Z Danielle Cantor rozmawia Kacper Max Lubiewski.
Jak to się stało, że zostałaś aktywistką? Czy był jakiś moment, kiedy poczułaś, że coś jest nie tak i że powinnaś działać?
Wydaje mi się, że przejrzałam na oczy dopiero, gdy byłam już aktywistką i udzielałam się w mojej społeczności. Ani w religijnym i syjonistycznym domu, w którym dorastałam, ani w szkole, nigdy nie mówiono, co tak naprawdę robi nasze wojsko, czy co znaczy słowo „okupacja”. Dopiero gdy byłam dorosła, zaczęłam rozumieć, że Izraelczyków się izoluje i wiele się przed nami ukrywa. Często nawet inteligentne i wrażliwe osoby po prostu niewiele wiedzą. Z czasem, gdy zajmowałam się już ratowaniem żywności, zrozumiałam, że nasza praca jest fundamentalnie polityczna. Wierzyliśmy, że podatki, które płacimy są przeznaczane na system opieki społecznej i pomoc najbiedniejszym. W rzeczywistości napędzają wojskową machinę. Uchodźcy z Erytrei płacą w Izraelu ponad 20% podatku, mimo że zarabiają śmieszne pieniądze, a wiele palestyńskich rodzin nie może dostać zapomogi, bo urząd nie oferuje wniosków po arabsku. Skonfrontowanie się z tą dotychczas dla mnie niewidzialną instytucjonalną przemocą, przy okazji ratowania i dystrybuowania żywności, pokazało mi opresję, która rządzi tą ziemią. Wtedy też zrozumiałam, że Izrael nie tylko na pierwszy rzut oka jest trudnym miejscem do życia, ale że jego podstawa jest zgniła i oparta na wyzysku. Innymi słowy, próba zapuszczenia korzeni na domach innych ludzi od samego początku była błędem. To smutny wniosek, ale nawet ci, którzy przetrwali Holokaust i znaleźli tutaj bezpieczeństwo, zgotowali Palestyńczykom nowe piekło. Zostałam aktywistką, bo doświadczenie pokazało mi, że troska o moją społeczność polega także na stawianiu oporu systemowi, który naraża ją na niebezpieczeństwo.
Jak powstała Kultura Solidarności i czym zajmuje się dzisiaj?
W Solidarności zawsze mówimy, że gdybyśmy od początku wiedzieli, kim się staniemy, to nigdy nie zaczęlibyśmy działać. Wydawałoby nam się to zbyt dużą i wymagająca inicjatywą. Jak mówiłam, w przeszłości zajmowałam się szeroko pojętym jedzeniem – interesował mnie koncept sprawiedliwości żywnościowej, pracowałam w restauracjach. W okresie około wybuchu pandemii napisała do mnie Alma, przyszła współzałożycielka Solidarności i moja przyjaciółka. Chciała mnie namówić na wspólne działanie poprzez ratowanie żywności z restauracji i hoteli, które nagle przestały pracować, i przekazanie jej społecznościom, które najbardziej tego wtedy potrzebowały: osobom starszym, uchodźcom czy palestyńskim rodzinom. Odzew był ogromny – pisali do nas ludzie z całego kraju, którzy byli gotowi oddać nam jedzenie i pomóc w jego rozwożeniu; bardzo szybko zaczęłyśmy wspierać 54 społeczności w całym kraju. Każdego dnia mówiłyśmy sobie: „jutro kończymy”, potem: „tylko do przyszłego tygodnia, albo do Pesach”, ale każdego dnia tylko nabierałyśmy rozpędu. Po kilku miesiącach, gdy byłyśmy już zmęczone i przytłoczone, podjęłyśmy decyzję, żeby wrócić do własnego życia, ale szybko okazało się, że nie ma komu przekazać odpowiedzialności. Myślałyśmy, że rząd był nieskuteczny w pomaganiu społecznościom, bo walczył z pandemią, ale prawda była taka, że nasz system nigdy nie był zainteresowany ludźmi w potrzebie. Dlatego działamy do dzisiaj i nazywamy się aktywistkami – pomoc osobom w trudnej sytuacji życiowej jest tak samo polityczna, jak nazwanie powodów, dla których się w niej znalazły. Nigdy nie staliśmy się organizacją pozarządową – do dzisiaj definiujemy się jako społeczność pomocy wspólnej. Prowadzimy centrum społecznościowe w Tel Awiwie: Dom Solidarności, w którym organizujemy wykłady, warsztaty i wydarzenia kulturalne. Cały przychód z biletów przeznaczamy na nasz program pomocy żywnościowej, spełniającej wymagania religijne i kulturalne wszystkich rodzin i społeczności, którym pomagamy. Otrzymanie jakiejkolwiek pomocy od państwa jest bardzo trudne: najpierw biurokracja, a potem wizyty urzędników, którzy przyglądają się najbardziej intymnym i wstydliwym aspektom życia osób w potrzebie. W Solidarności pomagamy każdemu, kto się do nas zwróci, jeśli tylko mamy na to zasoby.
Podczas ostatniej dużej akcji redystrybucji żywności podczas Pesach na Domu Solidarności wisiał wielki transparent: „Solidarność jest oporem”. Czy mogłabyś wytłumaczyć, co przez to rozumiecie?
To bardzo proste: żyjemy w kraju, który dzieli obywateli na lepszych i gorszych. Budowanie społeczności i wspólne uczenie się o różnych rodzajach walki i opresji oznacza sprzeciw wobec rzeczywistości, w której jesteśmy antagonizowani. Wszystkie niesprawiedliwości są ze sobą powiązane. Wobec różnych osób mają jednak odmienną siłę oddziaływania. Dlatego staramy się tworzyć społeczność – po to, żeby radzić sobie z naszymi trudnościami jako grupa.
Po 7 Października na całym świecie wybuchły studenckie protesty domagające się fundamentalnej zmiany polityki względem Izraela. Gdybyś mogła porozmawiać z protestującymi na Zachodzie, co byś powiedziała?
Gdy pierwszy raz zobaczyłam zdjęcia z protestów, patrzyłam na ich uczestników sceptycznie. „Nic nie wiedzą o życiu tutaj i historii tego miejsca”, myślałam. Później zaczęłam próbować przyjrzeć się temu uczuciu. Doszłam do wniosku, że ci ludzie też mają prawo do protestu. Przecież ich pieniądze, szczególnie Amerykanów, finansują tę wojnę. Myślę, że moim apelem wobec protestujących studentów byłoby, żeby się temu faktycznie poświęcili. Okupacja stołówki ze znajomymi jest cool, ale w pewnym momencie opór przestaje być cool. Chciałabym, żeby ludzie weszli w to na serio. Powiedziałabym też, że powinni się uczyć, słuchać i być uważnym, ale przede wszystkim postarać się zaoferować rozwiązania. To niesłychanie trudne, ale łatwo jest powiedzieć czego nie robić, dużo trudniej jest próbować znaleźć realistyczne rozwiązanie.
Czy ty masz jakieś rozwiązania?
Tu mnie masz, bo chyba nie. Nawet teraz rozmawiamy przecież w drodze na protest po tym, jak Izrael złamał porozumienie o zawieszeniu broni. Mówię o tym nie dlatego, że zależy mi na prestiżu aktywistki, ale dlatego że nie pozostało nam chyba nic innego jak czysty opór.
Myślę też, że to bardzo ważne, żebyśmy często wyobrażali sobie lepszą przyszłość i marzyli. Patrząc na stan izraelskiego społeczeństwa, na historię tego, co Izrael zrobił Palestyńczykom i na ich codzienne doświadczenia, naprawdę nie wiem, czy jest coś, co można zrobić. Z drugiej strony w miejscach takich jak Republika Południowej Afryki czy Irlandia przez długi czas też nie wierzono w możliwość zmiany, a koniec końców ją wywalczono. Naprawdę trudno mi myśleć o długofalowych rozwiązaniach, gdy jestem skupiona na tym co tu i teraz, szczególnie po półtora roku wręcz perwersyjnej przemocy, która spowodowała, że jesteśmy odrętwiali. Pamiętam, że gdy rok temu ktoś mi powiedział, że protestuje, żeby być „po dobrej stronie historii” pomyślałam, że to bardzo egoistyczna pobudka do aktywizmu, ale teraz – szczególnie w momentach, w których nie mogę powstrzymać żalu i płaczu – myślę podobnie. Wyobrażam sobie swoje przyszłe dzieci, które muszą wiedzieć, że zrobiłam cokolwiek w obliczu tak wielkiej tragedii, jak ta w Gazie.
W Izraelu, jak i na Zachodzie, za obecną sytuację obwinia się Benjamaina Netanjahu i jego rząd. Jak ty widzisz jego rolę? Czy zmiana premiera naprawdę rozwiązałaby wszystkie problemy Izraela?
Pozbycie się Bibiego byłoby na pewno krokiem w dobrą stronę. Ludzie zapominają jednak, że na tutejszej scenie politycznej jest jeszcze dużo miejsca pomiędzy lewicą a prawicowymi fanatykami. Wiele osób obwinia za wszystko Netanjahu, Ben Gwira czy Smotricza, ale niesprawiedliwości systemu wykraczają poza działania kilku polityków. Musimy powiedzieć wprost: żyjemy w systemie apartheidu, gdzie część ludzi ma do czynienia z jednym, a część z drugim prawem. Ja przechodzę przez sąd cywilny, a Palestyńczycy na Zachodnim Brzegu przez sąd wojskowy. To ważne, żeby sprzeciwiać się temu rządowi. Mają ogromną władzę, ale izraelskie społeczeństwo ma o wiele więcej do przepracowania niż nasi liderzy. Mam tutaj na myśli narrację historyczną i kulturalną, z którą dorastamy, ale też sposób, w jaki Izraelczycy zachowują się wobec siebie nawzajem. Izrael uczynił z naszej tożsamości i traumy broń, której używa, żeby dehumanizować inny naród – zrozumienie tego, wymaga pewnej introspekcji i wrażliwości.
Jak mógłby wyglądać proces pojednania między Izraelczykami a Palestyńczykami?
Oprócz ogromnej wewnętrznej pracy, kluczowe są oczywiście konkretne polityczne działania. Reparacje finansowe, zwrot niektórych ziem, porozumienie dotyczące współzarządzania zasobami – to tylko kilka z rzeczy, które przychodzą mi do głowy. Chciałabym, żeby pojednanie z Palestyńczykami było łatwym i przyjemnym procesem, ale prawda jest taka, że będzie wymagać od Izraelczyków wielu wyrzeczeń. Pewną pracę muszą też na pewno wykonać sami Palestyńczycy, ale nie chcę mówić w ich imieniu – nie jestem Palestynką. Mogę mówić o moim społeczeństwie i jego roli, ale nigdy nie zabrałabym przestrzeni na opisanie potrzeb Palestyńczykowi czy Palestynce. Rozumiem dlaczego wielu Izraelczyków ma takie poglądy, a nawet dlaczego głosują na ekstremistów, ale zrozumienie nie oznacza zgody.
Gdzie szukać nadziei w takim miejscu, jak to?
To bardzo podstawowe, wręcz tożsamościowe pytanie. Ja widzę nadzieję, bo jestem kochającą osobą, nie jestem nienawistna. Chcę wierzyć w światło i dobro: nie wiem, czy naprawdę wierzę, ale uparcie trzymam się myśli, że istnieją. Nadzieję widzę na co dzień w małych gestach, codziennych interakcjach i pięknie. Gdy patrzę na moją społeczność, czuję nadzieję. W Gazie działa organizacja, która hoduje warzywa między gruzami – jeśli to nie jest dowodem na istnienie nadziei, to nie wiem, co jest.
Danielle Cantor
Kacper Max Lubiewski
