fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Brzemię odmienności

Język generuje różnicę: my mamy „wsie”, Afrykanie „wioski”. My mamy „języki”, Indianie „narzecza” lub „dialekty”. Kapitał odmienności „prymitywnych plemion” przyciąga jak magnes przemysł turystyczny.

ilustr.: Hanka Mazurkiewicz


W doświadczeniu postkolonialnym język jest głównym placem boju. Stanowi instrument władzy, buduje granicę. Niezależnie od tego, czy „Inny” wzbudza w nas pogardę, czy urzeczenie.

 
„Na szlaku spotkamy barwnych i ciekawych mieszkańców, prymitywne plemiona oraz stada dzikich zwierząt” – oto, jak wycieczkę do Namibii swoim przyszłym polskim klientom zachwala strona internetowa biura podróży „African Game Safari”.
Klikam na ikonkę z flaga brytyjską, a potem w okienko „search” wpisuję słowo „primitive”. Zero rezultatu. Obie strony internetowe, polska i angielska, zachęcają do tej samej wycieczki, opisują ją jednak inaczej. „Koniecznie musisz tego doświadczyć!” – oznajmia mi biuro podróży. Doświadczyć tego – to znaczy czego? Czy doświadczenie nie może bowiem okazać się zasadniczo inne, zależnie od tego, w jakie słowa je dla nas ubrano i czego nakazano nam się spodziewać…?
 
***
 
Polska nie miała zamorskich kolonii – lubimy sobie powtarzać. Nie znaczy to jednak wcale, że o koloniach nie marzyliśmy. I że nie przyswoiliśmy sobie kodu pogardy i przemocy zawartego w europejskiej ideologii kolonialnej. Jesteśmy dziedzicami tych samych metafor, spadkobiercami tego samego dyskursu. W Polsce jest to w dodatku nadal dyskurs szczególnie mało przepracowany.
Nie ma dziś mowy, by biuro podróży działające w RPA pisało na stronie angielskojęzycznej o „prymitywnych plemionach”. Gdy nie tak dawno jeden z dziennikarzy BBC nazwał „prymitywnymi plemionami” rdzennych mieszkańców Papui Zachodniej, lokalne stowarzyszenie praw człowieka wystosowało list protestacyjny. Określenie brzmi obraźliwie i powiela rasistowskie stereotypy. To jednak jeszcze nie wszystko – stawka jest wyższa. Przed laty nazwanie innego człowieka „prymitywnym” miało usprawiedliwiać kolonialne zapędy europejskich imperiów. Dzisiaj w Papui Zachodniej przy pomocy tego samego słowa usprawiedliwia swoją dominację Indonezja. Tak bowiem jej rząd tłumaczy swą politykę zasiedlania Papui milionami kolonistów z Jawy.
 
Jak oświadczył jeden z ministrów, chodzi właśnie o to, by włączyć rdzennych mieszkańców Papui, „ludzi z epoki kamiennej, prymitywnych i zacofanych”, do głównego nurtu indonezyjskiego rozwoju.
W istocie trudno mówić o grupach etnicznych bardziej „prymitywnych” od innych. Co właściwie miałoby oznaczać to deprecjonujące, stygmatyzujące, niosące przemoc słowo? Antropolodzy zarzucili je już w latach 30. XX wieku. Podobna hierarchizacja nie dawała się obronić nie tylko moralnie, ale przede wszystkim naukowo. Różne społeczeństwa po prostu różnie formułowały i zaspokajały swe potrzeby. Fakt, że ostatnimi czasy to właśnie my okazaliśmy się najbardziej przebojowi, nie oznacza niestety wcale, że na dłuższą metę dokonaliśmy najlepszego wyboru. Czy potrafimy zaręczyć, że nasz pęd ku nieustannemu rozwojowi nie zakończy się generalną katastrofą?
 
Kiedy po tsunami 2004 roku w depeszy BBC „prymitywnym plemieniem” nazwano mieszkańców wyspy Sentinel na indyjskich Andamanach, nie było lokalnych protestów. Trudno się dziwić – stanowią oni bowiem jedną z ostatnich grup ludzkich odmawiających kontaktu z resztą naszej ludzkości. Po tsunami, jak informowało BBC, Sentinelczycy ostrzelali z łuków helikoptery, które chciały dostarczyć im pomoc. Czy nie był to jaskrawy objaw prymitywnego myślenia? – można by spytać. Przeciwnie jednak – była to bardzo efektywna strategia, która przyniosła oczekiwany skutek. Helikoptery zawróciły do bazy.
 
Rdzenni mieszkańcy wyspy nie chcą pomocy, bo nie chcą kontaktu. Pomocy po tsunami zresztą nie potrzebowali, ponieważ zdążyli ewakuować się w wyżej położone rejony. Jeśli któregoś dnia dadzą się skusić pomocą, na ich wybrzeżu powstanie zapewne jeszcze więcej hoteli, a oni, jako mniej przyuczeni do podawania drinków na tacy i otoczeni pogardą swych współobywateli, najpewniej wylądują w slumsach. Utracą zapewne wiele umiejętności przydatnych w lesie, nabędą zaś inne, przydatne w slamsie. Czy wówczas przestanie się ich nazywać „prymitywnym plemieniem”?
 
Tymczasem jednak kapitał ich odmienności przyciąga jak magnes przemysł turystyczny. Od lat lokalne agencje umieszczają ich na liście swych ofert. Na początku tego roku Sąd Najwyższy Indii zakazał jeżdżenia przez tereny rdzennych mieszkańców Andamanów dżipom biur podróży, nie wiadomo jednak, na jak długo ta decyzja położy kres „ludzkiemu safari”. I czy z Andamanów naprawdę znikną wychyleni z okien samochodów turyści przykładający do oka teleobiektywy w nadziei, że na skraju lasu, na tle chaotycznej zieleni zdołają dostrzec – i sfotografować – tajemnicze ludzkie sylwetki.
 
***
 
To prawda, że „Inny” i jego kultura wzbudza w nas często pogardę, ale często także i zachwyt. Podróżujemy, poszukując olśnienia odmiennością, „dobrego dzikusa”, któremu więź z naturą pozwoliła zachować mądrość, jaką myśmy zdążyli utracić.
Co więcej, jak zauważa Dean Mac Cannell w swojej książce „Turysta”, „negatywne nastawienie wobec wszystkiego co stare, dépassé czy obce, tak powszechne w społeczeństwie nowoczesnym, roztapia się w sentymentalizmie i szacunku wówczas, gdy dany obiekt jest ostatni w swoim rodzaju”. Tęsknota za utraconą „naturalnością” i „autentycznością” są jego zdaniem istotną cechą ducha nowoczesności. Zagrożona odmienność kulturalna staje się wartością sama w sobie.
 
Strona internetowa biura podróży „Africa Line”: „Uwaga, to, co się wydarzy tego dnia, nie jest wyreżyserowane – grupa bierze udział w prawdziwych, codziennych czynnościach członków plemienia, którego tradycyjny sposób życia nie zmienił się od setek lat!”
Obraz różnicy potrafi nas urzec, zabłysnąć na moment fantazmatyczną alternatywą wobec tego wszystkiego, co znamy, przeszyć dreszczem emocji, po którym przyjemnie powrócić do domu. „Do cywilizacji” – piszą biura turystyczne. Podział jest tu bowiem zasadniczą rzeczą – z jednej strony „cywilizacja” właśnie, z drugiej – jej brak. Każdy w końcu pozostaje na swoim miejscu. Od „Innego” oczekujemy przecież właśnie tego, aby był inny i aby taki pozostał. Z każdym krokiem, z którym upodobnia się do nas – przenosi się z lepianki do domu z pustaków, zakłada kanalizację, piorunochron i stronę na Facebooku – traci nieuchronnie kapitał „autentyczności”. „Autentyczność”, cokolwiek by miała znaczyć, jest bowiem istotnym walorem w języku agencji turystycznych, które sprzedają nam obrazy odmienności, podobnie jak czynią to programy telewizyjne, producenci płyt z muzyką world i sklepy z wyrobami etnicznymi.
Jak pisze egipska socjolożka Nawal El Saadawi: „Wielokulturowość, odmienność, różnica kulturowa, religijna i etniczna, autentyczność, specyficzność – wszystko to stanowi nowe towary”.
 

ilustr. Hanka Mazurkiewicz


***
 
Pogarda czy urzeczenie, bariera zatem zawsze pozostaje. Nie tylko wyrażenia otwarcie deprecjonujące nakreślają między „nami” a „nimi” tę niewidzialną granicę. Dawny język wciąż generuje różnicę i to nie tylko w broszurach biur podróży, ale i w najpoważniejszych gazetach. My mamy „wsie”, zaś Afrykanie „wioski”. My mamy „języki”, Indianie „narzecza” lub „dialekty”. Europę zamieszkują „narody” i „grupy etniczne”, Afrykę zaś „plemiona” i „ludy”. Muzułmanie to w prasie nadal często egzotyczni „wyznawcy Allaha”, choć nie mówimy przecież o żydach per „wyznawcy Jahwe”. Co ciekawe, określenie „wyznawcy Chrystusa”, jeśli wierzyć internetowym wyszukiwarkom, też się pojawia najczęściej w egzotycznym kontekście Egiptu czy Pakistanu.
 
„Allah” po arabsku znaczy zresztą po prostu „Bóg” i tego samego słowa używają w kościołach arabscy chrześcijanie w Betlejem czy Nazarecie. Polscy muzułmanie w publikacjach Muzułmańskiego Związku Religijnego w RP piszą „Bóg”. Gdy w tekstach o muzułmanach nieodmiennie wybieramy słowo „Allah”, podkreślamy różnicę, egzotykę, przepaść. Jakbyśmy mieli tu do czynienia z jakimś tajemniczym Bogiem muzułmanów, a nie jednym jedynym Bogiem, wspólnym dla trzech monoteistycznych religii, choć teologowie każdej z nich definiują go nieco inaczej.
 
Ten archaizujący, egzotyzujący język dodaje tekstom rumieńców. Otwiera wachlarze skojarzeń – nie tyle jednak z rzeczywistym światem, co z książkami połykanymi niegdyś w szkole pod ławką. Ten język pachniał przygodą, powinniśmy się jednak od niego uwolnić. Egzotyzujące słownictwo ma bowiem krwawe korzenie i nie przestało przynosić krwawych konsekwencji. Niegdyś to właśnie ta bariera pomiędzy swojskim „tu” i egzotycznym „tam”, ta pieczęć „inności” zakorzeniona w języku, była pierwszym warunkiem kolonizacji. I tak jak dawniej, tak również i dziś używać wobec „nich” wyrażeń, jakich nie używamy wobec „nas”, to tworzyć jakąś inną kategorię ludzkości. Oto i pierwszy krok do wszelkich kolejnych nadużyć. Bo oto, niepostrzeżenie nawet dla nas samych, wobec „nich” przyzwalamy na to, co wobec „nas” byłoby nie do pomyślenia. Czy nie chodzi wszak o jakąś inną rzeczywistość…?
 
Wyciek ropy z platformy wiertniczej w Luizjanie przez długie tygodnie nie schodził z czołówek gazet. Podobna ilość ropy jak ta, która wylała się w deltę Mississipi, od pół wieku wycieka co roku w deltę Nigru z rurociągów tych samych zachodnich firm. Zatruwa rzeki, lasy, pola. Nigeria nie wydaje się jednak należeć do naszego świata i los jej mieszkańców nie wydaje się godny równej uwagi.
Te obszary „inności” zaczynają się czasem niedaleko. Wojnę w byłej Jugosławii tłumaczono uparcie nawrotem „atawistycznych nienawiści etnicznych”. Formuła ta, niczym magiczne zaklęcie, pozwalała dziennikarzom unikać wnikania w polityczne przyczyny wojny. Polityków zwalniała z obowiązku powstrzymania masakr, czytelników uwalniała od dyskomfortu. Wojna toczyła się przecież w jakimś niedostępnym nam świecie, naznaczonym kulturową obcością, rządzonym niezrozumiałą dla nas logiką. Cóż mogliśmy mieć z nim wspólnego…? Gdy mowa o Afryce, samo słowo „plemię” wystarczy, aby zepchnąć dyskusję z terenu polityki, zarezerwowanego dla dzisiejszego Zachodu, na teren tradycyjnej antropologii, zarezerwowany dla „prymitywnych” obszarów świata. Otwiera się semantyczna pułapka, która nie pozwala nam dostrzec współczesności konfliktów, ich wpisania w naszą wspólną rzeczywistość. Ekonomicznych interesów zachodnich korporacji i milczącej zgody zachodnich polityków.
 
***
 
Niedobrze, gdy język egzotyzuje i stygmatyzuje, kiedy zamyka innego człowieka w jego domniemanej odmienności, kiedy niejako na siłę generuje różnice. Rzec można jednak, że niedobrze też, kiedy z góry wszelkie różnice zaciera. Kiedy uniformizuje świat, narzucając mu zachodnie spojrzenie w imię rzekomej „uniwersalności”. Kiedy odmawia innym prawa do lokalnych odmienności. Niedobrze, krótko mówiąc, kiedy próbuje zamknąć tożsamość innego człowieka w jakiejś narzuconej mu z góry skórze – czy wytyka go palcem jako tego Innego, czy przeciwnie, przykrawa go do jednej, obowiązującej formy. W końcu wszyscy jesteśmy przecież i różni, i podobni. A tożsamość jest naszym konstruktem – zmiennym i wielowarstwowym.
 
Badacze doświadczenia postkolonialnego dawno zauważyli, że właśnie język jest jego głównym placem boju. Stanowi bowiem instrument władzy. Dobierać słowa to sprawować władzę. „Can the Subaltern Speak?” – pytała w głośnym eseju Gayatri Chakravorty Spivak. „Czy podporządkowani inni mogą przemówić?” Definicją podrzędnej pozycji jest bowiem właśnie to – na twoje doświadczenie w języku nie ma nawet nazwy, a w twoim imieniu zawsze mówi ktoś inny i jest mu wszystko jedno, co ty o tym myślisz.
 
Już od dawna pisarze tacy jak Chinua Achebe z Nigerii, Salman Rushdie z Indii czy Aimé Césaire z Martyniki zawłaszczali język angielski czy francuski i przerabiali je dla własnych celów. Inni analizowali wzorce dominacji zawarte w samych strukturach języka. Warto wczytywać się w te analizy. I przemyśleć, co mówi naszymi ustami polszczyzna.
 
W Polsce bowiem, bardziej niż gdzie indziej, pozwalamy, by dawny język wciąż nami mówił. Nikt z nas nie jest od niego wolny. Jakie to przecięcie się naszych podświadomych wyobrażeń o kolorze skóry i płci sprawia na przykład, że w jednej z ciekawszych książek-reportaży o jednym z krajów Afryki, którą ostatnio czytałam, ani razu nie pojawia się kontrowersyjne słowo „Murzyn”, za to sześć razy pojawia się słowo „Murzynka”? Dlaczego w innej książce, której akcja dzieje się na kilku kontynentach, sformułowanie „jak zwierzęta” powraca podświadomie wyłącznie wtedy, gdy mowa o Afrykanach?
 
Jedyne wyjście – zachowywać świadomość historii, jaka nas kształtowała. Oglądać się nieustannie do tyłu i nie ufać gotowym metaforom, które same się cisną pod pióro.
 
I jeszcze rzecz – najprostsza. Nie mówić tak, jakby ten, o kim mowa, nigdy nas nie miał usłyszeć – i nie mógł poczuć się nieprzyjemnie, roześmiać nam się w nos albo wystosować do naszej redakcji list z protestem.
 
***
 
„Etniczne” wycieczki, które z takim przekonaniem zachwalają agencje turystyczne, są dziś specjalnością wielu regionów świata. „Świetny trek, nie taki jak inne” – cieszyła się niedawno moja znajoma po kilku dniach spędzonych w „plemiennych” wsiach na północy Tajlandii. „Żadnych sklepów z pamiątkami, nie czuliśmy się jak w fałszywej wiosce i mieliśmy wrażenie, że nie traktowano nas jak jakieś dojne krowy” – pisała. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że któregoś dnia zaczniemy zadawać sobie jeszcze jedno pytanie. Jak czują się oni, mieszkańcy odwiedzanych wsi, kiedy stają się obiektem naszej nieskrępowanej obserwacji, by nie rzec – konsumpcji? Kiedy sprowadza się ich do statusu turystycznej atrakcji? Kiedy w ich imieniu mówi do nas zawsze kto inny – broszura zagranicznego biura podróży czy też wygadany przewodnik z pobliskiego miasta…?
 
Ekonomiczna i symboliczna dominacja jest w naszym świecie realna i narzuca nam wszystkim role, z których niełatwo wyjść. Ale może za pierwszą nić przewodnią posłuży nam właśnie to pierwsze pytanie – jak właściwie czuje się ten drugi człowiek?
Kiedy zaczniemy go słuchać, kiedy zobaczymy w nim nie przedmiot, ale podmiot, dostrzeżemy nie obiekt do kontemplacji, ale partnera do rozmowy, a może po prostu zmęczonego człowieka, który chce, żeby dać mu święty spokój – może wtedy właśnie wykroczymy poza barierę zwykłej konsumpcji kulturowej odmienności. I wyobrażalny będzie nawet zaczątek jakiejś relacji – choćby najbardziej przelotnej i najbanalniejszej, ale dwustronnej.
 
Powyższy esej pochodzi z 23. numeru naszego papierowego kwartalnika zatytułowanego „Post-turysta”.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×