Wywiad pochodzi z 20. numeru Magazynu „Kontakt”, zatytułowanego „Kaganiec oświaty”.
„My, ateiści” – to tytuł niepozornego artykułu, opublikowanego na początku roku w „Gazecie Wyborczej”.
Niestety, nie czytałem go…
Rzecz jest o tyle ciekawa, że chociaż autor artykułu, Krzysztof Varga, nie sformułował ani jednego oryginalnego argumentu przeciwko istnieniu Boga, to jego tekst wzbudził niemałe zainteresowanie i sprowokował wśród czytelników burzliwą dyskusję. Skąd w świecie religijnego indyferentyzmu nagła potrzeba udowodnienia, że Boga nie ma?
Ateizm – w odróżnieniu od indyferentyzmu – jest sygnałem, że „Bóg nie jest zupełnie martwy”, że wiara posiada jeszcze zdolność prowokowania człowieka. Niestety, niektóre rodzaje współczesnego ateizmu, jak na przykład neodarwinizm Richarda Dawkinsa i jego zwolenników, uważam za prymitywne reakcje na tak samo prymitywny i będący w fazie konwulsji religijny fundamentalizm (w świecie anglosaskim chodzi głównie o „Religious Right” i naiwny kreacjonizm, w Polsce zaś – o rozpolitykowany i nacjonalistyczny katolicyzm w stylu Radia Maryja). Inteligentniejszy typ chrześcijaństwa, którego formą jest na przykład konserwatyzm Josepha Ratzingera, zasługuje na inteligentniejszych oponentów.
Varga powtórzył pytanie, na którym tępili sobie zęby filozofowie: skąd zło? Jak usprawiedliwić dobrego i wszechmocnego Boga w związku boleśnie realnym doświadczeniem cierpienia? Czy ma ksiądz pod ręką jakąś przekonującą odpowiedź?
Dla mnie osobiście istnienie zła nie jest argumentem przeciwko wierze, raczej odwrotnie, przemawia za nią. Gdyby świat był doskonały, gdyby nie było w nim żadnego zła i cierpienia, to świat sam byłby bogiem, a jakiekolwiek poszukiwanie Boga stałoby się zbyteczne. Zło prowokuje pytanie, a jedyna odpowiedź, którą – w odróżnieniu od wszystkich tradycyjnych teodycei – jestem w stanie traktować poważnie, to ta, której sam Bóg udzielił Hiobowi, wskazując mu na swoją nieoczywistość i na niezdolność człowieka do zrozumienia dramatu stworzenia. Bóg jest tajemnicą i w chmurze tej tajemnicy są przed nami ukryte i źródło zła, i sens cierpienia. Wiara i nadzieja są przejawami cierpliwości człowieka stającego wobec tej tajemnicy, natomiast ateizm i fundamentalizm – grzechami przeciwko cierpliwości.
„Teiści żądają od ateistów, by ci udowodnili, że Boga nie ma. To fałszywa perspektywa – pisze Varga. – To wy, wierzący, udowodnijcie, że ten wasz Bóg istnieje naprawdę. Niech nie tchórzy przed ludźmi, którym zgotował tyle cierpień i nieszczęść. Niech się ujawni”.
Bóg „uzasadniony”, banalny i oczywisty, byłby jedynie rzeczą pośród innych rzeczy. Nie byłby godzien naszej wiary. Tymczasem On – tajemnica ukryta w wieloznaczności świata – pozwala nam wybrać, czy w niego wierzymy, czy nie. „Jest wystarczająco dużo światła dla tego, kto chce wierzyć, i wystarczająco dużo ciemności dla tego, kto wierzyć nie chce” – twierdził Pascal. Sobór Watykański I, w obronie teologii przed sentymentalnym, irracjonalnym fideizmem i przed biblijnym fundamentalizmem, ogłosił, że rozum poprzez refleksję nad stworzeniem świata zdolny jest osiągnąć pewne przeświadczenie o istnieniu Stworzyciela. Ale do tego trzeba dodać, że wiara w pełnym chrześcijańskim sensie jest czymś dużo większym niż tylko przeświadczenie, niż „suchy” logiczny wniosek. Stanowi ona spotkanie Boga z człowiekiem. Ze strony Boga jest to dar łaski, ze strony człowieka zaś – cnota, to znaczy wolny akt posłuszeństwa, uważnego słuchania i odpowiedzi, „dialogowa egzystencja”.
Jeśli więc Varga twierdzi, że Bóg jest przyczyną cierpienia, i wzywa Go do podjęcia odpowiedzialności, to w ten sposób sam siebie wyklucza z szeregu ateistów. Bliższy jest wierze biblijnych postaci, takich jak Hiob lub wielu proroków i autorów psalmów. Bliższy jest wreszcie Jezusowi na krzyżu, gdy Ten woła: „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?”.
No właśnie. W swoich książkach poszukuje ksiądz śladów Boga nieobecnego, swoimi towarzyszami na tej drodze ogłaszając ateistów. W jaki sposób my, chrześcijanie, możemy przekroczyć stereotypowe myślenie o niewierzących jako o ludziach zaślepionych przez własną pychę?
Istnieje cała wielobarwna skala ateizmu, podobnie jak istnieje wielobarwna skala wiary. Niezdolność rozróżniania pomiędzy różnymi ich rodzajami prowadzi do licznych wzajemnych stereotypów. Oczywiście, istnieje ateizm, który jest przejawem pychy i ubóstwieniem samego siebie, podobnie jak istnieje pycha i arogancja niektórych ludzi wierzących, którzy uważają siebie za właścicieli „całej prawdy”. Granica oddzielająca „wierzących” od „ateistów” nie pokrywa się z innym, w gruncie rzeczy ważniejszym podziałem, przebiegającym między dwellers, czyli właścicielami prawdy, i seekers, czyli ludźmi poszukującymi, zawsze pozostającymi w drodze.
Niełatwo jest mówić o Bogu. Czasami lepiej jest o Bogu milczeć, niż głupkowato i lekkomyślnie o Nim mówić. Istnieje zresztą pewien typ teizmu, w stosunku do którego również my, chrześcijanie, mamy być „ateistami”. Podobnie jak za ateistów uważali Żydów i chrześcijan starożytni Rzymianie – ze swojej perspektywy w sposób całkowicie usprawiedliwiony. Chrześcijański, biblijny „ateizm” broni Bożej tajemnicy przed skłonnością człowieka do ubóstwiania wytworów swoich rąk i swojej fantazji oraz przypomina, że na tego rodzaju bożki i ich producentów musimy bardzo uważać.
Można odnieść wrażenie, że księdza propozycja teologiczna skierowana jest wyłącznie do współczesnych Zacheuszy – ludzi wątpiących, zmagających się z Bogiem. Czy w świecie, który – jak się wydaje – usiłuje zagłuszyć wszelką transcendencję, rzeczywiście jest ich tak wielu?
Tak, jest ich w naszej części świata wielu i wciąż więcej. Żyjemy w erze „przenikania światów”. Chrześcijaństwo już dwa wieki żyje na Zachodzie w kontakcie z sekularyzowanym humanizmem. Powątpiewania nie da się uniknąć. Można je tylko „przytłumić” i „przenosić na innych”. Walczący wierzący i walczący ateiści są tymi właśnie, którzy nie potrafią żyć z własnymi wątpliwościami i przerzucają je na innych. Powątpiewanie jest sposobem transcendencji i drogą do niej. Znam „wątpiących”, którzy konsekwentnym wątpieniem – także dotyczącym własnych wątpliwości – doszli do wiary. Znam także wierzących, którym wątpliwości pomogły odkryć transcendencję w naiwnym teizmie i dojść do wiary dojrzałej – to znaczy do umiejętności życia z tajemnicą.
A chrześcijanie, którzy w wierze poszukują bezpieczeństwa? Czy nie mają do tego prawa? Co im ma ksiądz do powiedzenia?
Kościół oczywiście potrafi zaproponować schronienie tym, którzy w wierze poszukują bezpieczeństwa, jak również dodać otuchy tym, którzy są „pielgrzymami”, którzy mają niespokojne serce. Tym pierwszym posługują liczni księża i wielu z nich na pewno robi to dobrze – tu nie mam nic do dodania. Nie do tej pracy jestem powołany. Zostałem posłany „do owiec, które zaginęły z domu Izraela”.
Dlaczego chęć nawrócenia Zacheuszów, może dziś – jak twierdzi ksiądz w wielu miejscach – okazać sie zgubna? W czym przedsionki Kościoła lepsze są od jego wnętrza?
Nie miałbym odwagi powiedzieć, że przedsionki Kościoła są lepsze od jego wnętrza. Uznaję tylko wolność każdego do wyboru swojego miejsca. Możliwe, że ci, którzy są w przedsionkach u drzwi otwartych, mogą pomóc, aby w środku nie było tak duszno i zatęchle. Kościół, w odróżnieniu od sekty, musi mieć przedsionek i otwarte drzwi.
Wyobraźmy sobie, że zaproponowana przez księdza strategia skutkuje, a przedsionki zaczynają się zapełniać. Czy nie należy się obawiać, że zbyt szeroko otwarte drzwi doprowadzą do rozwodnienia przesłania Kościoła, w efekcie zaś – do zmniejszenia jego atrakcyjności jako miejsca formacji i partnera dialogu? Jak ustrzec się przed zapanowaniem zasady „anything goes”?
Kościół – dom, musi mieć swoich mieszkańców, którzy są wewnątrz, i którzy mają co zaproponować tym, którzy są w przedsionku. Gdy zaproponują dobre rzeczy, to oczywiście część z tych, którzy stoją w przedsionku, wejdzie do środka. Niektórzy jednak pozostaną w przedsionku, a jeśli będzie ich wielu, to ów przedsionek musi zostać powiększony. Kościół jest domem, który przez dwa tysiące lat swojego istnienia wielokrotnie był przebudowywany, i jest rzeczą naturalną, że tak musi być i dziś, i w przyszłości. O ile ma pozostać domem dla ludzi, przestrzenią dla swobodnego powiewu Ducha Świętego. Istnieje jeszcze inny wariant zasady „antything goes”, czyli: „u Boga nie ma nic niemożliwego”.
„Jeśli jest prawdą, że wyznawcy religii niechrześcijańskich mogą otrzymać łaskę Bożą, jest także pewne, że obiektywnie znajdują się oni w sytuacji bardzo niekorzystnej w porównaniu z tymi, którzy posiadają w Kościele pełnię środków zbawczych”. Zapewne wie ksiądz, skąd pochodzi to zdanie i kto jest jego autorem… Co Tomáš Halík odpowie Josephowi Ratzingerowi?
Ja mocno wierzę, tak jak i Ratzinger, że my, chrześcijanie, jesteśmy tymi, którzy „posiadają w Kościele pełnię środków zbawienia”. Gdybym w to nie wierzył, nie mógłbym być wiarygodnym partnerem w dialogu z innymi. I jeśli równocześnie mam prowadzić honorowy dialog z inaczej wierzącymi, muszę respektować ich przeświadczenie, że ich własna droga bezpiecznie prowadzi ich do zbawienia. Jeśli ktoś nazwie tak określoną pozycję „relatywizmem”, to za relatywistę musi uznać też Jezusa. Gdy Jezus systematycznie przestrzega dzieci narodu wybranego przed tym, aby nie wywyższały się nad innych, i równie systematycznie ukazuje, że Samarytanie i poganie mogą być bliżsi Bogu niż „obiektywnie wybrani”, nie chce przez to relatywizować roli narodu wybranego, lecz przestrzega swoich własnych – w tym przypadku Żydów, dzisiaj chrześcijan – przed automatycznym i lekkomyślnym liczeniem się tylko ze świadomością bycia „obiektywnie” wybranym.
W Ratzingerowej wypowiedzi przeszkadza mi tylko to jedno słowo: „obiektywnie”. Jest ono, jak mi się wydaje, zbyt mocno obciążone nowożytnym dualizmem Kartezjusza i pozytywizmem. Nie powinniśmy tak lekko i bezkrytycznie używać go w teologii. Absolutny „obiektywizm” byłbym w stanie przyznać tylko samemu Bogu. My, chrześcijanie – jak przypomina apostoł Paweł – pozostając na ziemi, jesteśmy w stanie przyjąć tę pełnię prawdy, która nam była ofiarowana i objawiona przez Chrystusa, jako tajemnicę, którą widzimy „jakby w zwierciadle, niejasno”. Chrześcijańska teologia nie może się wyrzec ani „już tak”, ani „jeszcze nie”. Obydwie te formuły są ważne.
W Polsce wciąż jeszcze możemy udawać, że tego nie widzimy, ale pustoszejące kościoły stały się naturalnym elementem krajobrazu większości krajów Europy. Ziściła się znana nam dotąd z peryferii Starego Świata wizja Kościoła mniejszościowego. Wizja ta posiada niezaprzeczalny urok, choć może też budzić uzasadnione obawy. Szansa to czy zagrożenie?
Nie wiem, skąd wzięło się przeświadczenie, że chrześcijaństwo powinno być masowe. Kościół nie może być ezoterycznym klubem dla wąskiego grona wtajemniczonych, musi być otwartym wezwaniem dla wszystkich. Ale równocześnie Jezus wiedział (a powinniśmy wiedzieć to i my), że bynajmniej nie wszyscy to wezwanie przyjmą, że jest to stroma i wąska droga, która wybierają tylko niektórzy. Soli nie musi być dużo. Tam gdzie jest „przesolone”, gdzie chrześcijaństwo jest masowe, znajdziemy często wiele karykatur wiary, dużo folkloru, konformizmu, chrześcijaństwa rozrzedzonego i dostosowanego do potrzeb „rynku”. Takich chrześcijan Jezus musiałby rozpędzić batem, jak handlujących w świątyni. Tych, którzy podchodzili i podchodzą do Ewangelii naprawdę poważnie, było zawsze bardzo niewielu.
Eklezjologia Jana Pawła II i Benedykta XVI dosyć radykalnie się różnią. Jan Paweł II miał stale przed oczyma „ludowy kościół”. Benedykt XVI w sposób realistyczny mówi o Kościele, który nie może odczuwać strachu przed byciem mniejszością. Mniejszość ta nie może stać się jednak gettem, ale ma być mniejszością twórczą. Nie możemy upadać na duchu w staraniach, aby proponować – raczej w cichości niż hałaśliwymi i natrętnymi słowami – Ewangelię wszystkim, ale nie możemy także popaść w małoduszność i zgorzkniałość, gdy nie będziemy mieli „sukcesów” według miary tego świata. Znowu: soli nie musi być dużo. Ale jeśli brakuje jej zupełnie, cały pokarm jest niestrawny. Starajmy się głównie o to, abyśmy sami nie stracili smaku soli. Przesłodzone chrześcijaństwo – którego wokół nas jest ciągle więcej i więcej – jest niezdrowe i przyprawia o mdłości.
Przełożył o. Tomasz Dostatni OP
Ks. prof. Tomáš Halík (1948) pracuje na Uniwersytecie Karola w Pradze. Tajnie wyświęcony na księdza katolickiego, uczestnik czeskiej opozycji demokratycznej. Aktywnie uczestniczy w życiu publicznym, angażuje się w inicjatywy obywatelskie i działania na rzecz zbliżenia ekumenicznego. Autor licznych książek i artykułów. W polskim tłumaczeniu ukazała się między innymi jego „Cierpliwość wobec Boga”.