Chleba i Krzyża
Język (pro)katolickiej elity, owych konserwatywnych liberałów, stał się językiem skrajnie indywidualistycznym (własna odpowiedzialność, własny los, własna rodzina) – nawet gdy skrywał klasowe i kastowe interesy. Kościół, owszem, dawał i daje poczucie wspólnoty, ale już bez nawiązywania do godności „ludzi świata pracy”.
Jedno z pytań, których właściwie nie ma komu dziś zadawać, brzmi: czy Kościół katolicki zdradził „Solidarność”? Albo szerzej: czy Kościół katolicki w III RP zdradził ludzi pracy? Albo precyzyjniej: czy świeckie i duchowe elity katolickie odwróciły się od pogrobowców klasy robotniczej i „popegeerowców”, pracowników najemnych, uboższej części inteligencji, warstw niżej sytuowanych, „zakładników transformacji”? Czy nasza rodzima katolicka klasa średnia zamknęły cały projekt społeczny swojej wiary, swojego wyznania w „charytatywie”? Jedno pytanie daje asumpt do kolejnych…
9 czerwca 1979 roku, gdzieś w Polsce. Jan Paweł II mówi kazanie: „Chrześcijaństwo i Kościół nie boi się świata pracy. Nie boi się ustroju pracy. Papież nie boi się ludzi pracy. Zawsze byli mu szczególnie bliscy. Wyszedł spośród nich: z kamieniołomu na Zakrzówku, z solvayowskiej kotłowni w Borku Fałęckim, a potem – z Nowej Huty. Poprzez wszystkie te środowiska, poprzez własne doświadczenie pracy – śmiem powiedzieć – ten Papież nauczył się na nowo Ewangelii. Dostrzegł, przekonał się, jak gruntownie jest w nią wpisana współczesna problematyka człowieka pracy, jak bardzo nie sposób rozwiązać do końca tej problematyki bez Ewangelii.
Współczesna bowiem problematyka ludzkiej pracy (czy zresztą tylko współczesna?) ostatecznie sprowadza się – niech mi to darują wszyscy specjaliści – nie do techniki i nawet nie do ekonomii, ale do jednej podstawowej kategorii: jest to kategoria godności pracy – czyli godności człowieka. I ekonomia, i technika, i tyle innych specjalizacji czy dyscyplin swoją rację bytu czerpią z tej jednej podstawowej kategorii. Jeśli nie czerpią jej stąd, jeśli kształtują się poza godnością ludzkiej pracy, poza godnością człowieka pracy, są błędne, a mogą być nawet szkodliwe, jeśli są przeciw człowiekowi. (…)
Chrystus nie zgodzi się nigdy z tym, aby człowiek był uznawany – albo: aby siebie samego uznawał – tylko za narzędzie produkcji; żeby tylko według tego człowiek był oceniany, mierzony, wartościowany. Chrystus nigdy się z tym nie zgodzi. Dlatego położył się na tym swoim Krzyżu, jak gdyby na wielkim progu duchowych dziejów człowieka, ażeby sprzeciwiać się jakiejkolwiek degradacji człowieka. Również, gdyby to była degradacja przez pracę. Chrystus trwa w naszych oczach na tym swoim Krzyżu, aby człowiek był świadomy tej mocy, jaką On mu dał: dał nam moc, abyśmy stali się synami Bożymi (por. J 1, 12).
Nikogo nie może zdziwić, że o tym mówię tutaj, w Polsce, skoro mówiłem o tym w Meksyku. I chyba… i chyba surowiej. Bo Kościół dla dobra człowieka pragnie dojść do wspólnego rozumienia spraw z każdym ustrojem pracy. Prosi tylko ten ustrój pracy, ażeby pozwolił Kościołowi mówić człowiekowi o Chrystusie i miłować człowieka tą miarą, miarą godności człowieka, tą miarą godności pracy, jaką Chrystus przyniósł i niezmiennie stanowi”.
Tak, to papieskie kazanie z Nowej Huty, miejsca, które stało mi się szczególnie bliskie jako druga po rodzinnej „mała ojczyzna”, choć mieszkałem tam krótko. To miasto, które dla ludzi chrześcijańskiej lewicy może i powinno być toposem, punktem odniesienia. Ale i ostrzeżeniem, i lekcją pokory. Tu konieczna uwaga – można wątpić, że poprzedni ustrój był, jak to określa papież, „ustrojem pracy”. Był systemem wyzysku, tyle że zorganizowanego wedle innych reguł gry niż kapitalistyczne. Jednak fakt, że posługiwał się nomenklaturą marksowską, deklaratywnie pro-robotniczą, że próbował wytworzyć stosunki społeczno-gospodarcze oparte na wielkoprzemysłowym proletariacie (masach chłoporobotników i pracującej inteligencji), powodował, że łatwiej było go zaatakować tym językiem, którego sam używał. Oskarżenie: „to władza strzela do robotników” było najcięższym, jakie mogło paść w Polsce Ludowej, miało ten ciężar gatunkowy, przed którym obroną mógł być jedynie najcięższego kalibru cynizm. Ostatecznie, (post)komuniści okazali się cynikami.
Jednak sam pomysł felietonu zrodził się we mnie pod wpływem lektury tekstu Leszka Nowaka, „O Chrystusie, Kościele i rewolucji (odpowiedź na list otwarty o. Ludwika Wiśniewskiego, OP)” z 1985 roku. Artykuł znaleźć można w wydanym niedawno tomie „Polska droga od socjalizmu. Pisma polityczne 1980-1989”. Zawarta w liście idea chrześcijaństwa jest wizją obcą katolickiej samoświadomości, jednak warto przyjrzeć się pewnej, ukazanej tam perspektywie. Poznański filozof pisze: „w następnej rewolucji [innej niż ta pierwszej „Solidarności” – K.W.] zdarzy się to samo: hierarchia najpierw wykorzysta nowy ruch społeczny dla dalszego uwarunkowania swych pozycji, a potem odetnie się od związków z nim, kiedy zostanie pokonany. (…) Nie taję, że nie uważam Kościoła za długofalowego sojusznika. (…) Za takiego długofalowego sojusznika uważam natomiast chrześcijaństwo w Polsce, a przynajmniej tych spośród chrześcijan, którzy bardziej przywiązani są do idei Ewangelii niż do organizacji kościelnej. Być może jestem w błędzie, ale wydaje mi się, że ruch, w którym uczestniczymy, stoi przed zadaniem zjednoczenia dwóch najszlachetniejszych nurtów myśli społecznej – chrześcijaństwa i lewicy – w jedność. Bo one kiedyś stanowiły jedność: w Kazaniu na Górze. Dopiero zaparcie się przez Kościół ludowej tradycji pierwotnego chrześcijaństwa, jego jawny sojusz z państwową przemocą i prywatnym bogactwem, spowodował, że nurt lewicy społecznej odciął się od swoich korzeni”. Idąc dalej tokiem myśli autora – urzeczywistniony marksizm nie dał właściwej odpowiedzi na problemy świata pracy, a wcześniej wyrzekło się jej chrześcijaństwo. Marksizm zawierzył triumfalizmowi swoich rewolucyjnych haseł, chrześcijaństwo – przymierzu z możnymi tego świata: zawodząc lud.
Pogląd Nowaka przedstawia dość znaną lewicy filozofię dziejów (chrześcijaństwa). Dobrze znany jest także ów podział na hierarchię pilnującą jedynie interesów Kościoła jako instytucji i „ewangelicznych chrześcijan”. Spróbujmy jednak poszukać w tych rozważaniach elementów bliższych naszym realiom, niż szerokiej wizji dziejów. Czy u progu transformacji nie nastąpiło „sprzeniewierzenie”? Rzecz jasna, w III Rzeczpospolitej najpierw – wraz ze zmianą struktury społeczno-gospodarczej – jakby ubyło robotników. A establishment III RP zaczął komunikować się ze społeczeństwem językiem zupełnie innym, niż poprzedni, skorumpowany i wyświechtany. Język socjalizmu okazał się siermiężnym językiem przeszłości. Nowa elita – w tym ta odwołująca się do katolicyzmu jako bliskiego sobie systemu wartości – wypracowywała już własny, nowoczesny, atrakcyjny język – skierowany do swoich faktycznych i potencjalnych odbiorców. To, co można jednak określić jako „zdradę”, nastąpiło: nowa, katolicka inteligencja nie stworzyła języka dla nowych wykluczonych, dla warstw niższych, spychanych na bok w nowej rzeczywistości. Skoro język PRL był tak obrzydliwie kolektywistyczny – nawet gdy skrywał interesy uprzywilejowanych na różne sposoby jednostek, język (pro)katolickiej elity, owych konserwatywnych liberałów, stał się językiem skrajnie indywidualistycznym (własna odpowiedzialność, własny los, własna rodzina) – nawet gdy skrywał klasowe i kastowe interesy. Kościół, owszem, dawał i daje poczucie wspólnoty, ale już bez nawiązywania do godności „ludzi świata pracy”, a co najwyżej z odniesieniem do indywidualnego sumienia przedsiębiorcy (wy jesteście solą nowego ustroju – kapitaliści mili!). Tu dygresja: ta dzisiejsza wspólnotowość ma zresztą albo coś z elitaryzmu, albo eskapizmu – w gronie samych swoich łatwiej kultywować wzajemną miłość – czy aby tym nie trącą pomysły w rodzaju „osiedli dla katolików”? Że indywidualizm neoliberalizmu to także był i jest projekt ideologiczny – o tym zapomniano lub nie chce się dziś pamiętać. Że Kościół jako wspólnota wiernych skapitulował przed nową ideologią – o tym się nie mówi, bo któż i komu miałby to powiedzieć, gdy powszechnie przyjęto, że skoro realny socjalizm był zły, to realny liberalizm jako jego odwrotność – owszem, bardzo dobry.
Zastanawiam się czasem, kim byłby dzisiaj ksiądz Jerzy Popiełuszko, kapelan robotników. Kim byłby tu i teraz, kim w początkach lat 90-tych. I myślę czasem, może głupio i spiskowo, że cyniczni komuniści zabili go z zemsty na klasie robotniczej, która ich „zdradziła”. I myślę, ze smutkiem, że największą przysługę wyrządzili tym, którzy przynieśli do Polski nowe formy wyzysku i niesprawiedliwości społecznej. I myślę, że tak stało się lepiej dla wszystkich, którym spodobał się ten nowy, wspaniały świat, w którym świadomi katolicy toczą wojny z Dodą i Nergalem, ze spokojnym sumieniem przyjmując do wiadomości fakt, że „świat już jest tak urządzony”. Że „rynek ma zawsze rację”, a jeśli jej nie ma, to tylko wtedy, gdy trzeba nieco wcześniej pozwolić iść pracownikom hipermarketów do domu – bo Wigilia. Oczywiście, to i tak lepszy świat od poprzedniego, z krwią na ulicach i kłamstwami PRL-owskiej nomenklatury.
Ale myślę też o Annie Walentynowicz. A raczej o tym, że i dziś jest mnóstwo takich kobiet jak ona – wyrzucanych z pracy, lekceważonych przez pracodawcę, z trudem wiążących koniec z końcem – ale nikt nie staje w ich obronie, bo logika dzisiejszego indywidualistycznego systemu każe skulić ogon pod siebie, bo z perspektywy polskiego katolicyzmu zasługują co najwyżej na „szlachetną paczkę” na Święta. Bo katoliccy moraliści interesują się co najwyżej ich brzuchem, ale nie widzą ich już jako ludzi, kobiet pracy. Choć, oczywiście, pewnie lepsze to, niż pałowanie na ulicach i strach o syna, który wyszedł z ulotkami na ulicę.
Ktoś powie, że atakuję Kościół, swoich współbraci. Świętość Kościoła jest dla mnie pewna, a wielu katolików, jakich znam, to wspaniali ludzie, żyjący wiarą z pewnością w znacznie większym stopniu, niż piszący te słowa. Ale staram się też zrozumieć Kościół w Polsce w tym właśnie momencie historycznym, społecznym i kulturowym kontekście. A może nadziei upatruję w chrześcijańskiej lewicy? Nic takiego masowo w Polsce jednak nie występuje i trochę bym się nawet tego bytu obawiał (ze względu na skłonność do popadania w herezje). Sądzę zresztą, że jeśli przyjdzie przesilenie, czy przewartościowanie, to raczej dzięki środowiskom i ludziom, którzy przyjmą za swoje choćby tezy z ostatniej, społecznej teki „Pressji”, czyli odkryją na nowo wspólnotowy, bo głęboko teocentryczny porządek Katolickiej Nauki Społecznej. I to byłoby naprawdę dużym sukcesem. Ale – nawiązując do filozofa z Trewiru – nie zajmuję się „garkuchnią przyszłości”, nawet tej dość bliskiej, także po to, by się srogo nie rozczarować.
Dawno, dawno temu była sobie Nowa Huta – miasto robotnicze, o którym Jan Paweł II ośmielił się powiedzieć, że powstało „na fundamencie krzyża”. Zostało ze słów poprzedniego papieża trochę martyrologii i pobożnych wspomnień. A kto się ośmieli powiedzieć, że cały dzisiejszy porządek ekonomiczny zbudowano bez krzyża, bez Chrystusa i trzymając katolicką naukę społeczną na bezpieczny dystans? Albo: kto na nowo zaryzykuje, wyjdzie z kościoła na ulicę i powie, że neoliberalny, indywidualistyczny projekt społeczno-gospodarczy jest bezbożny?
Przeczytaj inne teksty tego Autora.