fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Cichocki: Gramy w grę Łukaszenki na jego zasadach

Należy uszczelnić granicę. Ale jednocześnie trzeba udrożnić przejścia graniczne, żeby ci, którzy na nie trafią, mogli tam prosić o ochronę międzynarodową. Gdy straż graniczna odmawia uznania prawa do ubiegania się o azyl, sami napędzamy operację Łukaszenki na zielonej granicy
Cichocki: Gramy w grę Łukaszenki na jego zasadach
ilustr.: Helena Jabłonowska

Z Jackiem Cichockim rozmawia Ignacy Dudkiewicz

Co się dzieje?

Zacznijmy od danych, dobrze? W latach 2018-2020 na polskiej lądowej granicy wschodniej – będącej jednocześnie zewnętrzną granicą Unii Europejskiej – zatrzymywano rocznie między sto kilkadziesiąt a dwieście kilkadziesiąt osób, które starały się przekroczyć ją nie na przejściu granicznym, tylko przez tak zwaną zieloną granicę. W samym sierpniu tego roku, w ciągu miesiąca, zatrzymano takich osób ponad dziewięćset. To pokazuje skalę natężenia zjawiska, z którym mamy do czynienia.

Wcześniej, co ważne, dokładnie to samo zaczęło się dziać na granicy litewsko-białoruskiej, gdzie statystyki skoczyły od maja. Skończyło się to wprowadzeniem przez Litwę stanu sytuacji nadzwyczajnej na obszarze całego państwa oraz poproszeniem Unii o pomoc w ochronie granicy z Białorusią. Tam sytuacja jest trudniejsza, bo była to niegdyś wewnętrzna granica Związku Radzieckiego, więc jest ona znacznie słabiej zarysowana w terenie niż nasza.

Ale dlaczego to się dzieje?

Mamy do czynienia ze zorganizowaną operacją, którą prowadzą służby Łukaszenki. Jej przedmiotem są niewinni ludzie, przywożeni z lotnisk w Bagdadzie, Stambule, Ankarze i innych po to, żeby sztucznie wzmocnić presję migracyjną na Unię – najpierw na Litwę, a obecnie także na Polskę.

Jak taka operacja służb wygląda w praktyce?

Odważni białoruscy dziennikarze opisują to następująco: białoruskie agencje turystyczne, wspierane przez służby specjalne i KGB, nawiązują kontakt z przemytnikami ludzi na Bliskim Wschodzie, otwierając legalny kanał przerzutu ludzi do Europy przez swoje przedstawicielstwa na Bliskim Wschodzie. Pomagają kupić bilety samolotowe, potem kwaterują uciekających stamtąd ludzi na terenie Białorusi. Następnie pomagają im w transporcie pod granicę litewską i polską.

Dotąd większość ludzi, którzy próbowali się dostać do Europy z krajów ogarniętych wojną, konfliktami wewnętrznymi albo bardzo biednych, wybierała drogę południową, przez Morze Śródziemne albo Turcję i Bułgarię. Szczyt miał miejsce w 2015 roku, ale migracja trwa i będzie trwała nadal. Żadne problemy na miejscu w krajach Bliskiego Wschodu czy Afryki Północnej nie zostały rozwiązane, więc nie ma powodu, by ludzie przestali stamtąd uciekać. Łukaszenka chce to wykorzystać, przekierowując ich niejako sztucznie na inny szlak.

„Łukaszenka chce, by z nim rozmawiano”

 Po co to robi?

W ostatnich miesiącach Litwa była forpocztą odważnej polityki przeciwko reżimowi Łukaszenki, forsowała stanowisko Unii w tej sprawie, współpracowała z Amerykanami, wspierała społeczeństwo obywatelskie na Białorusi. Nic dziwnego, że ostrze operacji skierowano najpierw właśnie przeciwko Litwie.

Ale co ma to dać Łukaszence?

Pewnie liczy na dwie rzeczy. Po pierwsze na pieniądze. Łukaszenka widział, ile Turcja dostała środków po kryzysie 2015 roku na zatrzymanie fali migracji. Kombinuje, że pieniądze z Unii by mu się przydały, żeby zrównoważyć swoje uzależnienie od Rosji.

Po drugie, co jeszcze ważniejsze, liczy na przełamanie izolacji, w jakiej znalazł się po tym, jak zaczął brutalnie tłumić ruchy obywatelskie na Białorusi po sfałszowanych wyborach w zeszłym roku. Dla niego to, co się wydarzyło, to był szok. Zausznicy przekonywali go, że opozycja i Zachód go nie lubią, ale społeczeństwo go szanuje, że nadal jest ukochanym Baćką. Okazało się, że ludzie mają go już dosyć – i to ludzie najróżniejsi: starzy i młodzi, ludzie z aparatu administracyjnego, z zakładów pracy, na których chciał się opierać. Realnie przestraszył się protestów, więc stosował coraz dalej posunięte represje, aż posunął się do sfingowania zamachu na samego siebie wiosną tego roku, co wykorzystał do dokonania brutalnych aresztowań.

A Łukaszenka chce, by z nim rozmawiano, może twardo, ale rozmawiano. Obecnie chce więc doprowadzić do tego, żeby Unia uznała, że może i jest dyktatorem, ale trzeba z nim rozmawiać – tak jak rozmawia przecież z innymi dyktatorami, choćby na Bliskim Wschodzie – żeby powstrzymać falę migracji.

Ma szansę to osiągnąć?

Na razie Unia jest bezkompromisowa, nie chce rozmawiać z Łukaszenką, tylko próbuje rozmawiać z krajami, z których pochodzą trafiający na Białoruś ludzie.

Najgorsze jest to, że rozmawiamy o tym jako o geopolitycznej układance, a w tym wszystkim są konkretni ludzie, którzy niewinnie cierpią. Przecież oni są przez białoruskie służby oszukiwani. Namawiani do przyjazdu są mamieni przez białoruskie agencje turystyczne wizją legalnego przerzutu do Europy. A potem lądują gdzieś w lesie i trafiają na zamkniętą granicę. Okazuje się, że ileś pieniędzy, które wydali na podróż, poszło na nic, bo na niewiele im się zdają, gdy koczują w Puszczy Białowieskiej czy Knyszyńskiej. To też celowe działanie: służby białoruskie nie przez przypadek dowożą ich nie na przejścia graniczne, tylko do lasu.

Dlaczego?

Przejście graniczne na zewnętrznej granicy Unii Europejskiej to miejsce, w którym każdy przyjeżdżający cudzoziemiec może legalnie złożyć wniosek o azyl i poprosić o ochronę międzynarodową. Czy polskie służby przyjmują te wnioski, to inna sprawa…

Wiemy, że często tego nie robią.

…ale wtedy jest to niezgodne z prawem – polskim i unijnym – przeciw czemu trzeba oczywiście protestować.

Gdy cudzoziemiec ląduje na granicy gdzieś w lesie, jest traktowany przez Straż Graniczną jako intruz, przestępca, który przekracza granicę w miejscu do tego nieprzeznaczonym. I służby polskie, litewskie czy wcześniej choćby greckie podejmują działania, próbując granicę uszczelnić i tych ludzi poza nią wypchnąć, nie pozwalając im wkroczyć na teren Polski.

Jednocześnie wielu prawników i prawniczek – z organizacji, z biura Rzecznika Praw Obywatelskich – wskazuje, że osoby, które przekraczają granicę w miejscu do tego nieprzeznaczonym, ale krzyczą: „Azyl!”, również są uprawnione do rozpoczęcia wobec nich procedury.

Nie zgodziłbym się z tym i odradzam taką interpretację. Teoria prawna rozmija się z praktyką funkcjonowania straży granicznej oraz po prostu z rzeczywistością pogranicza. Dlatego będę bronił funkcjonariuszy straży granicznej, których nie podejrzewam o to, że świadomie biorą udział w propagandowej akcji rządu – o czym zaraz możemy porozmawiać. To jest jednostka militarna, która na granicy działa w bardzo trudnych warunkach. Jej funkcjonariusze często nie spotykają w lesie uchodźców, lecz przestępców: walczą z przemytem towarów i ludzi. Są szkoleni do tego, by bronić granicy przed jej nieuprawnionym przekraczaniem. To nie są najlepsze warunki do prośby o pomoc, gdy spotykasz uzbrojonych w noktowizory, karabiny i sprzęt funkcjonariuszy.

Stokroć lepszą sytuacją jest, gdy do rozpoczęcia procedur dochodzi na przejściach granicznych.

„Sytuacja w Usnarzu jest na rękę Łukaszence”

Co to w praktyce oznacza dzisiaj?

Że powinniśmy zrobić wszystko, żeby maksymalnie ograniczyć sytuacje, które będą dla wszystkich trudne, dwuznaczne, a często niebezpieczne: gdy ktoś w chaszczach woła „Azyl!” w środku nocy do uzbrojonych strażników.

Według mnie należy – może to będzie kontrowersyjne i niepopularne, ale trudno – wszelkimi możliwymi sposobami uszczelnić tę granicę, żeby była nie do przejścia. Ale – i to jest kluczowa różnica między moim stanowiskiem a polityką rządu – należy jednocześnie radykalnie udrożnić przejścia graniczne i uruchomić procedury w taki sposób, żeby wszyscy, którzy na nie trafiają, mogli ubiegać się o ochronę międzynarodową. I to niezależnie od tego, ilu z nich z różnych przyczyn później jej nie dostanie

Nie dowiemy się tego, póki nie rozpoczniemy procedur.

Otóż to.

Dopuszczam więc zbudowanie po polskiej stronie mocniejszych umocnień granicy, z zastrzeżeniem, że nie mogą one niszczyć całkowicie ekosystemu i nie mogą być niebezpieczne dla ludzi, którzy w nie wpadną. Dopuszczam umocnienie tej granicy. Ale to nie może być nasza jedyna odpowiedź. Musimy na takie sytuacje odpowiadać sprawnym systemem azylowym oraz humanitarnym traktowaniem ludzi do nas przybywających.

Pamiętajmy jednak, że nie chodzi tylko o to, by funkcjonariusz przyjął papiery od osoby na przejściu granicznym. To wymaga rozbudowania całego systemu, który za tym stoi: ośrodków dla uchodźców, odpowiedniego sztabu urzędników do procedowania wniosków i tak dalej. Ośrodki w okolicach granicy polsko-białoruskiej już straciły przepustowość.

Efekt jest więc całkowicie odwrotny od optymalnego. Skoro funkcjonariusze straży granicznej odmawiają przyjęcia dokumentów od tych, którzy chcą je złożyć na przejściach granicznych, odmawiają uznania ich prawa do azylu, bo nie ma miejsc w ośrodkach, to w efekcie sami napędzamy operację Łukaszenki na zielonej granicy. Ludzie, którzy trzy czy cztery razy odbiją się od przejścia granicznego, wcale nie zrezygnują z prób dostania się do Polski, tylko pójdą do lasu. Spirala się napędza.

Jesteśmy na aktualną sytuację nieprzygotowani?

Niestety, zupełnie. System jest nieprzygotowany. Nie mamy długofalowej polityki migracyjnej. Nie umiemy więc ani sprawnie zareagować na kryzys tu i teraz, ani zaplanować działań w długiej perspektywie. Przespaliśmy ostatnie lata, a było jasne, że presja migracyjna będzie narastała nawet bez operacji Łukaszenki. Polskie władze nie wyciągnęły wniosków z tego, co się działo już wcześniej na innych zewnętrznych granicach Unii. Nie przygotowaliśmy się na to, że kiedyś może się to wydarzyć na naszej granicy. Nie stworzyliśmy gotowych do otwarcia ośrodków w okolicach przejść granicznych, w których każdy miałby zapewnione humanitarne warunki – suche i ciepłe miejsce do spania, wyżywienie, opiekę zdrowotną – na czas procedur prawnych.

To nasz obowiązek – niezależnie od tego, czy ktoś otrzyma później status uchodźczy, czy nie, czy dał się nabrać Łukaszence, czy nie. Jeżeli przyjeżdża do nas człowiek wygłodniały, wynędzniały, chory, to trzeba go po prostu przyjąć i udzielić mu pomocy, a co będzie z nim dalej, zdecydujemy w ramach procedury.

Pouczające jest słuchanie ludzi, którzy wyjeżdżali z Polski na Zachód w latach 70. i 80. Wielu z nich to nie byli uchodźcy polityczni, ale migranci ekonomiczni. Ale ich opowieści są spójne: lądowali, mówili „azyl” i trafiali do ośrodków, w których dostawali podstawowe zabezpieczenie humanitarne. To standard, który jesteśmy winni tym, którzy teraz przyjeżdżają do nas.

A co zrobić w Usnarzu Górnym z osobami, które próbowały przejść granicę poza przejściem granicznym? Deklarują chęć ubiegania się o ochronę międzynarodową i co…?

Optymalnym rozwiązaniem byłoby – jak mówiłem – przekierowanie ich do przejścia granicznego i tam rozpoczęcie procedur przy jednoczesnym uszczelnianiu zielonej granicy i daniu jasnego sygnału, że ruch jest możliwy, ale nie powinien odbywać się przez las. To jest sposób na wejście w grę Łukaszenki na swoich a nie na jego zasadach oraz jednoczesne ochronienie wartości humanitarnych, które powinny być dla nas ważne.

Dlaczego więc gramy w grę Łukaszenki na jego zasadach?

Takie myślenie jest mi obce, więc trudno mi sobie wyobrazić, że osoby odpowiedzialne za bezpieczeństwo w Polsce mogą tak cynicznie grać tą sytuacją i życiem konkretnych ludzi dla własnych doraźnych celów politycznych. Niestety, trudno znaleźć inne wytłumaczenie. Władze wywołują mechanizm zarządzania strachem: wyzwalają lęk, a siebie przedstawiają jako tych, którzy ochronią społeczeństwo przed wielokrotnie wyolbrzymionym zagrożeniem.

I właśnie to jest na rękę Łukaszence. On wie, że takimi obrazkami jak w Usnarzu roznieca się emocje i polaryzuje społeczeństwo, opinię międzynarodową oraz Unię. Sytuacja, w której z Polski idą w świat zdjęcia pokazujące grupę ludzi odgrodzonych zasiekami bez dostępu do wody, jedzenia i opieki medycznej, to sytuacja pod każdym względem zła.

„Władza chce udawać, że nie ma nas dla świata”

Może łatwiej byłoby rozwiązać tę sytuację, gdybyśmy mogli nie tylko korzystać z naszego systemu azylowego, ale też odwołać się do solidarności wewnątrzunijnej? Tyle tylko, że sami jej odmówiliśmy w 2015 roku…

Uważam za niezbędne zwrócenie się o pomoc w radzeniu sobie z tą sytuacją do Unii. Jeśli nie mamy niczego do ukrycia – chyba że właśnie mamy, co byłoby fatalnym znakiem – to powinniśmy poprosić unijne instytucje o wsparcie w wielu różnych aspektach: i ochrony granic, i systemu azylowego. Z tego, co słyszę, nie ma dzisiaj w Unii Europejskiej schadenfreude i stanowiska, według którego nikt nie pomoże Polsce, bo Polska nie pomogła w 2015 roku. W Unii jest znacznie większe zrozumienie dla zjawisk migracyjnych i tego, że jest to wyzwanie dla całej wspólnoty.

Ale nawet tylko własnymi siłami, nawet w sytuacji nieprzygotowywanego przez lata systemu można działać inaczej…

Jak?

Jako były minister spraw wewnętrznych jestem przekonany, że polskie państwo jest w stanie szybko zbudować duży, choćby tylko przejściowy, ośrodek dla cudzoziemców przy granicy w Kuźnicy czy Bobrownikach. Mamy świetne służby ratownicze, straż pożarna ma zasoby przygotowane na czas klęsk żywiołowych, które można wykorzystać także w innych sytuacjach, mamy namioty mieszkalne i sanitarne. To logistycznie jest do zrobienia.

To dlaczego się nie dzieje?

Problemem jest oczywiście polityka i obawy wizerunkowe władzy. Bo taka decyzja oznacza, że pojawią się zdjęcia opisywane jako budowę „miasteczka migrantów” czy – jeszcze gorzej – „nachodźców”. Rozpocznie się sprzeciw przed ich wpuszczaniem, choćbyśmy mówili o liczbach, które w żaden sposób nie są w stanie zdestabilizować polskiego państwa. Rząd po prostu się boi, że część jego elektoratu po takim ruchu przepłynęłaby do ugrupowań bardziej na prawo…

Rządząca partia sama zrobiła bardzo dużo, żeby takie, a nie inne panowały w Polsce nastroje w sprawie uchodźców…

Otóż to. Teraz wpadli w sytuację, z którą sobie nie radzą i nagle oczekują od wszystkich ponadpartyjnej solidarności, choć sami jej w najmniejszym stopniu nie okazali w 2015 roku. Sami też nie podejmują działań, które miałyby na celu wypełnienie prawa międzynarodowego i polskiego dotyczącego uchodźców czy migrantów.

To rozróżnienie na uchodźców i migrantów ekonomicznych jest zresztą nie tylko nieostre, ale też niekiedy wtórne w kontekście sensownej polityki migracyjnej. Z punktu widzenia rynku pracy i demografii potrzebujemy migracji do Polski. Po prostu.

Wracamy do kwestii długofalowego myślenia o migracji. Jesteśmy kontynentem bogatym, a jednocześnie zamieszkanym przez coraz mniej liczne społeczeństwa. Dookoła nas są natomiast kraje, które są biedne i w których jest coraz więcej ludzi. Nie trzeba być jasnowidzem, by dodać dwa do dwóch i wiedzieć, że presja migracyjna na Europę będzie wzrastała. Także na Polskę. Nie da się jej zlikwidować pomocą na miejscu. Jedynym sensownym kierunkiem działań jest więc budowanie przemyślanej polityki migracyjnej, dzięki której będziemy wiedzieli, ile osób jesteśmy w stanie zaprosić, na jakich warunkach, co im możemy zaoferować, a jednocześnie otaczać ochroną międzynarodową tych, którzy tego wymagają. Nie uciekniemy od tego.

Ale obecny rząd jest we własnej pułapce. Mówi, że się zamkniemy, będziemy sobie siedzieć i udawać, że nie ma nas dla świata. A jednocześnie Polska przyjmuje bardzo dużo cudzoziemców – to największe liczby w historii wolnej Polski.

Trudno już sobie wyobrazić Polskę bez nich…

To prawda. Najwięcej mówimy o Ukraińcach, ale chodzi też o obywateli Pakistanu, Indii, Wietnamu… Widzimy ich na naszych ulicach. Z jednej strony rząd mnie straszy, że przyjadą „obcy” i zrobią straszne rzeczy, a z drugiej chodzę po ulicy i spotykam cudzoziemców dosłownie codziennie. Musimy odrobić lekcję wynikającą z tych procesów, które zmieniają naszą rzeczywistość.

Rząd mógł uniknąć tej pułapki?

Częściowo tak. W 2016 i 2017 roku Kościół katolicki w Europie, także w Polsce, silnie promował korytarze humanitarne, a więc mechanizm przyjmowania uchodźców, zwłaszcza najsłabszych – matek z dziećmi, osób starszych, chorych, rannych – bezpośrednio z obozów dla uchodźców na Bliskim Wschodzie. Chodziło o niedużą skalę, o pierwszy krok. Zdziwiło mnie, że polski rząd zignorował ten apel, który dawał mu możliwość przyjęcia pewnej grupy uchodźców na swoich warunkach. Dziś inaczej ta dyskusja by wyglądała, gdyby również wtedy postawa władzy nie okazała się tak okrutnie zero-jedynkowa. Byłoby się do czego odwołać.

„Rząd stał się zakładnikiem własnej retoryki”

Gdybyś był dziś posłem, podniósłbyś rękę za stanem wyjątkowym?

W tej formie, w jakiej został ogłoszony – nie wiem. Ale rozumiem, dlaczego stan wyjątkowy jest wprowadzany. Mamy realny problem. Tyle tylko, że stan wyjątkowy powinien wyglądać inaczej. Żądałbym, by pod auspicjami Rzecznika Praw Obywatelskich została stworzona grupa z udziałem organizacji społecznych monitorująca sytuację, mająca dostęp do granicy oraz ośrodków dla uchodźców. Niech to będzie grupa konkretnych ludzi z przepustkami, ale niech ktoś może to robić. RPO to organ konstytucyjny, jest dla mnie oczywiste, że ma prawo dostępu do wszystkich tych miejsc i stan wyjątkowy nie może go ograniczać.

Można też sobie wyobrazić inne formy ograniczające dostęp dla mediów, ale nieodcinające ich zupełnie: przepustki dla ograniczonej liczby albo stały kontakt z ową grupą monitorującą.

Debata jest jednak nieustannie zero-jedynkowa. Wygląda, jakbyśmy mieli do wyboru albo zasieki z drutu kolczastego i odmawianie dostępu karetki do chorych ludzi, albo otwarte granice. Albo stan wyjątkowy w formie proponowanej przez rząd, albo żaden. Albo Realpolitik albo moralność. A ty mówisz: w każdej z tych spraw są rozwiązania pomiędzy.

W czasie mojej pracy, kiedy miałem okazję współodpowiadać za bezpieczeństwo Polski, większość decyzji, które podejmowałem, dotyczyła wyważania różnych wartości: bezpieczeństwa obywateli i humanitarnego traktowania poszczególnych ludzi. Dotyczy to nie tylko granicy, ale też choćby sposobu działania policji. Trzeba umieć uchwycić obie wartości i pozwolić, by patrzono ci na ręce, byś nie był jedynym, który ocenia daną sytuację. Kiedy jako MSW kontrolowaliśmy sprawy, w których być może doszło do przekroczenia uprawnień przez policję, zapraszaliśmy do udziału też biuro Rzecznika Praw Obywatelskich. Niektóre z tych sytuacji były rozstrzygane na korzyść służb, ale niektóre były wobec nich bardzo krytyczne, co kończyło się konsekwencjami dyscyplinarnymi.

Podobnie można myśleć o aktualnej sytuacji na granicy: najgorzej, kiedy zamykamy się w karbach czarno-białego myślenia. Wtedy przestajemy szukać rozwiązań, które pozwolą obronić różne wartości, w efekcie czego cierpią konkretni ludzie. Ale żeby szukać takich rozwiązań, potrzebna jest odwaga i nieużywanie podobnych spraw do bieżącej gry politycznej. Ten rząd jest zaś skażony tym, że dochodząc do władzy w 2015 roku, jednoznacznie użył karty uchodźców do budowania swojej pozycji politycznej. Stał się zakładnikiem własnej retoryki.

Niekiedy wewnętrznie sprzecznej. Słyszymy, że skoro Białoruś jest stroną Konwencji Genewskiej, to przybywający do niej ludzie powinni tam szukać schronienia. Jednocześnie najwięcej wniosków o azyl, jakie przyjęła Polska w 2020 roku, pochodziło właśnie z Białorusi. Ewidentnie Polska nie uznaje tego kraju za bezpieczny do pobytu…

I bardzo słusznie. To, że dla Białorusinów została stworzona sprawna ścieżka przyznawania azylu od połowy zeszłego roku, należy temu rządowi policzyć na plus. Tak się powinniśmy byli zachować po tym, co Łukaszenka zrobił swojemu społeczeństwu.

Czyli najrozsądniejsze byłoby pokazanie, owszem, stanowczej i sprawnej, ale też humanitarnej twarzy? Może to pokazałoby prawdziwą różnicę między nami a Białorusią? Może to jest Realpolitik?

Oraz podjęcie wszelkich działań, których celem jest dostęp do rzetelnej informacji i odzyskania wiarygodności przez państwo polskie. Nie chciałbym, żeby to brzmiało szyderczo, ale jest w Polsce wicepremier do spraw bezpieczeństwa. Mamy kryzys związany z bezpieczeństwem. Przecież taki wicepremier powinien dwa razy w tygodniu organizować konferencję prasową, na której pokazuje dane, tłumaczy podjęte działania, odpowiada na pytania…

U nas decyzję o tym, że prezydent wprowadza pierwszy w historii III RP stan wyjątkowy, ogłasza jego rzecznik, a nie sama głowa państwa…

I to jest skandal.

Rząd tak długo i w tak wielu sprawach wzbudził brak zaufania do siebie dużej części społeczeństwa oraz opozycji, że kiedy pojawia się realny problem, nie jest w stanie go rzetelnie przedstawić i próbować wypracować wspólnego sposobu działania. Wszyscy podejrzewają, że władza nas oszukuje, wykorzystuje sytuację dla swoich celów.

W to graj Łukaszence i Putinowi. Im bardziej nas podzielą, skłócą wewnętrznie, naruszą stabilność i wewnętrzną spójność, im większy będzie brak zaufania obywateli do państwa, tym z punktu widzenia długofalowej strategii rosyjskiej czy białoruskiej lepiej. To jest prawdziwe zagrożenie dla bezpieczeństwa Polski.

„To nie wojna hybrydowa”

Gdy zapytałem cię, co się dzieje, nie użyłeś ulubionego sformułowania władzy w tej sprawie. Jesteśmy na „wojnie hybrydowej”?

Nie jesteśmy.

Podobny kłopot miałem po 2001 roku, kiedy Amerykanie zaczęli mówić o „wojnie z terroryzmem”. Nie wiedziałem, co to znaczy. Terroryzm to metoda walki – jak można być na wojnie z metodą walki? Można walczyć z konkretnymi ludźmi czy organizacjami. Podobnie „wojna hybrydowa” bywa traktowana jako wytrych. Wojna hybrydowa miała miejsce w Gruzji czy w Donbasie oraz na Krymie – choć miała tam różne oblicza – ale nie u nas.

Tam rzeczywiście obserwowaliśmy połączenie konwencjonalnych działań wojskowych i innych metod walki. Wiadomo, na czym polegała owa „hybryda”.

Otóż to. To prawda, że charakter konfliktów w XXI wieku uległ zmianie, że wyglądają inaczej niż dotychczasowe wojny: walczą w nich formacje nieoficjalne, niekiedy nie ma wypowiedzenia wojny przez państwo i tak dalej. Ale są wciąż elementy, które muszą być spełnione, żeby powiedzieć: „to jest wojna”. Na polskiej granicy nie ma żadnej wojny. Jest operacja i prowokacja. Jeżeli będziemy zbyt mocno rozszerzać tę definicję i wszystko nazywać wojną hybrydową, to straci ona realne znaczenie i nie będziemy w stanie nazywać innych zjawisk, które być może – oby nie – będą eskalowały. Jeżeli na naszej granicy pojawią się „zielone ludziki”, to jak to wtedy nazwiemy? Mówienie o wojnie wprowadza chaos i lęk, a ciągłe straszenie na dłuższą metę paraliżuje społeczeństwo.

Gdy się mówi o wojnie, łatwiej uzasadnić łamanie prawa i nieludzkie traktowanie…

Powtórzę więc: nie mamy wojny, jest pokój. Używamy pokojowych metod i służb, które są przygotowane na czas pokoju. Jeżeli wojsko wspiera te działania, to też na zasadach określonych na czas pokoju. Już wcześniej zdarzały się sytuacje, gdy wojsko udzielało wsparcia innym służbom. Na przykład w czasie Euro 2012 żandarmeria wsparła działania policji w ramach wspólnych patroli i ochrony obiektów. Jest na to procedura.

Nikt rozsądny przecież nie zaprzeczy, że Białoruś czy Rosja prowadzą różnego rodzaju działania przeciwko Polsce. Robią to przez media społecznościowe, służby, propagandę, finansowanie określonych inicjatyw. Czy polski rząd umie na to reagować w długofalowy sposób, uwzględniający strategiczne cele naszych przeciwników?

Cele naszych przeciwników są widoczne: podzielenie nas, zastraszenie oraz skłócenie nas z instytucjami Unii Europejskiej i sojusznikami, izolacja międzynarodowa. Pozostaje mieć nadzieję, że ludzie, którzy obecnie odpowiadają za bezpieczeństwo, zdają sobie z tego sprawę i temu przeciwdziałają…

Nadzieję?

Nie mam dostępu do niejawnych informacji. Ale patrząc na to z zewnątrz, trudno nie mieć wrażenia, że przeciwdziałają słabo. Być może byłoby gorzej, gdyby nie jakieś działania blokujące akcje cyberterrorystyczne. Ale historia z mailami szefa kancelarii premiera napawa mnie ogromnym niepokojem. Załatwienie tej sprawy jest po prostu dramatyczne. Nikt nie wyjaśnił, co się wydarzyło, pojawiają się spekulacje, że najważniejsze decyzje między premierem a jego szefem kancelarii były uzgadniane w prywatnych mailach – także te dotyczące naszych działań na Wschodzie – i nie wiadomo, czy to prawda, czy nieprawda. Rząd tym nie zarządził, tylko stara się to przeczekać oraz przykryć to innymi sprawami, na przykład tematem uchodźców.

Ogólnie rzecz ujmując: tak, boję się, że wiele działań obecnego rządu nie przeciwdziała, a wpisuje się niestety w cele naszych przeciwników ze wschodu.

Państwo polskie nie odrobiło lekcji z 2015 roku i nie przygotowało się do kolejnych wyzwań migracyjnych. Ale może zacząć to robić, skoro – jak wspomniałeś – presja migracyjna nie będzie maleć. Czy uważasz, że oprócz kwestii technicznych i proceduralnych potrzebujemy także, nazwijmy to, przygotowania moralnego do tej sytuacji?

Jest niezwykle ciekawym przyjrzenie się temu, dlaczego Angela Merkel zdecydowała się na taką, a nie inną politykę jesienią 2015 roku, w wyniku której milion cudzoziemców spoza Europy, z Bliskiego Wschodu, z Afryki przyjechało do Niemiec. Wygląda na to, że było to działanie w głębokim sensie moralne, wynikające z jej mocnego przekonania, że tak trzeba zrobić, mimo że wywoła to szereg kontrowersji i napięć politycznych w Niemczech. Umiała swoje stanowisko wytłumaczyć i społeczeństwo niemieckie przyjęło również wymiar moralny tych decyzji. Merkel wygrała kolejne wybory, rządziła dalej i odchodzi na swoich warunkach.

Uważam, że wymiar wartości jest niezbędny do tego, żeby mówić o polityce migracyjnej. Trzeba znaleźć język, który pozwoli połączyć rozmowę o bezpieczeństwie z wymiarem moralnym. Nie możemy się ograniczać tylko do języka korzyści ekonomicznych, musimy się odwoływać także do języka solidarności, który zrozumiemy jako społeczeństwo mimo wszystkich naszych lęków i obaw, których nie wolno lekceważyć i zbywać.

To możliwe?

Bardzo trudne, ale wierzę, że możliwe. Nie mam gotowej recepty, ale wiem od czego trzeba zacząć: od tego, żeby nie straszyć oraz budować mechanizmy współdziałania ponad podziałami politycznymi i społecznymi.

Takim krokiem mogłoby być właśnie zaproszenie RPO i organizacji społecznych do współdziałania w obecnej sytuacji na uczciwych warunkach. To organizacje, które mają ogromny dorobek, wielką wiedzę i ludzi, którzy przez ostatnie lata, mimo odcięcia od finansowania rządowego i unijnego przez decyzje władzy, nie porzucili swojej pracy. Rząd nie powinien się bać tych organizacji, tylko wejść z nimi w dialog.

Bo jeżeli wokół dwóch wielkich wyzwań naszych czasów, a więc migracji oraz klimatu – które to tematy zresztą się ze sobą łączą – nie zbudujemy choćby podstaw porozumienia, to będziemy się coraz bardziej dzielić, różnić i bać. To nie jest scenariusz dobry dla Polski.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×