Casili: Pieniądze z sieci – maszyny i mikropraca
Wzrostowi zainteresowania automatyzacją i robotyzacją towarzyszy często twierdzenie, że czeka nas rychły koniec masowego zatrudnienia. Jednak praca nie znika – ulega za to przekształceniom wynikającym z działań gigantów w sektorze cyfrowej gospodarki. Zrozumienie tych zmian oraz tego, czyim interesom one służą, stanowi kluczowe polityczne wyzwanie przyszłości.
Wywiad ukazał się na łamach magazynu Green European Journal. Tłumaczenie: Bartłomiej Kozek.
***
LORENZO MARSILI: Twierdzisz, że związane z automatyzacją lęki stanowią powracający wątek w naszych dyskusjach. Twoim zdaniem powinniśmy powściągnąć alarmowanie o robotach zabierających nam pracę?
ANTONIO CASILLI: Niepokoi nas wizja „wielkiego zastąpienia” ludzi przez maszyny. To dość sędziwy lęk, którego korzenie możemy znaleźć już na wczesnym etapie rozwoju kapitalizmu przemysłowego. W XVIII i XIX wieku myśliciele pokroju Thomasa Mortimera czy Davida Ricardo zastanawiali się, czy silnik parowy i mechanizacja wieszczą „zastąpienie ludzkiej rasy”. Wizja ta miała charakter wyraźnie dystopijnej przepowiedni i w opisywanej przez nich formie nigdy się nie ziściła.
Utrata miejsc pracy zawsze wynikała stąd, że menedżerowie oraz inwestorzy decydowali się – tak jak zresztą i dziś – na używanie maszyn w roli politycznego narzędzia nacisku na pracowników. Nacisk ten pozwalał na ograniczanie pracowniczych zarobków i tym samym na powiększenie zysków trafiających do kapitału. Maszyny mają zatem do odegrania określoną rolę, korzystną z reguły dla tej części społeczeństwa, która posiada zasoby finansowe – kosztem tej dysponującej pracą. Narracja o maszynach jako nieuchronnych, politycznie neutralnych niszczycielach miejsc pracy była używana przez dwa wieki do spychania pracowników do kąta oraz wyciszania ich postulatów. Otaczający dziś automatyzację przekaz, któremu towarzyszy lęk przed robotami, jest powtórzeniem tej opowieści.
Zróbmy zatem krok w tył. Ekonomia (współ)dzielenia kojarzy się nam z niedostatecznie opłacanym, prekarnym zatrudnieniem. Postanowiłeś skupić się na koncepcji mikrozadania. W jaki sposób je definiujesz?
Mikrozadaniem nazywam słabo opłacane, silnie pokawałkowane procesy produkcyjne. Przykładem może być tłumaczenie pojedynczej linijki jednostronicowego tekstu, obejrzenie 10 sekund z godzinnego nagrania z kamer monitoringu czy opisanie zawartości pięciu zdjęć. Tego typu zadania są z reguły umieszczane na platformach mikrozadaniowych, funkcjonujących w roli rynków pracy, ale też na innych stronach z ofertami zatrudnienia. Mikropracownicy mogą wybrać wykonywane przez siebie działanie, po czym dostają kilka minut na jego ukończenie. Tego typu zlecenia stają się coraz bardziej istotnym elementem funkcjonowania sektorów takich jak marketing, informatyka czy logistyka. Jednym z najmniejszych mikrozadań jest pojedyncze kliknięcie, za które można otrzymać tysięczną część dolara.
Czy skala tego nowego fenomenu jest istotna, czy może wciąż stanowi on niszę?
Badając mikropracę, stykamy się z istotnym problemem statystycznym, który pojawia się również w wypadku szerszej ekonomii platformowej czy właściwie każdej nieformalnej, nietypowej bądź niezadeklarowanej formy zatrudnienia. Trudno oszacować jej skalę oraz zakres występowania przy użyciu najczęściej stosowanych narzędzi statystycznych, takich jak ankiety, modele w rodzaju badania siły roboczej (LFS), dane z Międzynarodowej Organizacji Pracy czy dobrowolnych informacji dostarczanych przez firmy. Szacunki dotyczące mikropracy charakteryzują się sporymi rozbieżnościami. Te najbardziej konserwatywne (na przykład ze strony Banku Światowego) mówią o 40 milionach mikropracowników. Te idące najdalej mówią z kolei o istnieniu aż 300 milionów pracowników zajmujących się tego typu zadaniami w samych Chinach. Ja sam szacuję, że na całym świecie liczba ta sięga 100 milionów osób. Ważniejsze jest jednak to, czy stanowią oni forpocztę jakiejś szerszej tendencji. Jeśli mikropraca jest zapowiedzią przyszłej normy zatrudnienia, to jak duża część dzisiejszych pracowników stanie się mikropracownikami?
Czy uważasz, że każda praca zaczyna się upodabniać do mikropracy?
Jeśli weźmiemy pod lupę przekształcenia w paru określonych branżach, to zobaczymy, że zachodzi w nich fragmentacja oraz standaryzacja. Popatrzmy na dziennikarstwo czy projektowanie graficzne. Zamiast opracowywania kampanii, przeprowadzania śledztwa czy jakiegoś innego projektu, jak miało to miejsce jeszcze dziesięć czy dwadzieścia lat temu, coraz częściej pracownikom stawia się zadanie stworzenia jakiejś małej części większej całości. Otrzymują zatem mikrozadania, takie jak redakcja linijki tekstu czy zmiana użytego w logo koloru, podczas gdy za pozostałe kwestie odpowiadają już inni ludzie. Zagrożeniem dla przyszłości mediów nie są algorytmy, które przejmą pisanie artykułów z rąk ludzi, ale właściciele „fabryk treści”, którzy nie będą oczekiwać całych artykułów, ale trzech linijek mających pomóc im w optymalizowaniu algorytmów. Strony, na których pojawiają się takie teksty, nie są znajdowane przez samych czytelników, tylko trafia się na nie z pomocą wyszukiwarek, więc dostosowuje się materiały z myślą o wspomnianych algorytmach. Z podobnego typu zmianami możemy zetknąć się również w innych branżach.
Jednym z ciekawszych aspektów mikropracy jest symbioza między procesami zautomatyzowanymi oraz tymi wciąż wykonywanymi przez człowieka. Wymaga ona „uczenia” maszyn i algorytmów, umożliwiającego im zwiększanie efektywności wykonywanych działań, takich jak kierowanie pojazdami autonomicznymi czy rozpoznawanie twarzy. Wygląda to niczym odwrotność świata znanego ze Star Treka, w którym to nie maszyny pracują dla ludzi, ale ludzie dla maszyn.
W pewnym sensie mamy do czynienia z odwrotem od dawno zakorzenionej wizji, jakoby komputery miały nam służyć. Przedmioty będące częścią naszego codziennego życia – smartfony, samochody, komputery osobiste oraz wiele innych obiektów w naszych domach – używane są często jako podłoże automatycznych procesów, które określamy mianem sztucznej inteligencji. Chodzi o te procesy, które zamiast nas podejmują decyzje w mniej lub bardziej automatyczny sposób i które w tym celu uczą się, rozwiązują problemy i np. dokonują stosownych zakupów. Błędnie jednak zakładamy, że SI jest od samego początku „inteligentna”. Przeciwnie – sztuczna inteligencja wymaga przyuczania, i dlatego korzystamy z terminu machine learning. Kto jednak ją uczy? Jeśli wciąż wierzymy w to, że czynią to inżynierowie i analitycy, to jesteśmy w wielkim błędzie. Sztuczna inteligencja wymaga olbrzymiej ilości przykładów, które czerpane są z naszych osobistych danych. Problem wiąże się z tym, że zawarte w nich surowe informacje wymagają analizy, oczyszczenia oraz korekty.
I to w tym momencie pojawia się pole dla mikropracy?
Owszem, bo kto chciałby wykonywać taką degradującą, rutynową robotę? Wiele spośród osób realizujących działania ogłoszone na platformach mikrozadaniowych pochodzi z krajów Globalnego Południa, w których rynek pracy jest tak sprekaryzowany i podzielony, że zatrudnieni są skłonni przyjąć bardzo niewielkie wynagrodzenie. W zamian za nie wykonują pracę polegającą na przykład na kopiowaniu danych z samochodowej tablicy rejestracyjnej na potrzeby algorytmu, który zarządza wystawianiem mandatów za zbyt szybką jazdę, albo na rozpoznaniu dziesięciu obrazków, co z kolei może dostarczać dane potrzebne do rozpoznawania wzorców.
Jaki jest jednak związek między wzrostem znaczenia mikropracy a stagnacją na rynkach pracy bardziej zaawansowanych gospodarek kapitalistycznych? W wypadku Wielkiej Brytanii mamy do czynienia niemal z pełnym zatrudnieniem, a jednak miejsca pracy stają się coraz bardziej niestabilne, płace zaś stoją w miejscu.
Mówimy tu o bardziej długofalowym trendzie, który zaznaczył się pod koniec XX wieku. Składa się na niego segmentacja rynku pracy na osoby zatrudnione w „formalnej” pracy oraz ludzi pozostających na peryferiach, żyjących z „atypowego” zatrudnienia. Tak zwani outsiderzy, przyzwyczajeni do przenoszenia się z jednej pracy do drugiej, stają się grupą docelową platform mikrozadaniowych. Zauważmy jednak, że również prace wykonywane przez dotychczasowych szczęśliwców zaczynają mieć coraz mniej formalny charakter. Skurczenie się możliwości stabilnej pracy jest efektem politycznego zamachu na prawa oraz płace pracowników etatowych, mającego na celu zwiększenie skali zysków dla kapitału kosztem wynagrodzenia zatrudnionych. Zachodnie rynki pracy ewoluują – pracownicy, którzy do tej pory byli zatrudnieni w tradycyjny sposób, trafiają do nieformalnych, pozakodeksowych form pracy. Trend ten jest efektem dającej się zauważyć w ostatnich latach fali zwolnień, a także outsourcingu części procesów w firmach. Oznacza on, że ze stabilnego zatrudnienia w przedsiębiorstwie pracownicy przechodzą na świadczenie usług firmie, w której pracowali do tej pory. Czasem wymaga się od nich przejścia na samozatrudnienie i zostania podwykonawcami byłego pracodawcy.
Praca nie ulega zatem zniszczeniu, ale transformacji. Czy zmiany te da się wytłumaczyć za pomocą mówienia o kapitalizmie monopolowym, w którym kilka wielkich firm dominuje nad pewnym wycinkiem rynku usług platformowych?
Powiedziałbym, że istotnie dochodzi do koncentracji kapitału, jednak z samą ideą kapitalizmu monopolowego nie do końca się zgadzam. Przychylam się do diagnoz Nikosa Smyrnaiosa – greckiego badacza, który napisał książkę poświęconą kapitalizmowi oligarchicznemu, zwracając szczególną uwagę na platformy cyfrowe i internetowe. Jego analiza wskazuje na to, że nie ma czegoś takiego jak monopolistyczne podejście do gospodarki cyfrowej. Platformy – z powodów politycznych bądź strukturalnych – stają się najczęściej wielkimi oligopolami. Jako aktorzy rynkowi tworzą one coś, co ekonomiści określają mianem oligopsonów, a więc rynki zdominowane przez kilku kupujących, w tym wypadku pracę. Garstka wielkich platform kupuje pracę od olbrzymiej ilości oferujących ją podmiotów, jak to się dzieje w wypadku serwisów mikrozadaniowych pokroju Amazon Mechanical Turk. Platformy te nie mogą tak naprawdę stać się monopolistami, jako że realnie ze sobą konkurują.
Jednym ze sposobów na opisanie tej sytuacji może być używanie chwytliwych skrótów w rodzaju GAFAM (Google, Apple, Facebook, Amazon i Microsoft). Z tej piątki graczy czwórka to wielkie platformy, które mogą być znane z jakiegoś szczególnego produktu – na przykład wyszukiwarki Google czy katalogu Amazona – ale tak naprawdę te „typowe” produkty są tylko ich sztandarem. Platformy te są gotowe do nieustannego tworzenia nowych produktów i modeli. Popatrzmy na firmę matkę Google – Alphabet. Zajmuje się ona wszystkim, od tworzonych na potrzeby wojska psów-robotów po badania sposobów na walkę z korupcją. Jedyne, co jest stałe w tych firmach oraz oferowanych przez nie produktach i usługach, to ich silna zależność od danych i od zautomatyzowanych procesów, które określamy dziś mianem sztucznej inteligencji. Aby wejść w posiadanie tych danych, platformy muszą nieustannie udoskonalać tworzoną i sprzedawaną przez siebie sztuczną inteligencję. Potrzebują ludzi, którzy tworzą i opracowują informacje. Wracamy tu więc do kwestii naszej roli jako cyfrowych producentów danych.
Czy zatem zgadzasz się ze zmarłym niedawno Stephenem Hawkingiem, że problemem nie są roboty, lecz kapitalizm, albo ujmując sprawę inaczej – to, kto kontroluje algorytmiczne środki produkcji?
Od zawsze była to najważniejsza kwestia. Dzisiejsze czasy wyróżnia to, że algorytmiczne środki produkcji stały się dla kapitalistów usprawiedliwieniem do podejmowania określonych decyzji, które bez ich istnienia doprowadziłyby do olbrzymiego społecznego oburzenia. Gdybym był szefem wielkiej platformy i stwierdził, że moim celem jest „zniszczenie rynku pracy”, to rzecz jasna spotkałbym się z poważnymi reakcjami społecznymi. Gdybym jednak powiedział, że „przecież niczego nie niszczę – tak wygląda postęp i nie możecie go zatrzymać”, to taka teza nie doczekałaby się żadnej negatywnej odpowiedzi. Nikt nie chce być postrzegany jako obskurancki i wsteczny, szczególnie na zachodniej lewicy, której tożsamość w całości opiera się na materializmie historycznym oraz koncepcji postępu społecznego. Kulturowy dyskurs „odbierających nam miejsca pracy robotów” ma za zadanie uwolnić decydentów ze świata przemysłu i polityki od ich odpowiedzialności, rozbroić wszelką krytykę, opór i możliwość podjęcia polemiki.
Musimy zatem przeciwstawiać się portretowaniu tych przemian jako wydarzeń o magicznym czy naturalnym charakterze, a nie wyborów politycznych. Jak wiesz, w latach 70. XX wieku miała miejsce wczesna reinterpretacja „Fragmentu o maszynach” Karola Marksa, podejmowana między innymi przez Antonia Negriego, w wyniku której opracowana została idea kognitariatu jako nowej klasy społecznej, mogącej się wykształcić w wyniku nowych form pracy niematerialnej. Skąd Twoim zdaniem weźmie się siła polityczna, która zakwestionuje odgórny tryb automatyzacji?
Moja osobista historia wiąże się z pewnym specyficznym otoczeniem intelektualnym – środowiskiem postoperaistycznym. Część z jego hipotez należy jednak poddać ponownej, krytycznej ocenie. Myślę tu szczególnie o trzech kwestiach. Pierwszą z nich jest marksistowskie pojęcie powszechnego intelektu. Stosowane dziś platformy nie pozwalają nam doświadczyć tego fenomenu. Sposób, w jaki z nich korzystamy, ma bardzo pokiereszowany charakter, przez co brakuje miejsca na postęp zbiorowej inteligencji całej klasy robotniczej czy szerzej – społeczeństwa. Obywatele na własnej skórze doświadczają nieokiełznanych wysiłków cyfrowych kapitalistów, mających na celu fragmentację, standaryzację i „uzadaniowienie” ich działań oraz istnienia.
Kolejną kwestią jest fakt, iż znaczna część „włoskiej teorii” opiera się na pojęciu pracy niematerialnej. Jeśli jednak spojrzymy na platformy cyfrowe i sposób, w jaki zarządzają one pracą, to widać wyraźnie, że nie ma czegoś takiego jak dematerializacja zadań. Praca kierowców Ubera czy dostawców Deliveroo opiera się na jak najbardziej fizycznych, materialnych działaniach. Nawet generowane przez nich dane powstają w ramach ściśle uchwytnego procesu, opierającego się na serii kliknięć, które wykonać musi palec.
Koniec końców musimy również zakwestionować pomysł, że w ogóle istnieje coś takiego jak mająca polityczny charakter klasa proletariuszy, których praca opiera się na ich zdolnościach umysłowych. Nawet gdyby jednak istniała, to czy naprawdę możemy ją określić mianem kognitariatu? Jeśli przeczytamy wydaną w roku 2006 książkę Richarda Barbrooka „The Class of the New”, to na jej stronach znajdziemy długą listę kandydatów do miana lewicowych „wschodzących podmiotowości klasoweych”, wydłużającą się z każdą zmianą ekonomiczną czy technologiczną. Lumpenproletariat, kognitariat, cybertariat, klasa wirtualna, klasa wektorowa… Można tak wymieniać w nieskończoność. Który z tych podmiotów politycznych i społecznych jest jednak najlepiej przygotowany do bronienia praw oraz poprawiania sytuacji jego członków? I który z nich jest zdolny do przezwyciężenia samego siebie?
Co masz na myśli, mówiąc o „przezwyciężeniu siebie”?
Świat nie potrzebuje nowej klasy, która uzna pracę cyfrową i ekonomię platformową za jedyną drogę naprzód. Potrzebujemy podmiotu politycznego zdolnego do myślenia o alternatywie.
Jaka Twoim zdaniem powinna być rola państwa? Wydaje się, że jedynie dwa narodowe ekosystemy próbują zarządzać sztuczną inteligencją – USA oraz Chiny, czyli Dolina Krzemowa oraz państwowy „Wielki Mur Chiński”. Jak wygląda sytuacja w Europie?
Pojawia się tu pytanie o to, jaką rolę może odgrywać państwo narodowe w sytuacji, gdy ma się do czynienia z kilkoma wielkimi, globalnymi graczami, których władza, wpływy oraz potęga finansowa są tak wielkie, że niekiedy przewyższają możliwości samych państw narodowych. Państwa i platformy nie są jednak konkurencją – zdarza im się ze sobą współpracować. Amerykańskie koncerny posiłkują się publicznymi pieniędzmi równie chętnie, co ich chińskie odpowiedniki. Publiczne środki, w tym zamówienia wielkich agencji federalnych, całymi latami utrzymywały Dolinę Krzemową przy życiu. Mamy również do czynienia z efektem obrotowych drzwi. Menedżerowie z Doliny zaczynają pracę dla waszyngtońskich think-tanków czy dla Pentagonu, jak w wypadku znanego z Google Erica Schmidta.
Instytucje publiczne powinny poddać koncerny silnym regulacjom, równocześnie przyjmując skrajnie wolnościowe podejście w wypadku jednostek i społeczeństwa obywatelskiego. Jak dotąd jednak mamy do czynienia z odwrotną sytuacją – ogólnie mówiąc, państwa ograniczają impulsy rozwojowe społeczeństwa obywatelskiego oraz jego pole do eksperymentowania. Następuje stygmatyzacja niezależnych projektów, którym zarzuca się, że są potencjalnymi polami działania dla terrorystów, dewiantów seksualnych czy innych przestępców. W tym samym czasie wielkim platformom pozwala się robić wszystko, na co mają ochotę. Jeśli chcemy naprawdę cieszyć się z postępu gospodarczego i politycznego, to sytuacja ta musi ulec zmianie.
***
Antonio A. Casilli jest profesorem na Télécom ParisTech oraz badaczem w Szkole Zaawansowanych Badań w Naukach Społecznych w Paryżu. Jego najnowsze książki to m.in. przygotowana wraz z Dominikiem Cardoną Qu’est-ce que le digital labor? (INA 2015) oraz Against the Hypothesis of the End of Privacy (Springer 2014), opracowana razem z Paolą Tubaro i Yasamanem Sarabim.
***
Pozostałe teksty z bieżącego numeru dwutygodnika „Kontakt” można znaleźć tutaj.
***
Polecamy także: