fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Co się stało z Janet Cooke?

Palec pod budkę, kto pamięta Janet Cooke. Gdy czasem powraca pytanie o rzeczywistą wysokość traw opisywanych przez Ryszarda Kapuścińskiego, wtedy sobie o niej przypominam.
Co się stało z Janet Cooke?
ilustr.: Arina Bożok

Artykuł oryginalnie ukazał się w serwisie „IR2”. Publikujemy go w ramach współpracy między redakcjami.

Urodziła się w 1954 w Toledo w świetnie sytuowanej rodzinie. W 1977 roku zaczęła pisać dla „Toledo Blade”, dwa lata później udało jej się pomyślnie przejść rekrutację do „Washington Post”. Miała świetne CV, była pewna siebie, bystra i ambitna, zawsze przechodziła przez redakcję pewnym krokiem w znakomicie dobranych ubraniach. I dobrze pisała. Przez pierwsze osiem miesięcy przygotowała kilkadziesiąt tekstów dziennikarskich, w tych swoich świetnych ciuchach odwiedzała najgorsze dzielnice miasta. Zajmowała się szerzącą się narkomanią, a któregoś dnia opowiedziała redaktorowi, z którym pracowała, o uzależnionych dzieciach. „To jest temat” – orzekł i polecił jej znalezienie bohatera do takiego reportażu. Cooke przez kilka tygodni szukała kontaktów, odwiedzała place zabaw, zagadywała ludzi, zostawiała wizytówki.

Pod koniec września 1980 roku opublikowała głośny reportaż „Jimmy’s world”, czyli „Świat Jimmy’ego”. To była cover story, historia z okładki, kilkukolumnowa, lead głosił: „Ośmioletni heroinista żyje dla kolejnej dawki”. Bardzo ważna. Na ilustracji – szkicu wykonanym przez redakcyjnego grafika – wielkooki czarnoskóry chłopiec wyciąga chude ramię, na którym zaciska się wielka pięść, by łatwiej wstrzyknąć narkotyk. Doświadczeni dziennikarze i dziennikarki śnili o okładkowym tekście, a udało się to dziewczynie, która pracowała w „Post” niecały rok.

Janet Cooke dotarła do Jimmy’ego, odwiedziła go w domu, rozmawiała z nim i z jego mamą Andreą, także uzależnioną i mało zainteresowaną synem. Jimmy lubił matematykę, ale nieczęsto zaglądał do szkoły, bo lekcje przegrywały z heroiną. Mieszkał w domu, przez który przewijali się ludzie ze strzykawkami i igłami wbitymi w przedramiona. Jimmy miał też ambicje – najbardziej chciał być dobrym dilerem narkotyków, jak Ron, partner jego matki.

W tekście wypowiadali się również pracownicy pomocy społecznej i instytucji powołanych do walki z narkomanią.

Jimmy’emu i jego mamie Janet Cooke zagwarantowała anonimowość i poufność, zwłaszcza że bała się o swoje bezpieczeństwo – Ron ponoć jej groził. Redaktor prowadzący tekst to zrozumiał i nie zapytał o prawdziwe dane opisywanych osób ani o ich adres, ale zażądał notatek, które nie wzbudziły jego podejrzeń. Za wiarygodne uznał opisy ulicy, szczegóły wyposażenia domu, scenę zażywania narkotyku. Podpowiedział kilka zabiegów formalnych, by doszlifować tekst językowo. Redakcyjny prawnik także ocenił, że reportaż jest dobrą dziennikarską robotą, ale zasugerował wprowadzenie kilku drobnych zmian w celu ochrony anonimowości źródeł. Wszyscy byli bardzo z tego materiału zadowoleni. Zwłaszcza na początku.

Ukazał się w niedzielnym wydaniu, a w poniedziałek od rana wszystkie telefony w redakcji „Washington Post” grzały się do czerwoności. Dzwonili nie tylko czytelnicy, oburzeni albo przejęci, ale też miejscy decydenci, policja, opieka społeczna. Wszyscy chcieli znaleźć Jimmy’ego i mu pomóc. Nawet Nancy Reagan, wtedy żona kandydata na prezydenta, przejęła się losem chłopca.

W tym samym czasie w redakcji „Post” utworzono specjalną grupę reporterów śledczych, którzy mieli szukać dzieci w podobnej do Jimmy’ego sytuacji życiowej, pewnie z myślą o kontynuacji tekstu Cooke.

Dni mijały, a nikomu nie udało się odnaleźć chłopca ani jego bliskich. Jeden z redaktorów stwierdził, że dobrze by było chłopca odnaleźć i zabrał Janet Cooke na przejażdżkę po okolicy, w której Jimmy mieszkał. Reporterka była zagubiona, nie umiała wskazać budynku, ale o niczym to nie przesądzało, była w tym domu podobno tylko jeden raz.

Na korytarzach „Post” już szeptano. Niektórzy zastanawiali się, czy dilerzy wpuściliby do domu młodą reporterkę, nawet o tym samym kolorze skóry, czy robiliby przy niej zastrzyki dziecku, inni kwestionowali język, jakim posługiwał się ośmiolatek.

Cooke odpowiadała ponoć na te zarzuty, mówiąc, że ludzie są zazdrośni, bo nie osiągną tego, co ona.

Pracowała już nad kolejnym materiałem, reportażem o nieletniej pracownicy seksualnej, ale sposób prowadzenia dokumentacji zaczął budzić podejrzenia niektórych współpracowników.

Poza tym redaktorzy Milton Coleman i Howard Simmons uznali, że jednak trzeba coś zrobić z dzieckiem, którego nikt nie jest w stanie znaleźć, a które ewidentnie potrzebuje pomocy. Postanowili wraz z Janet Cooke raz jeszcze spróbować pojechać do domu Jimmy’ego. Reporterka się zgodziła, ale następnego dnia poinformowała ich, że bliscy Jimmy’ego przenieśli się do innego miasta, pewnie w obawie o to, że zostaną namierzeni przez służby. Brzmiało to nawet logiczne.

Niektórzy pracownicy „Post” wyrażali swoje podejrzenia coraz głośniej i konsultowali je z innymi, ale reportaż o Jimmym został już zgłoszony do kilku nagród dziennikarskich, w tym chyba najważniejszej – Pulitzera. Trzej główni redaktorzy, którzy podjęli decyzję o nominowaniu reportażu, mówili później, że nie dotarły do nich żadne oskarżenia ani wątpliwości.

Tekst dostał Pulitzera. Komisja była podobno entuzjastycznie nastawiona dla pióra Janet Cooke i dla możliwości przyznania pierwszej w historii nagrody w dziedzinie dziennikarstwa czarnoskórej kobiecie.

Tyle że pojawiły się kolejne niejasności, tym razem dotyczące wykształcenia laureatki. Informacje zawarte w biogramie przesłanym komisji Pulitzera nie zgadzały się z tymi, którymi dysponował „Washington Post” oraz poprzedni pracodawca Cooke, „Toledo Blade”. Janet Cooke sama napisała notatkę o swoich dokonaniach – nikt z przełożonych nominowanej jej dokładnie nie sprawdził.

Postanowili to nadrobić.

Milton Coleman zabrał Cooke na przechadzkę, podczas której przemaglował ją na temat niespójnych informacji dotyczących uczelni, które ukończyła, i znajomości czterech języków, którą zadeklarowała. Nieco później w redakcji on i drugi redaktor zadawali jej pytania po portugalsku, włosku i francusku. Nie bardzo potrafiła odpowiedzieć.

Zaczęli w końcu wypytywać o Jimmy’ego. Po kilku godzinach podała im jego prawdziwe imię i nazwisko: Tyrone Davis, dodała kilka szczegółów dotyczących danych innych członków rodziny.

Ponownie wysłali ją z jednym z redaktorów do domu chłopca – chcieli wiedzieć, czy będzie w stanie pokazać to miejsce, a sami zabrali się do tego, czego nie zrobili wcześniej: zaczęli sprawdzać dokumentację. Notatki i nagrania Cooke od czasu publikacji były zdeponowane w kancelarii prawnej, to częsta procedura dziennikarska związana z zabezpieczeniem wrażliwych materiałów, praktykowana również w Polsce. Nie było tam żadnego wywiadu z chłopcem ani jego matką.

Znowu – to oczywiście o niczym nie przesądzało, dziennikarka mogła nie chcieć używać dyktafonu w mało sprzyjającym środowisku.
Tylko że ta sama dziennikarka wciąż nie mogła wskazać domu, w którym przeprowadziła rozmowy.

Kiedy wróciła do redakcji, pytano już wprost, czy zmyśliła materiał. Stanowczo zaprzeczała. Pękła wreszcie koło drugiej nad ranem, przyznając, że wymyśliła historię Jimmy’ego i jego rodziny. Powiedziała, że chce oddać nagrodę Pulitzera.

„Post” oddał nagrodę i opublikował wyjaśnienie, Cooke została zwolniona. Udzieliła jeszcze kilku wywiadów, a potem świat o niej zapomniał, choć chyba nie powinien.

Podobno historia Janet Cooke to opowieść o sprzeniewierzeniu się podstawowej zasadzie dziennikarstwa – prawdzie, czytałam o tym w kilku tekstach poświęconych znanym medialnym nadużyciom. Owszem, zmyśliła wszystko: chłopca, jego otoczenie, sceny, które z taką drobiazgowością opisywała, fotel, na którym siedział Jimmy i igłę wbitą w jego delikatną dziecięcą skórę.

Nie tłumaczę wcale tego piętrowego kłamstwa, nie rozmywam go. Uważam jednak, że każde reporterskie nadużycie i przekroczenie warto analizować w szerszym kontekście a uwagę skierować nie tylko na jednostkę, która się tego nadużycia dopuściła.

Janet Cooke wymyśliła siebie i sfabrykowała bohaterów tekstu, udało jej się ominąć wszystkie procedury, które „Post” wypracowywał od dziesięcioleci. Zadawano jej tak mało pytań, pozwalano na tak wiele – na całkowicie samodzielną pracę nad tematami wymagającymi ogromnego doświadczenia. Jak to było możliwe w gazecie, która wykryła i opisała aferę Watergate? Może znaczenie miało to, że Janet Cooke była młodą kobietą, i to kobietą o ciemnym kolorze skóry. „Washington Post” stawiał w tamtych latach na nowe kadry, rzutkich dziennikarzy i utalentowane reporterki, które mogły opisywać światy niedostępne dla osób o białym kolorze skóry. Może redaktorzy nie zdawali pytań w obawie przed zarzutami o uprzedzenia rasowe.

A przecież kiedy się czyta reportaż o Jimmym, czerwone flagi powiewają w nim gęsto.

Ta historia jest zbyt ułożona, zbyt gładka, wszystko toczy się w niej po myśli reporterki: chętny do rozmów ośmiolatek, który strzela bon motami, matka nieodróżniająca dobra od zła, kolejne postaci, które doskonale dopasowują się do tekstu, do jego mocnego wydźwięku, jak rekwizyty, które mają potwierdzać sensacyjną tezę. Dom Jimmy’ego wygląda jak scenografia filmu z lat osiemdziesiątych XX wieku – tak, jak wyobrażają je sobie dobrze ubrani reprezentanci wyższej klasy średniej.

To, że żaden z redaktorów, w tym uznawany za legendę zawodu Ben Bradlee, nie zakwestionował niektórych fragmentów, jest doprawdy zastanawiające. Może czytali pobieżnie. Może potrzebowali mocnego tekstu na okładkę, może trzeba było wtedy pisać o heroinie. Może tak właśnie sobie wyobrażali środowiska osób uzależnionych, a Janet Cooke przyniosła im obrazek, dla którego te ich wyobrażenia świetnie pasowały.

No i jak wspaniale wpasowała się w stereotyp skutecznej, produktywnej reporterki: ta pewność siebie, ta ambicja, te jedwabne koszule i luksusowe żakiety.

Janet Cooke miała dwadzieścia pięć lat, kiedy zdobyła najważniejszą dziennikarską nagrodę w Stanach Zjednoczonych – i kiedy musiała ją oddać.

Redaktorzy „Post” obiecywali jej ponoć, że będą ją wspierać, że jej pomogą, ale przestała pisać, jej teksty chyba nie były dobrze widziane.

Wyszła za mąż, potem się rozwiodła, przez jakiś czas pracowała w jednym z butików w domu towarowym, w wymiarze etatu, który nie dawał ubezpieczenia zdrowotnego. Od lat nie chce udzielać wywiadów, zgodziła się na kilka wypowiedzi zaraz po tym, jak ujawniono aferę. Kilka lat później odezwała się do swojego byłego chłopaka, także pracownika „Washington Post”, Mike’a Sagera i namówiła go na rozmowę, na podstawie której najpierw opublikował artykuł w magazynie „GQ”, a w 2013 roku książkę „Janet’s world”. To niewielka objętościowo pozycja, niecałe sto stron, na których Sager relacjonuje przebieg wydarzeń z jesieni 1980 roku i uzupełnia o komentarz własny i samej Cooke, która postanowiła opowiedzieć swoją wersję tej historii. Wydawało jej się, że dzięki temu stanie na nogi, zamknie rozdział. Wyglądało na to, że było to możliwe – w Hollywood planowano nakręcić film o jej historii. A jednak znowu nie wyszło, film utknął na etapie planów, a Janet Cooke nie wróciła do pisania.

Janet Cooke kłamała od dzieciństwa. Żeby dobrze wypaść, żeby surowi ponoć rodzice byli z niej zadowoleni. W redakcji „Post” chciała zabłysnąć, wybić się, pokazać, że może wszystko. Czuła ogromną presję na wynik, na przynoszenie mocnych historii i ważnych tematów. To zresztą doświadczenie wielu reporterek i reporterów gazety, sam Sager też to podkreślał: redaktorzy zarządzali przez presję na doskonałość. Tylko że nie każdy reporter i reporterka zmyślają, żeby zadowolić szefów.

W osobistych motywacjach Cooke odbija się szersza dyskusja, która w odniesieniu do materiałów dziennikarskich toczy się od lat. Stawia się w niej pytania o wykorzystywanie anonimowych źródeł, przeprowadzania wywiadów z dziećmi, ale też o pogoń za sensacją oraz za branżowymi nagrodami i wyróżnieniami.

Redaktorzy „Post” powtarzali później, że przypadek Cooke wiele ich nauczył, że ogłosili nową politykę, zgodnie z którą reporterów zobowiązano do ujawniania tożsamości anonimowych źródeł redaktorowi, że wiele mediów poszło w ich ślady. Zarządzili tym kryzysem.

Ale trudno mi się nie zastanawiać nad tym, czy wykryliby, że reportaż o Jimmym był zmyślony, gdyby Janet Cooke nie dodała sobie w biografii skończonych z wyróżnieniem studiów i znajomości czterech języków.

Reportaż „Jimmy’s world” można przeczytać na stronie „Washington Post”.

Bardzo się cieszę, że wciąż jest dostępny. Na samym początku tekstu redakcja dodała notę, że artykuł nie ma wiele wspólnego z prawdą i stanowi wymysł autorki. Można się też zapoznać z informacjami na temat tego, w jaki sposób powstał i jak redaktorzy „Washington Post” stopniowo odsłaniali kolejne poziomy tej mistyfikacji. To wspaniała lektura w czasach, kiedy codziennie analizuje się słowa takie jak fake news i clickbait.

Korzystałam  z:

  1. William Anderson, „Facts, Fiction, and the Fourth Estate: The Washington Post and Jimmy’s World”, w: „The American Journal of Economics and Sociology” 63, no. 5 (November 2004): 965-986. Hoboken, NJ: Wiley-Blackwell;
  2. Elaine Dutka, „Janet Cooke’s Life: The Picture-Perfect Tale: The Saga of the Pulitzer Prize Hoaxer Proves to Be a Big Lure to Hollywood – and the Ex-Reporter Resurfaces to Tell Her Story”, w: „Los Angeles Times”, 28 maja 1996;
  3. Bill Green, „Janet’s World: The Story of a Child Who Never Existed – How and Why It Came to Be Published”, w: „The Washington Post” 18 kwietnia 1981;
  4. Richard Prince, „Janet Cooke’s Hoax Still Resonates after 30 Years”, w: „The Root”, 1 października 2010;
  5. Mike Sager, „Janet’s World: The Inside Story of Washington Post Pulitzer Fabulist Janet Cooke”. Columbia, MD: The Sager Group LLC, 2020.
Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×