"Brudny róż". Fragment książki
Była akurat inwazja USA na Irak, kiedy sprawy nabrały tempa. Na kolejnej wizycie psycholog zaczął od tego, czymże są nasze problemy w obliczu wojny. Oczywiście miał rację, ale ja bałam się, że moja sprawa znów się odwlecze. Panikowałam, że zostanę powołana do wojska jako facet. On miał mnie już wyraźnie dosyć i wreszcie wydał oficjalne zaświadczenie – że zdiagnozował u mnie transseksualizm i zezwala na prawną korek tę płci. Wytłumaczył, co mam robić dalej. Przede wszystkim – złożyć wniosek w sądzie cywilnym i zastanowić się, co chcę potem w sądzie powiedzieć. Chodzi o to, żebym nie wy szła na niezdecydowaną. Wszystko zależy od sędzie go, a trafiają się tacy, którzy piętrzą przeszkody. Za strzegł, że w mojej sprawie wolałby nie występować jako biegły, bo jest już zmęczony i nie ma siły włóczyć się po sądach.
Na początku naszej przygody zrobił mi zdjęcie do swojej dokumentacji, w dniu rozstania zrobił drugie. „No, myślałem, że gorzej to będzie wyglądało” – rzucił od niechcenia. Jakoś smutno to się skończyło, ale jestem mu wdzięczna za te półtora roku pracy ze mną. Za darmo. Postępował profesjonalnie i otworzył mi oczy na wiele spraw. Na pożegna nie powiedział, żebym kiedyś dała znać, co u mnie. Ja to odebrałam jako „idź już i nie wracaj”. Nie odezwałam się do niego. Nawet nie wiem, czy jeszcze żyje. Do sądu potrzebowałam jeszcze tylko zaświadczenia od seksuologa. On chyba też uważał mnie za trudny przypadek. Teraz wiele osób twierdzi, że wyglądam okej, ale kiedyś było inaczej. Nawet specjaliści mocno wątpili w mój sukces. Miałam stracha, czy dobrze wypadnę w tym sądzie, czy mnie nie zjedzą nerwy. Zwłaszcza że działałam sama, bo – jak mówił psycholog – prawnik to tylko koszty i komplikacje. Pismo do sądu napisałam odręcznie i zaniosłam osobiście. Okazało się, że napisałam je źle. Powiedziano mi, że muszę pozwać rodziców, dosłownie wytoczyć im proces o złe ustalenie mojej płci. Wcześniej nikt o tym nie wspominał. Rodzice byli zaskoczeni tak samo jak ja, ale okej, trzeba to trzeba. Następnego dnia poprawnie złożyłam pozew. Machina ruszyła.
Tata już wtedy też inaczej podchodził do całej sprawy. Widział, jak zmienia się moje ciało, i stałam się dla niego trochę córką. Chociaż obojgu rodzicom jeszcze trudno było zwracać się do mnie w rodzaju żeńskim, bardzo się mylili. Ja się złościłam, poprawiałam ich. Przyszedł czas, że musiałam zdecydować się na imię. Nie myślałam o tym wcześniej. Dla siebie byłam po prostu kobietą, bez twarzy, bez imienia, istotą iście duchową. A tu trzeba jakoś stworzyć kobietę prawdziwą i jeszcze dać jej imię. W podstawówce przywiozłam z wycieczki do kopalni soli gipsową figurkę świętej Kingi. Jedyna figurka świętej, jaką miałam w pokoju. Niech więc na razie, na nasz domowy użytek, będzie Kinga. Ale tak już zostało. Kiedy po jakimś czasie powiedziałam mamie, że może jednak zmienię, zaprotestowała: „Nie, ja już się przyzwyczaiłam”. Dziś nie wyobrażam sobie, bym mogła nosić inne imię. Ono zrosło się ze mną. Stało się naturalne, prawdziwe. Rodzice z czasem nauczyli się tak do mnie mówić. Chociaż bywa, że i dzisiaj się pomylą. Staram się jednak tym nie przejmować. Wiem, że i tak zaakceptowali mnie bezwarunkowo. Oni jedyni znają mnie prawdziwą. Ludzie dookoła zauważali, że coś zaczyna się ze mną dziać, ale nie by li pewni, o co chodzi. Myśleli, że może tylko się przebieram i wypycham stanik. Gapili się, śmiali, wyrażali obrzydzenie, wyzywali. Rodziców nikt wprost nie pytał. To był temat tabu. Bałam się, że ludzie zaczną ich traktować inaczej, ale nie. Oni się nie wychylali. Pytano ich o syna, to nie prostowali. Funkcjonowałam jako dwie osoby, a raczej dwie w jednej. W domu Kinga, dla otoczenia chłopak. Taka sytuacja. Powiedziałam o imieniu Ewie, Kasi i reszcie paczki. Starali się mówić „Kinga”, chociaż rzadko mieli okazję, bo znów stałam się odludkiem. Tamci mieli swoje życie, chłopaków, dziewczyny, a ja z tymi swoimi nietypowymi problemami ciągle w domu, z mamą i tatą. Bóg ich wybrał na moich rodziców. Nie sądzę, by ktokolwiek zdołał to udźwignąć tak dobrze jak oni. Nikt nie wie, ile ich kosztowały moje nastroje, doły, klęski, wymówki, złość. Przerobili ze mną pełny zestaw przykrości, a nadal jestem ich ukochaną córeczką. Stoją za mną murem. Boli mnie, że nie dam im wnuków, że nie mam jak wypełnić ich staro ci. Przyszło wezwanie na pierwszą rozprawę. Czekałam na to, ale gdy już trzymałam w ręce pismo z konkretną datą, ekscytacja mieszała się z obawą. Prawie dwa lata walczyłam o siebie. Jak to odpowiednio przedstawić podczas krótkiej rozprawy? Mam wypaść wiarygodnie, godnie. Wiedziałam, że w tym sądzie odbywały się już podobne rozprawy, i to mnie nieco uspokajało. Ale zależność od decyzji obcych ludzi bardzo mi się nie podobała. Najpierw długie miesiące mizdrzenia się do psychologa, seksuologa, a te raz prezentacja przed sędzią, sprawa na wokandzie, cyrk! A przecież chodzi tylko o to, by pozwolono mi być sobą.
Fragment pochodzi z książki Kingi Kosińskiej Brudny róż. Zapiski z życia, którego nie było, wydanej nakładem wydawnictwa Nisza.