Ciemne strony merytokracji
7 kwietnia 2020 roku o godzinie 13 tysiące Polaków wyszło na balkony, aby w formie oklasków podziękować walczącym z pandemią pracownikom służby zdrowia. Inicjatywa ta była kulminacją międzynarodowego fenomenu oddolnych manifestacji uznania dla pracy medyków. Do akcji przyłączył się minister zdrowia Łukasz Szumowski, przed gmachem ministerstwa oklaskując heroiczny wysiłek pracowników opieki zdrowotnej.
W początkowej fazie pandemii społeczne uznanie wykraczało jednak poza zatrudnionych w ochronie zdrowia, obejmując przedstawicieli szeroko rozumianych „zawodów kluczowych”. Bardzo wyraźny stał się dysonans między niskimi zarobkami kurierek, kasjerów czy też pielęgniarek a ich fundamentalnym wkładem w przetrwanie struktury społecznej. To rodzi pytanie: czemu nie wynagradzamy wkładu społecznego, który uznajemy za wartościowy?
Zdaniem amerykańskiego filozofa polityki Michaela Sandela niedowartościowanie „pracowników kluczowych” to efekt toksycznego wpływu języka merytokratycznego na debatę publiczną. W swojej najnowszej książce „Tyrania merytokracji” Sandel argumentuje, że tytułowe myślenie stanowi fundamentalną przeszkodę na drodze ku osiągnięciu dobra wspólnego. Tym samym podejmuje się ambitnego przedsięwzięcia. Usiłuje jednocześnie podważyć zarówno zniekształcony obraz merytokracji w jego obecnej formie, jak też sam ideał merytokracji, rozumiany jako projekt rozdzielania prestiżu i dóbr materialnych podług kryterium wrodzonych predyspozycji i zasług. Podstawowym problemem dla Sandela jest nie tylko niezdolność do zapewnienia wszystkim równych wyjściowych szans, ale już samo uzależnienie perspektyw na godne życie od naszych zasług.
Jest w tym coś głęboko nieintuicyjnego. Jak przyznaje sam autor, myślenie merytokratyczne tak mocno związało się z naszym wyobrażeniem o własnej sprawczości, że niełatwo poza nie wyjść. Nawet jeśli deklaratywnie uznamy rolę czynnika losowego oraz wkładu innych osób w nasz sukces, dyskurs merytokratyczny każe nam postrzegać siebie samych jako wszechsprawcze jednostki, ponoszące pełną odpowiedzialność za swoje wzloty i upadki. Odwodzi to nas od zadawania pytań o niesprawiedliwości wbudowane w system, na czym zyskują ich beneficjenci.
Popularność dyskursu merytokratycznego wynika nie tylko z roli, jaką pełni w legitymizacji obecnych rozwiązań systemowych, ale i z jego powabu psychologicznego. Poszerzenie pola swojej sprawczości pozwala traktować osobiste osiągnięcia jako widoczne publicznie dowody na własną wartość. Pokrzepiająca obietnica skrywa również jednak ciemną stronę. Niedostatek, niepowodzenia czy brak sukcesów obciążają jednostkę, ukazując ją jako „samą sobie winną”.
Brzemię człowieka wyemancypowanego
Oskarżycielska strona merytokracji zagraża nam wszystkim. Zła sytuacja ekonomiczna, brak satysfakcjonującego przyrostu tężyzny fizycznej czy też niezdolność do duchowych uniesień przemienia się w gryzący wyrzut sumienia. Każde zboczenie z prostej drogi do sukcesu staje się świadectwem słabości charakteru.
Sandel utrzymuje, że ta fiksacja na punkcie jednostkowej sprawczości nie tylko nas unieszczęśliwia, ale i ma destrukcyjny wpływ na życie społeczne. Niewątpliwie trudniej sympatyzować z kimś, kto – jak sądzimy – znalazł się w ciężkiej sytuacji z własnej winy. Często przywoływane są tu inspirujące historie postaci, które pomimo skrajnie niesprzyjających warunków, dzięki swojemu poświęceniu i wysiłkowi, odniosły spektakularny sukces. Z pewnością należy się im uznanie za ciężką pracę, ale liczba takich historii w mediach stwarza fałszywe wrażenie, jakoby stanowiły regułę, a nie wyjątek. Przyjemne uczucie po lekturze artykułu o ubogim niegdyś piłkarzu odciąga od pytania, dlaczego przystajemy na istnienie wykluczonych społeczności, z których mogą się wyrwać tylko nieliczni – i tylko takimi sposobami, jak zostanie słynnym sportowcem.
Pudrowanie nierówności
Umiejętność odwracania uwagi od trudnych pytań o nierówności stanowi, zdaniem Sandela, główny powód rozkwitu ideologii merytokratycznej w ostatnich czterdziestu latach. Nieprzypadkowo „złoty wiek merytokracji” idzie ręka w rękę z procesem globalizacji i deregulacji światowych rynków, zapewniając ideologiczne uzasadnienie dla rosnących nierówności. Narracja merytokratyczna obchodzi ten problem, kładąc nacisk na mobilność społeczną. Zgodnie z tym ujęciem nie samo istnienie nierówności stanowi problem, lecz sytuacja, w której ludzie pną się na szczyt drabiny społecznej ze względu na czynniki od nich niezależne, nie zaś wymierne efekty własnych działań. Merytokracja nie jest więc zainteresowana egalitaryzmem, a raczej uczciwą dystrybucją nierówności.
Co więcej, merytokracja ma uzasadniać nie tylko niesprawiedliwą dystrybucję dóbr materialnych, ale również podmywający dobro wspólne podział na „zwycięzców” i „przegranych”. Wśród beneficjentów systemu stwarza on przekonanie, że ich uprzywilejowana pozycja jest wyłącznie pochodną ich zasług. W efekcie elity polityczne są coraz bardziej niezdolne do zrozumienia problemów osób stygmatyzowanych przez merytokrację, co skwapliwie wykorzystują ruchy populistyczne ze swoją godnościową retoryką, obiecującą „powstanie z kolan” czy też przywrócenie świetności Ameryki.
Najlepszy z możliwych światów?
Uznanie negatywnych cech systemu merytokratycznego nie musi jeszcze oznaczać chęci jego odrzucenia. Być może merytokracja stanowi najgorszy możliwy system dystrybucji dóbr, ale z wyjątkiem wszystkich innych propozycji? Jest to argument często podnoszony przez obrońców merytokracji, ostrzegających, że zniesienie obiektywnych kryteriów dystrybucji otworzy drogę ku starym jak świat problemom, którym merytokracja miała zaradzić, takim jak dyskryminacja czy nepotyzm. Nawet bowiem w dotychczasowej, niepełnej i niekiedy czysto retorycznej wersji – dalekiej od realnej równości szans – merytokracja przyczyniła się do formalnego zniesienia wielu niesprawiedliwych barier społecznych. Powstaje więc wątpliwość, czy całościowe odrzucenie merytokracji to dobry pomysł.
I może coś w tych obiekcjach jest. Nawet sceptycznie nastawiony Sandel przyznaje, że kryteria merytokratyczne powinny być zachowane, aczkolwiek w szczątkowej formie. Wybór osoby najodpowiedniejszej do danego zadania na podstawie porównania kwalifikacji kandydatów wydaje się i efektywnym, jak i sprawiedliwym sposobem dokonywania selekcji. Tak wąsko rozumiana merytokracja nie ma jeszcze negatywnych cech przedstawionych przez Sandela. Problem rozpoczyna się w momencie, w którym ocena zdolności do wykonania pewnego zadania przeistacza się w całościową ocenę wartości człowieka.
Można się spierać, czy idee i praktyki merytokracji same w sobie podważają solidarność społeczną. Niemniej ich przygodny (?) element, który polega na ocenianiu wartości jednostki na podstawie zasług, ma jednoznacznie destruktywny charakter. Gdy osiągnięcie wąsko rozumianego sukcesu staje się warunkiem bycia pełnoprawnym członkiem wspólnoty politycznej, a głos „przegranych” jest traktowany jako mniej wartościowy, dążenie do dobra wspólnego przestaje być możliwe. Ten sposób myślenia, w skrajnej formie, wyraził kierownik biura zarządu firmy kosmetycznej Ziaja. Próby włączenia jej pracowników do „grupy 0” uzasadniał argumentem, że „nawet sprzątaczka w szpitalu może się zaszczepić”.
Dowartościować pracę
Lekarstwem na merytokratyczną pychę jest, zdaniem Sandela, dowartościowanie niedocenianych obecnie zawodów. Emblematycznym przykładem braku uznania dla wielu z nich jest niezwykle niski poziom dofinansowania szkół i uczelni zawodowych. Zwiększenie nakładów na edukację praktyczną, na wzór modelu niemieckiego, stanowiłoby wymierny krok w kierunku docenienia tego typu zajęć. Innym rozwiązaniem zaproponowanym przez filozofa jest wprowadzenie dopłat do pensji dla „pracowników kluczowych”, których praca nie jest obecnie wynagradzana proporcjonalnie do ich wkładu społecznego. Czy jednak podporządkowanie dystrybucji dóbr względom moralnym jest uprawomocnione?
Według Sandela każdy system ekonomiczny stanowi odwzorowanie panującego systemu wartości. Czy tego chcemy, czy nie, podejmujemy decyzje o rozdzielaniu dóbr nieustannie, nawet jeśli się nad tym nie zastanawiamy i po prostu umacniamy status quo. Decyzja o braku dopłaty do pensji pielęgniarek jest upolityczniona w równym stopniu, co jej wprowadzenie. Podtrzymywanie wizji, jakoby sfera ekonomiczna była samoregulującym się autonomicznym tworem, istniejącym niezależnie od woli politycznej, samo w sobie stanowi projekt polityczny. Oznacza bowiem zgodę na układ sił, którego beneficjentami są podmioty zdolne wykorzystać nieobecność państwa do poszerzenia swojej sfery wpływów. Chociaż rekompensata finansowa nie gwarantuje zwiększenia prestiżu społecznego dla niedocenianych zawodów, to stanowi dobry punkt wyjścia do przemiany mentalnej w społeczeństwie, w którym wartościowanie jednostki jest ściśle powiązane z jej zamożnością.
Powszechna norma oceniania jednostki przez pryzmat jej wkładu ekonomicznego jest trudna do obrony nawet na gruncie filozofii libertariańskiej. Ojciec libertarianizmu, Friedrich Hayek, stanowczo odrzucał twierdzenie, jakoby mechanizmy wolnego rynku były w dowolnym sensie umoralnione. Osiągnięcie bogactwa jest wyłącznie wyznacznikiem zdolności sprawnego zapewniania podaży dla rosnącego popytu. Wyprowadzanie z tego faktu wniosków etycznych jest, zdaniem Hayeka, bezpodstawne. Jego motywacją do wspierania rozwiązań rynkowych był strach przed interwencją opresyjnego państwa, mającego prowadzić jednostkę na „drogę do zniewolenia”, a nie przekonanie o moralności mechanizmów rynkowych. Sandel używa tutaj barwnego przykładu postaci Waltera White’a z popularnego serialu „Breaking Bad”. Podejmując decyzję o porzuceniu słabo płatnego zawodu nauczyciela chemii, aby podjąć karierę producenta metamfetaminy, White odpowiedział sprawniej na sygnały rynkowe, niemniej trudno byłoby pozytywnie ocenić tę decyzję od strony etycznej.
Sprowadzanie oceny wartości moralnej jednostki do jej dokonań ekonomicznych jest jednak częstą praktyką w życiu społecznym. Niski status materialny jest stygmatyzowany, czy to w postaci oskarżeń o lenistwo, czy też o brak kontroli nad emocjonalnymi impulsami. Sam Sandel przyznaje, że droga ku dowartościowaniu nie może ograniczać się do płaszczyzny retorycznej. Dlatego właśnie większość propozycji zwalczania negatywnych cech merytokracji, które przedstawia, sprowadza się do rugowania nierówności (za sprawą takich środków jak wyższy podatek od kapitału, czy też wyżej wspomniane dopłaty do pensji). A jeśli droga ku naprawieniu merytokracji wiedzie przez zmniejszanie różnic majątkowych, to być może przypisywane jej patologie stanowią tak naprawdę pochodną drastycznych nierówności?
Nie tylko nierówności
Na zadane przed chwilą pytanie trudno odpowiedzieć jednoznacznie, gdyż oba zjawiska współwystępują ze sobą. Bez wątpienia merytokracja jest częściowym przynajmniej ideologicznym uzasadnieniem rosnących nierówności, ale i te zarazem potęgują negatywne cechy merytokracji. Właśnie dlatego niwelowaniu nierówności powinna towarzyszyć debatą na temat preferowanego systemu dystrybucji uznania społecznego. Podwyższenie pensji w „zawodach kluczowych” nie wpłynie znacząco na ich dowartościowanie, jeśli zostanie wprowadzone w kontrze do dominującego rozumienia sprawiedliwości. Taka sytuacja może doprowadzić do podziału na mniej prestiżowe „zawody dopłacane” oraz te „normalne”, czyli niewymagające wsparcia państwa.
Aby zniwelować to ryzyko, Sandel proponuje bardzo konkretne interwencje, mające na celu nakierowanie uwagi opinii publicznej na fundamentalną rolę losowych okoliczności we wzlotach i upadkach jednostki. Jego główną propozycją jest projekt „loterii kompetentnych”, który zakłada wybór niewielkiej grupy kandydatów uznanych za wystarczająco wykwalifikowanych do objęcia danego stanowiska i przeprowadzanie losowania w ich gronie. Zdaniem autora uniwersytety, ale też inne prestiżowe instytucje, w praktyce już tak operują, jako że nie sposób zidentyfikować najzdolniejszych kandydatów na podstawie kilkunastominutowej rozmowy oraz CV. Nawet jeśli uznamy, że takie rozwiązanie uderza w nasze poczucie sprawiedliwości, to ma ono niewątpliwy walor: prowokuje do refleksji nad rolą przypadku w życiu człowieka.
Projekt „loterii kompetentnych” nie podważa jednak samego ideału merytokracji, a raczej jego zbyt konsekwentne zastosowanie. To symptomatyczne dla całej linii argumentacyjnej Sandela, która wprawdzie aspiruje do obalenia samej idei merytokracji, ale w praktyce sprowadza się do piętnowania jej ekscesów, składających się na tytułową „tyranię”. Zarazem niezależnie od tego, czy zgadzamy się z takim ujęciem, trudno zaprzeczyć, że autor bardzo sprawnie identyfikuje patologie obecne w powszechnym rozumieniu merytokracji. Szczególnie istotne jest tu przekonanie o indywidualnej wszechsprawczości, z którego łatwo wyprowadzić wizję społeczeństwa złożonego z jednostek w pełni odpowiedzialnych za swój los. Jeśli jako wspólnota polityczna zostajemy zwolnieni z odpowiedzialności za kształt naszych wspólnych spraw i nie czujemy potrzeby dbania o los innych, sama idea dążenia do sprawiedliwości społecznej ulega rozmyciu.
Główna siła książki Sandela leży właśnie w umiejętnym dekonstruowaniu tej autonomicznej wizji jednostki, a także demonstrowaniu jej niszczącego wpływu na życie publiczne. Wartościowanie jednostek na podstawie ich rynkowo mierzalnych zasług nieuchronnie podważa ideę obywatelskiej równości, bez której trudno o demokratyczny spór.
Bez względu na to, czy ten sposób myślenia jest, czy nie jest konstytutywnym elementem wszelkiej merytokracji – przedstawiona diagnoza dysfunkcji życia publicznego skłania do namysłu nad zasadnością tak rozumianego indywidualizmu. Przesunięcie debaty w tym kierunku, tak potrzebne w kontekście amerykańskim, byłoby również korzystne dla polskiego życia publicznego.
Michael Sandel, „Tyrania merytokracji”, tłum. Bartosz Sałbut, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2020.