Z Błażejem Brzostkiem rozmawia Jan Wiśniewski. Wywiad pochodzi z 30. numeru papierowego Magazynu „Kontakt”, zatytułowanego „Dobra Wspólne”.
JAN WIŚNIEWSKI: Przez cały okres PRL ustrój państwa formalnie oparty był na sojuszu robotniczo-chłopskim. Czy przez te kilkadziesiąt lat udało się zasypać podział między miastem a wsią?
BŁAŻEJ BRZOSTEK: Nie, choć w dużym stopniu się on zmniejszył. Przed wojną migracje były trudne, wiązały się ze sporym ryzykiem, podejmowali je najbardziej zdeterminowani. Wojna wyzwoliła wielkie wędrówki, głównie na osi wschód-zachód, na ziemie nazywane „Odzyskanymi”. W 1950 roku rozpoczął się masowy ruch ze wsi do miast, związany z polityką uprzemysłowienia. Osobliwością PRL był wyraźny dualizm gospodarczy: miasta zostały zdominowane przez sektor państwowy, ale nie powiodła się kolektywizacja i gospodarka wsi pozostała w zasadzie prywatna. Intensywnie rozwijany przemysł potrzebował rąk do pracy, dlatego migracje do miasta stały się łatwiejsze niż kiedykolwiek.
Poszukiwanie ziemi obiecanej w mieście nie jest chyba jednak cechą charakterystyczną dla PRL?
Skądże, to było dążenie od pokoleń obecne w świadomości chłopskiej. Na wsi panował przecież „głód ziemi”, a nierzadko głód po prostu. Jednak w latach 50. na wsi nie brakowało już żywności, a „głód ziemi” ustępował wskutek migracji do miast. Jej głównym motorem była obawa przed kolektywizacją. Rolnicy unikali inwestycji, a związany z tym zastój w obrocie ziemią dawał się odczuć do połowy dekady. Mieszkańcy wsi byli też obciążeni przymusowymi dostawami. A miasto rosło! Dla młodych rolników wyobrażenia o pracy na wielkiej budowie, w przemyśle, o możliwości kształcenia były niezwykle atrakcyjne. I pozostały takimi także wtedy, gdy warunki życia na wsi znacznie się poprawiły, gdy kolektywizacja została zatrzymana. Przyszłość należała do miasta.
Musiało to wyrobić wsi opinię miejsca zepchniętego na boczny tor rozwoju.
Takie były powszechne wyobrażenia. W połowie XX wieku na wsi można było poprawiać warunki życia i zwiększać plony, ale postęp gospodarczy, społeczny, intelektualny kojarzył się z miejskością. Była to epoka ekspansji kultury masowej, która miała miejski charakter i niezmiernie pociągała młode pokolenie mieszkańców wsi. Efektem była erozja kultury chłopskiej. Pytał pan o podział między miastem a wsią. On zachodził także między pokoleniami na wsi. Młodzi ubierali się i bawili wedle wzorów miejskich, potem „budowali się” po miejsku. Ale przede wszystkim migrowali. Wieś od lat 50. wyraźnie się starzała, w gospodarstwach zostawali ludzie w wieku średnim. Po latach Zofia Rydet będzie ich fotografowała w tych drewnianych domach ze strzechami, bez elektryczności i wody bieżącej – staruszków, którzy dożywali swych dni w ubóstwie i opuszczeniu.
Ale przecież dzieci w tym czasie nie brakuje. Wiejska rodzina wciąż jeszcze jest rodziną wielodzietną, mamy dodatni przyrost naturalny, a na zdjęciach widać ramki z fotografiami młodych ludzi.
Tyle tylko, że te dorosłe dziś dzieci zwykle rozproszone są po Polsce, a nawet po świecie. To także nie było niczym nowym. Przed wojną rodzice starali się wypychać z gospodarstwa synów, aby ograniczyć podziały ziemi. Ideałem było, aby jeden syn został księdzem, jeden poszedł na urzędnika, a córki dobrze wyszły za mąż. Problemem było raczej to, że w gospodarstwie zostawało zbyt wiele osób. W drugiej połowie XX wieku sytuacja się odwróciła. Rodzice często nie mieli komu przekazać ziemi. Bezrobocia nie było, przeludnienia agrarnego także. Decyzja o pozostaniu na wsi była bardziej niż kiedykolwiek wyborem indywidualnym. I niezbyt zachęcającym: praca na roli uchodziła za niewdzięczną, ciężką, dającą małe uznanie społeczne. Istotne znaczenie miały więc motywacje w rodzaju: „nie zostawię rodziców”, „tu jest moje miejsce”, „tu będę na swoim”. Ale i tak opuszczenie wsi bywało łatwiejsze niż decyzja o przejęciu gospodarstwa.
W efekcie w domu zostawali starzejący się, samotni rodzice.
Samotność na wsi nigdy nie była zjawiskiem rzadkim. Zawsze istnieli „komornicy”, którzy niemal nic nie mieli, całe życie pracowali na cudzym i mieszkali kątem, mając małe szanse na założenie rodziny. Ale w drugiej połowie XX wieku doszło do degradacji gospodarzy, którzy przestawali inwestować w ziemię, oddawali ją nawet państwu w zamian za świadczenia na starość. Jak gdyby odmawiali uczestnictwa w zmieniającej się wokół kulturze, czy raczej nie potrafili w niej uczestniczyć, opuszczeni przez dzieci. Poddawali się rytmowi własnej codzienności, przeżyciom religijnym, które chroniły przed myślami o złym losie. To była swego rodzaju ciągłość kultury tradycyjnej, którą widać także na zdjęciach Rydet – w tych dekoracjach, ołtarzykach domowych, różnych formach twórczości naiwnej.
Wiele takich osób widać w cyklu „Zapis socjologiczny”. Tak jakby Rydet szczególnie zależało na dotarciu z aparatem właśnie do nich.
Niewątpliwie, szukała reliktów i to jest zapewne bardziej etnograficzne niż socjologiczne w jej „Zapisie”. To były jak gdyby ostatnie kadry – ludzie skazani na zniknięcie wraz z ich izbami i domami. Pozostałe po nich rudery burzono bez litości, a ubogie wyposażenie trafiało na śmietnik, czasem tylko ocalał je objazdowy zbieracz staroci. Dziś trudno sobie wyobrazić, że trzydzieści lat temu wiele osób mieszkało na wsi w sposób tak dziewiętnastowieczny, jak utrwaliła to Rydet. Ale dla ówczesnych mieszkańców miast te zdjęcia musiały być podobnie uderzające. Tu wracamy do pytania o podział między miastem a wsią.
Ze zdjęć Rydet wynika, że zorientowanie na przeszłość i świat tradycyjnych wartości znajdowało niekiedy nowoczesne sposoby wyrazu. Jednym z nich były święte obrazki nowej generacji – obok całego mnóstwa starszych, wiszących na ścianie pewnie od kilku dekad, widać też zupełnie nowe – z księdzem Popiełuszką, Janem Pawłem II. Często są kolorowe, niekiedy foliowane. Skąd w świecie socjalistycznej gospodarki centralnej brano takie produkty?
W PRL stale działały setki małych warsztatów rzemieślniczych, często zupełnie domowych, które wytwarzały dewocjonalia, święte obrazki, pocztówki, portreciki fotograficzne Stefana Wyszyńskiego czy później Jana Pawła II. Sprzedawano je pod kościołami. Te same warsztaciki wytwarzały równolegle lusterka ze zdjęciami psa Szarika albo breloczki z myszką Miki. W latach 80. doszły do tego różne pamiątki opozycyjne: kalendarzyki z Wałęsą, fotoreportaże z demonstracji czy portrety księdza Jerzego. Różne tego typu przedmioty umieszczane były na ścianach domów wiejskich obok starych i pociemniałych obrazów świętych i, oczywiście, małżeńskich monideł. A także plakatów czy pocztówek przysyłanych przez dzieci i krewnych z „wielkiego świata” – USA czy Kanady.
Wróćmy do tych mieszkańców wsi, którzy zaczęli przenosić się w latach 50. do miast. Jaka była dynamika emigracji?
Pierwszą i największą falę migrantów stanowili, jak zwykle, młodzi mężczyźni, szukający w mieście pracy fizycznej. Istotna nowość polegała na tym, że wielu z nich miało szansę trafić „pod opiekę” państwowego pracodawcy: zatrudniani na wielkich budowach czy w fabrykach dostawali bezpłatne łóżko w hotelu robotniczym i tanie obiady w stołówce. To był szczyt marzeń w porównaniu z doświadczeniem ojców. Większość chciała zostać w mieście, ale istotna grupa, przeważnie starszych, decydowała się na dwuzawodowość. To byli „chłopo-robotnicy”, którzy tak zrośli się z wyobrażeniem o PRL. W mieście przebywali czasowo, łącząc tę pracę z pracą na roli, która wciąż była ich zasadniczym źródłem utrzymania. Głowami gospodarstwa zaczęły stawać się ich żony. To ważny fenomen, którego efektem był pewien wzrost znaczenia społecznego kobiet na wsi.
Jak wyglądały relacje tych ludzi, żyjących na pograniczu miasta i wsi, ze społecznościami, z których się wywodzili?
Dzięki rozwijającym się środkom komunikacji – mam na myśli przede wszystkim zwykły autobus – dość często przyjeżdżali do rodzin. Wielu stawało się symbolami sukcesu, zwłaszcza gdy pojawili się na własnym motocyklu. Wśród starszych chłopów budzili często pewną niechęć, bo wciąż żywe było wyobrażenie o mieście jako miejscu, które psuje. Niektórzy migranci obawiali się złej opinii i, gdy bywali u rodziców na wsi, pilnie chodzili do kościoła, choć w mieście już tego nie robili. Tam czuli się uwolnieni spod nadzoru społeczności, rodziny, wiejskich autorytetów. To zresztą stanowiło wielką atrakcję dla młodszych, którzy wychowywani byli przecież na ogół w rodzinach o dość twardym obyczaju, przez surowych ojców. A tu starsi bracia czy sąsiedzi, którzy przenieśli się do miasta, przyjeżdżali z tego właśnie wolnego świata, z zegarkami na rękach, w nowych ubraniach i butach. Pokazywali gotówkę, częstowali wódką, opowiadali, jak dobrze im się żyje. Często koloryzowali, bo taki młody robotnik, który na wsi robił wrażenie swoją „miejskością”, w mieście miał bardzo niską pozycję. Był ostatni w kolejce po mieszkanie, nieatrakcyjny dla miejskich dziewczyn, zamknięty w środowisku kolegów o podobnym pochodzeniu, z którymi w hotelu robotniczym pił wódkę i grał w karty. To, oczywiście, mogło się zmieniać, jeśli młody człowiek miał większe ambicje i podjął na przykład kształcenie wieczorowe, do czego oficjalnie zachęcano. Po pewnym czasie czerpał wzory z innych modeli miejskiego życia.
Czy to znaczy, że miejski styl życia rozprzestrzeniał się za sprawą oddolnych kontaktów między mieszkańcami wsi i miasta?
Rozpowszechniał się różnymi drogami. Spontanicznie i odgórnie, co zresztą nie było sprzeczne. Postępowała „urbanizacja wsi”, w dużej mierze sterowana przez państwo, które sprzyjało rozwijaniu się na wsi różnych mediów. Od lat 50. stawiano kioski „Ruchu” z prasą, w tym na przykład specjalnie przeznaczoną dla kobiet wiejskich „Przyjaciółką”. W epoce Gomułki organizowano z pewnym sukcesem sieć „klubokawiarni”, które miały być przeciwwagą dla knajp GS-owskich. Mieściły się w specjalnych pawilonach, były przeszklone, miały „miejskie” stoliki, radio i kawę, która traktowana była jako napój towarzyszący tak zwanym potrzebom kulturalnym. Wiązało się to z chęcią walki z „ciemnotą i zabobonem”, czyli esencjonalnymi elementami kultury ludowej. „Człowiek kulturalny” był bowiem człowiekiem miejskim.
Odbiornik telewizyjny stał początkowo w klubokawiarni, ale chyba prędko trafił pod strzechy – widać go na wielu zdjęciach Rydet, także tych z samego początku lat 80. Często stoi w domach ludzi, którzy z nowoczesnością nie mieli nic wspólnego.
Więc może jednak mieli? Na wsiach telewizory rozpowszechniły się w latach 70., mniej więcej dekadę po tym, jak opanowały miasta. Aby posiadać odbiornik, uboższe rodziny skłonne były do znacznych wyrzeczeń. W wiejskiej rzeczywistości telewizor był atrakcją nieporównanie większą niż w mieście, zwłaszcza dla młodzieży.
Przyjęło się uważać, że telewizja to medium o najmocniejszym potencjale wpływania na masowego odbiorcę.
Edukacja i propaganda były ważne, ale najbardziej doniosłym skutkiem pojawienia się telewizorów było włączenie mieszkańców wsi w miejski obieg kulturalny i informacyjny. Dzięki telewizji polskie społeczeństwo się unifikowało – ale także w tym przypadku wpływ był jednostronny i to wieś musiała równać do miasta. Dobrym przykładem tego wpływu było przyswajanie przez mieszkańców wsi języka, którym posługiwali się ludzie w telewizji, czyli „ludzie kulturalni”. Ich dykcja, słownictwo, wygląd – wszystko to było istotne. Bohaterowie seriali telewizyjnych czy popularni spikerzy, Jan Suzin lub Krystyna Loska, wyznaczali aspiracje zarówno w mieście, jak i na wsi.
Coraz trudniej było odróżnić młodych ludzi ze wsi i z miasta.
To może najbardziej widoczny element zmian: kultura młodzieżowa miała potężny wpływ unifikujący, choć oczywiście możliwości jej naśladowania były bardzo różne w miastach i na wsi. Wraz ze zmianami cywilizacyjnymi, takimi jak dość masowe budownictwo indywidualne na wsi, zmieniał się sposób życia młodych ludzi. W latach 70. niektóre wiejskie nastolatki miały już własne pokoje, co było nie do pomyślenia dwadzieścia lat wcześniej. A na ścianie we własnym pokoju czy choćby własnym kącie pojawiał się plakat z zespołem muzycznym – taki sam, jak u miejskiego kolegi. Makatka z napisem „Soli i chleba w domu potrzeba” przetrwać mogła tylko w izbie dziadków.
Gdy zakwestionuje się jeden wzorzec, łatwiej potem podnieść rękę na kolejne „świętości”. Czy za odrzuceniem wiszącej na ścianie serwetki szły inne przejawy buntu?
Nie nazwałbym tego zjawiska buntem. To było raczej odkrycie, że można wybierać między różnymi modelami kultury. I że ten wspominany już przeze mnie sposób pogodzenia z losem, za którego reprezentantów uznać możemy sfotografowanych przez Rydet ludzi starszych, nie jest jedyną postawą, jaką można przyjąć. Rozpowszechnia się przekonanie, że własne życie można kształtować niezależnie od wzoru otrzymanego w domu, wzoru zresztą postrzeganego jako nieatrakcyjny.
Rydet została kiedyś zapytana, dlaczego tak rzadko fotografuje ludzi mieszkających w blokach mieszkalnych. Odpowiedziała, że w nowych mieszkaniach nie widać osobowości właścicieli: „najczęściej meblościanka, dwa kryształy, trzy książki, a ludzie mają jakiś tępy wyraz twarzy”. Czy rzeczywiście, emigrując ze wsi, nic ze sobą nie brali ze starych domów?
Na pewno w jakimś stopniu działał tu odruch odrzucenia bagażu, zerwania z przeszłością. Nie chcę jednak powiedzieć, że każdy emigrujący ze wsi do miasta świadomie „wyrywał się z korzeniami”. Pustka mieszkań miała swoją przyczynę praktyczną. Przeprowadzka do miasta przeważanie była wieloetapowa. Pierwszym etapem był hotel robotniczy, bursa albo internat, drugim mieszkanie przyzakładowe albo akademik, trzecim wynajmowany kąt – na mieszkanie czekało się przecież latami. Nie było więc zwykle jednej przeprowadzki ze wszystkimi potrzebnymi rzeczami. Migranci mieli ich bardzo mało, często zupełnie osobistych, mieszczących się w jednej walizce. Dopiero z czasem obrastali w przedmioty, już nowe, fabrycznej produkcji, standardowe, wypełniające podobne do siebie mieszkania „nowych mieszczan” z lat 60. i 70. Takie same lampy, stoliki. Siłą rzeczy tradycji było w tym niewiele, często zresztą nie dbano o nią wcale, bo kojarzyła się z biedą i poniewierką.
Czyli jednak odcinają się zupełnie od swojego pochodzenia.
Nie zawsze i nie zupełnie. Wszystko mogło się zmienić wraz z pojawieniem się dzieci. Wtedy rosły obowiązki i trudności, a o opiekę nad nimi bywała proszona mieszkająca na wsi matka któregoś z rodziców. I przyjeżdżała do miasta w chustce na głowie, dokonując osobliwej ruralizacji, a może tradycjonalizacji, życia domowego.
Czym to się objawiało?
Gotowała po swojemu, nosiła się, a nawet spała po swojemu, ignorując przyswojone już przez młodsze pokolenia zabiegi toaletowe i piżamowe. To mogło prowadzić do pewnych napięć. Prowadzała dzieci do kościoła i opowiadała im swoje przyniesione ze wsi bajki. Ale też przywoziła kiełbasę i przetwory. W mieście zapewniała zaopatrzenie, robiąc łokciami w sklepach, co przyczyniało się do utrwalania złych wyobrażeń o ludziach ze wsi. To był element wpływu wsi na miasto, zwanego „ruralizacją”, bardzo znaczącego w gospodarce niedoboru. Był on lustrzanym odbiciem urbanizacji wsi. Może w ten sposób, wzajemnie na siebie wpływając, PRL-owskie miasto i wieś tworzyły jakiś rodzaj „sojuszu”, choć działo się to wbrew ideologicznym kliszom.
***
Błażej Brzostek jest doktorem habilitowanym historii, pracuje w Instytucie Historycznym UW, zajmuje się głównie historią XX wieku. Autor książek „Za progiem. Codzienność w przestrzeni publicznej Warszawy 1955-1970”, „PRL na widelcu” oraz „Paryże innej Europy. Warszawa i Bukareszt, XIX i XX wiek”.