fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

„Było” wciąż jest. Świat pracy 40 lat po Sierpniu

Przyjrzyjmy się wymalowanym na tablicach postulatom sierpniowym, szczególnie tym dotyczącym świata pracy. Większość z nich nie wygląda jak zapis bolączek przeszłości, lecz współczesności.
„Było” wciąż jest. Świat pracy 40 lat po Sierpniu
ilustr.: Zofia Klamka

Pozwolą Państwo, że zacznę w sposób osobisty. Nie pamiętam wydarzeń sierpniowych, bo nie mogę. Urodziłem się kilka lat później. Pamiętam zaś kolejne rocznice. Na przykład kiedy wchodziłem w dorosłość, obchodziliśmy 25-lecie. Potem, gdy studiowałem, wypadała 30. rocznica, a 35. świętowano, gdy miałem już kilkuletnie doświadczenie pracy na śmieciówkach. Teraz mamy okrągłą 40. rocznicę. Politycy znów będą przemawiać i składać wieńce. Legendy „Solidarności” – kłócić się i opowiadać, jak to było.

Tyle tylko, że „było” wciąż jest. Wystarczy przyjrzeć się wymalowanym na tablicach postulatom, szczególnie tym dotyczącym świata pracy. Większość z nich nie wygląda jak zapis bolączek przeszłości, lecz współczesności.

Teoria i praktyka

Weźmy choćby postulaty 1 i 2, które brzmią: „Akceptacja niezależnych od partii i pracodawców wolnych związków zawodowych, wynikająca z ratyfikowanej przez PRL Konwencji nr 87 Międzynarodowej Organizacji Pracy dotyczącej wolności związkowych” oraz „Zagwarantowanie prawa do strajku oraz bezpieczeństwa strajkującym i osobom wspomagającym”.

Wówczas postulaty te miały charakter głównie polityczny. Nie chodziło tylko o powołanie niezależnych związków zawodowych (niezależnych od pracodawcy), ale przede wszystkim o stworzenie organizacji autonomicznych od władzy państwowej i partii komunistycznej. A to – patrząc z perspektywy całego bloku sowieckiego, gdzie każda strefa życia publicznego była pod ścisłą kontrolą rządzących – stanowiło zmianę wręcz rewolucyjną.

Dziś w teorii mamy prawo do zakładania niezależnych związków zawodowych. Jak pokazuje praktyka, nie zawsze jest to możliwe. Przez lata było tak, że gdy prywatny przedsiębiorca nie życzył sobie organizacji związkowej w swoim zakładzie, to albo sam inicjował jej założenie, a jej władze obsadzał zaufanymi ludźmi, albo – kiedy powstawała niezależnie – zduszano ją w zarodku. Przykład? Choćby głośny przypadek z Bełchatowa.

Jest rok 2016. Przemysław Kajda pracuje w markecie Kaufland od dwunastu lat. Przez lata przeszedł niemal całą ścieżkę kariery: od sprzątacza do kierownika działu spożywczego. Kiedy jednak zakłada związek zawodowy, po trzech dniach otrzymuje wypowiedzenie. Kajda nie poddaje się i sprawa trafia do sądu. Dopiero po trzech latach orzeka on, że market złamał przepisy, zwalniając związkowca. Nakazuje przywrócić go do pracy i zobowiązuje firmę do zwrócenia pracownikowi rocznego wynagrodzenia. Wyrok pozostaje jednak nieprawomocny, bo Kaufland składa apelację od wyroku, a postępowanie w drugiej instancji jest w toku. Podobnych przykładów nie brakuje również wśród publicznych pracodawców.

Nie dziwi więc fakt, że pracownicy nie garną się do działalności związkowej. Nie dość, że mogą narazić się na utratę pracy, by potem latami walczyć o jako taką sprawiedliwość, to jeszcze muszą zmagać się z łatką „troszczących się tylko o siebie nieskutecznych nierobów”, którą przez lata przyszywały im media. Uprawiany względem nich czarny PR potwierdzają badania socjolożki Wiesławy Kozek z Uniwersytetu Warszawskiego. Przeanalizowała ona treści artykułów prasowych ukazujących się w największych polskich mediach opiniotwórczych, dochodząc do wniosku, że ilekroć poważne gazety zabierały się do pisania, to zwykle wychodziła im tabloidowa karykatura, wizja związkowca roszczeniowego, nieodpowiedzialnego i prymitywnego. Kto chciałby być tak postrzegany?

Efekty widać jak na dłoni. Na początku lat 90. członkostwo w związku zawodowym deklarował niemal co piąty Polak. Później odsetek ten sukcesywnie spadał i obecnie wynosi 5 procent. Oznacza to, że członkostwo deklaruje co dwudziesty dorosły Polak, czyli mniej więcej co dziesiąty pracownik najemny, a uzwiązkowienie w naszym kraju ledwo przekracza 10 procent. Taki wynik stawia nas w ogonku krajów Unii Europejskiej, gdzie średnia to 23 procent.

Niskie uzwiązkowienie to nie tylko efekt złego wizerunku związkowców w mediach. To także skutek między innymi prawnego wykluczenia z działalności związkowej osób zatrudnionych na umowach cywilnoprawnych, czyli tak zwanych śmieciówkach, oraz samozatrudnionych. Przez lata osoby te nie miały realnego prawa do zrzeszania się w związkach. W 2015 roku zmianę nakazał wyrok Trybunału Konstytucyjnego. Przepisy udało się jednak skorygować dopiero niedawno – niemała, bo licząca ponad 2,5 miliona osób, grupa ludzi zyskała prawo należenia do związków w 2019 roku.

Czyli trochę przed 39. rocznicą Sierpnia.

Tania praca

Weźmy kolejne postulaty: 8. i 9. Brzmią one: „Zagwarantować automatyczny wzrost płac równolegle do wzrostu cen i spadku wartości pieniądza” oraz „Podnieść wynagrodzenie zasadnicze każdego pracownika o 2000 zł na miesiąc jako rekompensatę dotychczasowego wzrostu cen”.

Pierwsze strajki latem 1980 roku były reakcją na podwyżki cen mięsa i wędlin. Protestujący robotnicy walczyli o prawo do godnego życia. Napędzał ich przede wszystkim interes ekonomiczny. Mimo upływu czterech dekad w kwestii płac zapewniających godne życie niewiele się zmieniło.

Problem kiepskich zarobków towarzyszy polskim pracownikom od samego zarania III RP. Nasz kraj przez wiele lat budował rozwój gospodarczy i konkurencyjność na jedynym atucie i jednocześnie największej słabości – niskich płacach właśnie. Owo konkurowanie taniością wpycha wielu pracowników i ich rodziny w ubóstwo. Co dziewiąty zatrudniony w naszym kraju należy do grupy „biednych pracujących”. Inaczej mówiąc: to 1,5 miliona osób, które często pracują więcej niż osiem kodeksowych godzin, ale zarabiają zbyt mało, aby zaspokoić potrzeby inne niż podstawowe. Praca zajmuje im zbyt wiele czasu, aby mogli podnosić kwalifikacje i dostać podwyżkę. W ten sposób wegetuje u nas 10,8 procent pracowników. Dla porównania: w sąsiednich Czechach to 3,8 procent.

Nad Wisłą jeszcze zaledwie kilka lat temu normą były wypłaty na poziomie 3,5 złotego za godzinę. Opisywałem ten problem w książce „Urobieni. Reportaże o pracy”, pokazując między innymi historię pana Krzysztofa. Pracował on wówczas na dwóch „etatach” ochroniarza (na parkingu i w apartamentowcu), wyrabiał miesięcznie grubo ponad 400 godzin, a do ręki dostawał niewiele ponad 1700 złotych. Patologię tak niskich wynagrodzeń częściowo ukróciło wprowadzenie w 2017 roku minimalnej stawki godzinowej. Wówczas było to 12 złotych. Biznesowi lobbyści grzmieli, że zawali się od tego świat, firmy będą masowo upadać, a krowy przestaną dawać mleko. O ile mi jednak wiadomo, większość z tych rzeczy nie nastąpiła.

Stało się za to coś innego. Takie osoby jak wspomniany pan Krzysztof mogły wreszcie wrócić do pracy w ludzkim wymiarze – 160 godzin miesięcznie.

Interwencja państwa nie rozwiązała problemu w całości, bo znaleźli się kreatywni przedsiębiorcy, który omijali przepisy, potrącając pracownikom z wypłaty na przykład za dzierżawę mopa lub munduru. Była jednak ważna, bo nieco wyrównywała brak równowagi w relacji pracownika z pracodawcą. Do prawdziwej równowagi wciąż zresztą jeszcze bardzo daleka droga.

A co z „automatycznym wzrostem płac równolegle do wzrostu cen”, którego domagano się cztery dekady temu? Odpowiedzią niech będzie choćby tocząca się właśnie dyskusja nad wysokością płacy minimalnej. Rząd porzucił już własną obietnicę jej wzrostu o 400 złotych brutto i pod naciskiem biznesowego lobby zaoferował podwyżkę o połowę mniejszą. To niewiele, ale marnym pocieszeniem jest to, że mogło być jeszcze gorzej. Biznes proponował bowiem podwyżkę o zero złotych, czyli de facto obniżkę.

Długa praca

Kolejny postulat Sierpnia 1980? Punkt 14, którzy brzmi: „obniżyć wiek emerytalny dla kobiet do 50 lat, a dla mężczyzn do lat 55 lub [zaliczyć] przepracowanie w PRL 30 lat dla kobiet i 35 lat dla mężczyzn bez względu na wiek”.

Obecnie postulat wieku emerytalnego na poziomie 50 i 55 lat wydaje się nierealny, bo względem czasów, kiedy go ogłaszano, znacznie wydłużyła się przeciętna długość życia obywateli naszego kraju. W 1980 roku statystyczny Polak żył około 67, a Polka 75 lat. Dziś te wskaźniki wyglądają dużo lepiej. Przeciętna długość życia mężczyzn w 2017 roku wynosiła 74 lata, a kobiet – 81,8 roku. Oznacza to, że obecnie statystyczni Polacy żyją około siedmiu lat dłużej niż w 1980 roku.

Kiedy jednak pod uwagę weźmiemy fakt, że dziś statystyczny Polak jest ogólnie zdrowy i sprawny do wieku 61,3 lat, a Polka do 64,6 lat, to zdamy sobie sprawę, że średnia długość życia to nie wszystko. Kluczowe jest dopasowanie wieku emerytalnego z jednej strony do bieżących warunków demograficznych i gospodarczych, z drugiej zaś – do wykonywanej przez daną osobę pracy oraz daty rozpoczęcia przez nią kariery zawodowej. Rozwiązaniem wydaje się więc emerytura stażowa. Ta sama, której domagali się robotnicy w Sierpniu 1980 roku, pisząc, że emerytura powinna należeć się po przepracowaniu 35 lub 30 lat bez względu na wiek. Ten postulat, nawet w wyższej o pięć lat dla obu płci formie, nie doczekał się realizacji mimo upływu czterech dekad.

Postulat 14 dotyka jeszcze innego aktualnego i nierozwiązanego od lat problemu. 1,3 miliona osób w Polsce pracuje na tak zwanych umowach śmieciowych. W czasie aktywności zawodowej nie mogą pójść na płatny urlop – nawet chorobowy, bo nie przysługuje im prawo do zwolnienia lekarskiego. Co więcej, pracujący na umowę o dzieło nie odprowadzają składek do systemu ubezpieczeń społecznych, a więc w przyszłości dostaną groszowe emerytury, które nie będą pozwalały na zaspokojenie nawet podstawowych potrzeb. W książce „Urobieni” opisywałem to zjawisko na przykładzie Radosława, pracownika Instytutu Sztuki Wyspa, który latami pracował na śmieciówkach. Kiedy stracił pracę, chciał, aby system uznał go za pracownika, a nie współpracownika. W Państwowej Inspekcji Pracy, gdzie zgłosił sprawę, usłyszał jednak, że nic nie da się zrobić.

W tym miejscu warto przypomnieć, że w 2012 roku koalicja PO-PSL podwyższyła wiek emerytalny do 67 lat bez względu na płeć. Spotkało się to z wielkim oporem społecznym. W czasie głosowania nad ustawą emerytalną pod Sejmem protestowały tysiące osób. Związkowcy z Solidarności przykuli się łańcuchami do wejść do parlamentu i nie wypuszczali na zewnątrz posłów, którzy głosowali za podwyższeniem wieku emerytalnego, a kilku nawet poturbowali. Komentując te wydarzenia, Lecha Wałęsa, były prezydent i były przewodniczący Solidarności, stwierdził, że na miejscu Donalda Tuska, ówczesnego premiera, nakazałby – uwaga! – pałować protestujących przeciwko podwyższeniu wieku emerytalnego.

Za mało, za słabo

Kolejny postulat? Punkt 16: „Poprawić warunki pracy służby zdrowia, co zapewni pełną opiekę medyczną osobom pracującym”.

Także ten postulat sprzed czterech dekad jest nadal ważny. Nasze życie i zdrowie, czyli to, co mamy najcenniejszego, ratują osoby pracujące latami na dwóch etatach, często po kilkaset godzin miesięcznie. Mowa o pielęgniarkach, ratownikach medycznych i lekarzach.

Problem ich przepracowania ma dwie zasadnicze, związane ze sobą przyczyny. Jest ich zbyt mało i są zbyt słabo opłacani.

Spójrzmy na statystyki. Z raportu „Healthcare personnel statistics – physicians” stworzonego przez Eurostat, czyli urząd statystyczny Unii Europejskiej, wynika, że w naszym kraju na tysiąc mieszkańców przypada średnio 2,4 lekarza. To najgorszy wynik nie tylko w całej Unii, ale także jeden z najgorszych w całej Europie. Na Starym Kontynencie gorzej jest tylko w Turcji, gdzie na tysiąc mieszkańców przypada średnio 1,8 lekarza. Na drugim biegunie jest Grecja, gdzie na wskaźnik ten wynosi 6,1, czyli prawie trzy razy więcej niż nad Wisłą. Druga w rankingu jest Austria (5,2), a trzecia Litwa (4,5). Daleko nam również do naszych sąsiadów: Niemiec i Czech, gdzie średnia wynosi odpowiednio 4,2 oraz 4,1. O braku lekarzy mówi się w Polsce od lat, a alarmujące statystyki publikowane są od dekad. Z raportów OECD wynika, że w latach 2001–2017 liczba lekarzy w naszym kraju utrzymuje się na niskim poziomie, od 2,1 do 2,3 na tysiąc mieszkańców. Mimo to problem pozostaje nierozwiązany.

Podobne braki kadrowe dotyczą pielęgniarek. Według Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) wskaźnik liczby pielęgniarek na tysiąc pacjentów w 2017 roku (ostatnie dostępne dane dla naszego kraju) wyniósł w Polsce 5,1 – to trzeci najgorszy wynik w całej Unii Europejskiej. Gorzej jest tylko na Łotwie i w Grecji. Z kolei najlepiej wśród krajów Unii jest w Niemczech (13,2). Jeśli zaś spojrzymy szerzej na zestawienie wszystkich 35 najlepiej rozwiniętych państw, to na szczycie będzie Norwegia, gdzie na tysiąc chorych przypada ponad trzykrotnie więcej pielęgniarek niż u nas – dokładnie 18.

Te statystyki w przyszłości będą się tylko pogarszać. Wystarczy spojrzeć w prognozy Naczelnej Izby Pielęgniarek i Położnych, która od lat alarmuje, że niebawem Polacy zostaną pozbawieni profesjonalnej opieki. Dane nie pozostawiają złudzeń. Obecnie mamy 233 tysiące pielęgniarek i ponad 28 tysięcy położnych, które są aktywne zawodowo. Do końca 2020 roku 44 procent z nich, czyli prawie 103 tysiące osób, będzie mogło przejść na emeryturę. Co więcej, w następnych latach corocznie na emeryturę będzie mogło odchodzić kolejne 10 tysięcy specjalistek, co jeszcze bardziej spotęguje deficyt kadrowy. Przeciętna płaca pielęgniarki w Polsce wynosiła w 2018 roku według Głównego Urzędu Statystycznego 5,3 tysiąca złotych brutto, czyli 3,8 tysiąca złotych netto – za pracę z nocami, w weekendy i święta. Kwota ta nie mówi jednak całej prawdy. Średnią zawyżają pensje starszych pielęgniarek, które mają dłuższy staż, a dzięki temu i wyższe wynagrodzenia. Różnica między nimi a tymi zaraz po studiach to około tysiąca złotych. A skoro na podobne lub nawet lepsze zarobki można liczyć w innych branżach, mniej obciążających psychicznie i wymagających mniejszej wiedzy (pielęgniarka musi zdobyć dyplom wyższej uczelni oraz ukończyć specjalistyczne kursy), to nie dziwi fakt, że chętnych ciągle brakuje.

Z powodu braków sytuacje, które opisywałem w Magazynie TVN24, będą coraz częstsze. Kto wie, może staną się codziennością. Przytaczałem tam historię młodej pielęgniarki Małgorzaty, która od pięciu lat pracowała na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym. Na jej oddziale na dyżurze powinno być jedenaście pielęgniarek, ale standardem było siedem. Pozostałe miejsca to niezapełnione od lat wakaty. Nawet gdy ktoś się zatrudniał, to zwykle rezygnował po kilku miesiącach, bo praca na SOR jest szczególnie obciążająca fizycznie i psychicznie. Na tymże oddziale nocami na sali obserwacyjnej, gdzie leży około dziecięciu chorych (często w bardzo poważnym stanie), dyżurują tylko dwie pielęgniarki. – A to za mało, aby jednocześnie ratować życie dwóch osób, u których nagle zatrzyma się serce – powiedziała mi Małgorzata. Po czym dodała: – Mam nadzieję, że nigdy nie stanę przed wyborem, którego z nich reanimować, którego życie jest ważniejsze.

My, obecni albo przyszli pacjenci, czterdzieści lat po Sierpniu też wolelibyśmy, aby medycy nie musieli wybierać, kogo ratować.

Nadgodziny to norma

Na koniec postulat 21: „Wprowadzić wszystkie soboty wolne od pracy. Pracownikom w ruchu ciągłym i systemie czterobrygadowym brak wolnych sobót zrekompensować zwiększonym wymiarem urlopu wypoczynkowego lub innymi płatnymi dniami wolnymi od pracy”.

Nie dziwi fakt, że robotnicy zgłosili ten postulat. W pierwszych dekadach PRL obowiązywał 46-godzinny tydzień pracy (pięć dni po osiem godzin i sobota – sześć godzin). Pierwsze wolne soboty wprowadzono w 1973 roku. Jednak w pierwszych latach był to zaledwie jeden lub dwa dni w roku. Z czasem zakres ten zwiększano, ale nawet po podpisaniu porozumień sierpniowych nie wszystkie soboty były wolne. W 1981 roku początkowo dotyczyło to co drugiej soboty, a potem nie pracowano już w trzy soboty w miesiącu. Pod koniec PRL prawie wszystkie soboty były wolne. Od 2001 roku obowiązuje w Polsce pięciodniowy tydzień pracy z przeciętnie czterdziestogodzinnym czasem pracy – po osiem godzin dziennie.

Ośmiogodzinny dzień pracy ludzkość zawdzięcza Robertowi Owenowi. Walijski reformator uważał, że człowiek może cieszyć się pełnią człowieczeństwa, dopiero gdy ma prawo do ośmiu godzin snu i ośmiu godzin odpoczynku. Zatem na pracę pozostawało również osiem godzin. Gdy Owen wprowadzał swój system w życie, normą była praca po czternaście, a nawet szesnaście godzin na dobę. W XX wieku rozwiązanie Owena stało się cywilizacyjnym standardem, choć jak widać wyżej: nie wszędzie.

Rosnące rozpychanie się pracy na czas formalnie wolny doskonale było widać także w czasie pandemii, kiedy część pracowników swoje domowe pielesze zamieniła w biura. Mimo często dotychczas sztywno wyznaczanych godzin praca w formule tak zwanego home office rozciągała się, zacierając granicę między tym, co służbowe, i tym, co domowe. Potwierdzają to badania zrealizowane przez ARC Rynek i Opinia na zlecenie Gumtree. Aż 68 procent pracujących zdalnie przyznało w nich, że pracując w domu, przekraczało standardowe godziny pracy.

Nadgodziny to zresztą codzienność wielu pracujących Polaków. Przed rokiem, czyli grubo przed pandemią, zbadała to firma Randstad. Z jej raportu wynika, że aż 3/4 Polaków zostaje w pracy po godzinach. Większości zdarza się to raz w miesiącu, ale 14 procent badanych z tej grupy pracuje tak prawie codziennie, a co piąty ankietowany – co najmniej raz w tygodniu. Najsmutniejsze jest to, że za pracę ponad normę 20 procent pracowników nie dostaje żadnej rekompensaty, na przykład w formie pieniędzy czy dodatkowego czasu wolnego. Niepokojący obraz polskiego rynku pracy dopełnia to, że według 44 procent uczestników tego badania praca w godzinach nadliczbowych jest w ich firmach normą.

Ten pejzaż uzupełniają też dane OECD, według których Polacy są jednym z najbardziej zapracowanych narodów na świecie. Statystyczny mieszkaniec naszego kraju w 2018 roku spędził w pracy 1792 godziny, czyli o 52 godziny więcej niż wynosi średnia OECD. Jak daleko nam do zachodnich standardów? Wystarczy spojrzeć na Niemcy. Tam przeciętny pracownik spędza w pracy 1363 godzin rocznie, czyli o ponad 400 mniej niż w Polsce.

Cztery dekady później

Przez cztery dekady w świecie pracy nad Wisłą niewiele się zmieniło. Może dlatego, że przez lata zastanawialiśmy się, jak to było, zamiast przede wszystkim myśleć, dlaczego jest, jak jest. Także dziś nie mówimy głośno o tym, co na tablicach napisano, lecz o tym, gdzie są, u kogo wiszą i kto ma do nich prawo.

O czym będziemy mówić przy kolejnych rocznicach? Nie za rok czy dwa, ale na przykład za dwadzieścia, trzydzieści albo czterdzieści lat, kiedy odejdą bohaterowie Sierpnia 1980 roku? Będziemy cieszyć się, że wreszcie udało się zrealizować postulat pierwszy, dziewiąty czy szesnasty, a jednocześnie trochę narzekać, że powoli nam to wszystko idzie? A może żaden punkt nie będzie już aktualny?

Obawiam się, że zmieni się niewiele albo nic. O treści zapisanych tablic nie będziemy mówić wcale. Zapomnimy. Aby nie kłuły w oczy. Nie psuły nam święta. Postąpimy zgodnie z polską tradycją, że albo dobrze, albo wcale.

 

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×