościelnej, dobrze zdając sobie sprawę, że Birmańczyk wśród wszystkich kardynałów jest jednym z największych orędowników encykliki „Laudato Si’”.
Dawniej sporadyczne ataki na nasz ekosystem stały się przewlekłą chorobą naszej planety. Zło maszeruje, radośnie niszcząc rodzinę ludzką i Boży dar
Gdy odwiedzam Rangun, mówi mi, że jego kraj – bogaty w jadeit, złoty, gaz i drzewa tekowe – mógłby być domem najbogatszego narodu na świecie, a uczyniono go jednym z najuboższych na planecie. Ubodzy Birmańczycy nawet nie znają wyrażenia „globalne ocieplenie”, choć w ostatnich latach, głównie za sprawą niespotykanych dotąd śmiercionośnych cyklonów, stali się jego ofiarami.
– Jak poważna jest sytuacja? – spytałem wtedy kardynała.
– Dawniej sporadyczne ataki na nasz ekosystem ostatnio stały się przewlekłą chorobą naszej planety. Zło maszeruje, radośnie niszcząc rodzinę ludzką i Boży dar natury. Taniec diabła jest arogancki. Nasze milczenie będzie przestępstwem. Ponieważ problem jest natury moralnej, wymaga też moralnej reakcji. Nikt nie może być zwolniony z tego obowiązku.
Kardynał Bo odwołuje się przy tym do słów Martina Luthera Kinga: „Niektórzy są winni; wszyscy jesteśmy odpowiedzialni”. Mówi o ekologicznych terrorystach.
– Bo jak inaczej nazwać ludzi, którzy przebijają warstwę ozonu, wypuszczają w powietrze chmury węgla, co dla ludzi w biednych krajach ma tak tragiczne skutki?
Jego zdaniem wojny i terroryzm to straszliwa klątwa ludzkości, ale zmiany klimatyczne to wręcz wojna wypowiedziana całej planecie. Jako przykład wymienia najokrutniejszy z ataków terrorystycznych – na World Trade Center, podczas którego zginęło ponad trzy tysiące osób.
– Tymczasem ze względu na zmiany klimatyczne pojawił się u nas nigdy niespotykany cyklon, który w ciągu nocy zabił sto pięćdziesiąt tysięcy ludzi – tłumaczy.
Winą obarcza głównie chciwość najbogatszych krajów. Mówi o garstce krajów zamieszkanych zaledwie przez sześć procent ludności świata, które produkują aż czterdzieści procent wszystkich gazów cieplarnianych planety. Kiedy aż dziewięćdziesiąt procent ofiar efektu cieplarnianego to mieszkańcy krajów ubogich.
Kiedy rozmawiałem z kardynałem, Birma była po Hondurasie drugim najbardziej cierpiącym z powodu zmian klimatycznym krajem na świecie. Na kolejnych miejscach były: Haiti, Filipiny, Nikaragua, Bangladesz…
– Zmiany klimatu to bomba atomowa gotowa do eksplozji – nie w jednej Hiroszimie i nie w jednym Nagasaki. To ekologiczne ludobójstwo. Czas na opamiętanie i ekologiczną konwersję –nawołuje kardynał. – Zacznijmy wreszcie traktować ziemię jak ludzie.
***
Z podobną wolnością i różnorodnością praktykowania katolicyzmu spotkałem się w czasie wielu innych podróży.
W Argentynie, gdzie ksiądz Paco Olveira, za sprawą Jorge Bergoglia, wtedy jeszcze arcybiskupa Buenos Aires, zamieszkał w slumsie i swoją wizję Kościoła wciela w życie, stając w obronie biednych, organizując im edukację i ochronę zdrowia, koordynując projekty społeczne, budując potrzebującym domy, a kiedy trzeba – na wszelkie sposoby protestując.
„Co za awanturę znowu szykujesz?” – pytał go czasem Bergoglio.
Mówią nam: On umarł na krzyżu, by nas zbawić. To kłamstwo. On umarł w obronie biednych. Zabili go możni tamtych czasów
– Bo ja jestem księdzem awanturnikiem – przyznał mi Olveira. – Nie interesuje mnie, czy ktoś jest wierzący, czy nie. Moim zadaniem jako księdza jest więc zejście z krzyża, wyjście z kościoła i pomaganie. Tak jak robił to Jezus. Mówią nam: On umarł na krzyżu, by nas zbawić. To kłamstwo. On umarł w obronie biednych. Zabili go możni tamtych czasów.
W Republice Dominikany, na pograniczu z Haiti, gdzie jezuita Regino Martínez, kolejny ksiądz, który nad modlenie się przedkłada działanie, całe życie poświęca sprawie dyskryminowanych, pracujących niewolniczo na dominikańskich plantacjach haitańskich robotników. Przez dziesięciolecia jeździł na granicę, protestował przeciw ekstradycjom, dopominał się o uczciwe wynagradzanie.
– Przez Dominikanę przetacza się kampania ksenofobii i rasizmu. Prowadzą ją media i rząd, by odwrócić uwagę od prawdziwych problemów: korupcji, bezkarności rządzących, reformy konstytucji – mówił mi kilka lat temu.
W Libanie, gdzie Ramzi Abou Zeid, trzydziestoparoletni pracownik Caritasu i innych organizacji pomocowych, narażał się na gniew katolickich rodziny i przyjaciół, pomagając muzułmańskim uchodźcom z Syrii.
– Swoje życie widzę jak film – mówił mi podczas jednego ze spotkań. – Jestem w nim głównym aktorem i sam go reżyseruję. Jestem w nim w pełni wyposażony – nie w broń, ale we wszystkie narzędzia do czynienia dobra. Tylko ode mnie zależy, jak to wykorzystam. Po co walczymy ze sobą? Po co nienawidzimy? Skoro śmierć to nie koniec, a dopiero początek nowej misji?
W Salwadorze, gdzie księża przez lata zmagali się z chrześcijańskim w nazwie, a tak naprawdę zbrodniczym rządem, który wydał wyrok śmierci na dziś uznanego za świętego arcybiskupa Óscara Romero.
Podczas jednej z kolejnych wizyt w Brazylii, gdzie słynna zakonnica, siostra Ivone Gebara, niegdyś prawa ręka arcybiskupa Heldera Camary – przez lata piętnowana przez konserwatystów w Kościele – propaguje teologię ekofeministyczną.
Zżyma się, gdy słyszy głosy Watykanu, że trzeba wymyślić teologię feministyczną. – Wymyślić? Na południowoamerykańskim kontynencie teologia feministyczna pojawiła się już dawno, po raz pierwszy w Argentynie. Od dawna obecna jest też w Chile, Peru, Dominikanie i Wenezueli. Niechętni jej są wyłącznie mężczyźni. Ci teoretycznie bardziej otwarci wolą feminizować teologię patriarchalną. Taka jest ich otwartość. Bóg Ojciec, Matka Boska – tyle są w stanie powiedzieć. A ja nie mówię ani Bóg Ojciec, ani Matka Boska. Mówię: „Bóg Tajemnica”, to wszystko. Bóg nie jest człowiekiem, Bóg przecież jest Bogiem. Jak więc może być mężczyzną? Kiedy staram się im to wyjaśnić, zarzucają mi, że występuję przeciw teologii. A ja uważam, że do zrozumienia teologii chrześcijańskiej należy użyć kompletnie innego klucza.
Zaznacza, że nie chcę zrywać z tradycją chrześcijańską. Chce w niej trwać, lecz z duchem czasu interpretować ją na nowo. Nie jak za Trydentu, nie jak za Soboru Nicejskiego, kiedy teologia miała służyć Imperium Rzymskiemu i cesarzowi Konstantynowi, ale z perspektywy i wyzwań XXI wieku.
Bóg Ojciec, Matka Boska – tyle są w stanie powiedzieć. A ja nie mówię ani Bóg Ojciec, ani Matka Boska. Mówię: «Bóg Tajemnica»
Czy wreszcie w Anglii, gdzie Martin Pendergast, były zakonnik, i jego partner Julian Filichowski, od lat walczą o miejsce osób LGBT w Kościele. Ukoronowaniem ich starań była pielgrzymka katolików LGBT do Watykanu w 2015 roku. Z jej okazji brytyjski kardynał Vincent Nichols życzył im, by także innych prowadzili do Kościoła uczącego, jak podążać ścieżkami wierności Jezusowi we wszystkich aspektach życia. „W ten sposób wasze życie będzie prawdziwym świadectwem dla wszystkich, którzy starają się znaleźć Bożą miłość” – przekazywał wylatującym do Rzymu.
***
Wspominając ich wszystkich, myślami wracam znów do Brazylii, do misjonarza Claudia, z którym wciąż jesteśmy w kontakcie i często wymieniamy myśli przez komunikatory.
To kolejny świecki zastępujący duchownych na amazońskiej prowincji. Było duszne, wilgotne popołudnie, przez wioskę przeszła niespodziewana ulewa i właśnie wychodziło słońce, kiedy po starciu wody z posadzki kaplicy swoje świeckie kazanie rozpoczął od słów:
„Dziś nie ma z nami księdza. Jak co dzień. Nigdy przecież go nie ma. Pojawi się tu może za kilka miesięcy, a może za rok. Ale to wcale nie znaczy, że wspólnota nie działa. Możecie odwiedzić chorego, pomodlić się ze starcem, porozmawiać z młodym. Mamy przecież siebie. Jest góra roboty. Przed nami tyle do zrobienia. Tyle zadań przed świeckimi. Bo kiedy świeccy rozumieją swoje znaczenie w społeczności, wspólnota będzie działać. Opieka nad chorymi, chrzczenie dzieci, katechizacja. Odwiedź sąsiada, przytul starca, zbliż się do cierpiącego. Na tym polega chrześcijaństwo. Ksiądz nie jest do tego potrzebny. To twoje zadanie, świecki chrześcijaninie! Jeśli to zrozumiecie, poczujecie siłę Kościoła! To wy jesteście Kościołem. Tyle jeszcze przed wami. Tyle ludzi na was czeka. Czekają na waszą zachętę. Wyjdź naprzeciw innym! Wyjdź wreszcie z kościoła. Przecież to mówi papież: by otworzyć drzwi świątyni i wypuścić z niej Chrystusa”.