Boże Narodzenie to święto zbolałych
Zbawiciel się narodził, Betlejem, tajemnica. Sianko, żłóbek, pieluszki, pasterze. Kolędy, rodzina miłość. Wydaje się, że bez tych słów nie ma Bożego Narodzenia. Sączą się ze wszystkich stron: w kościele, w kolędach, w reklamach telewizyjnych i w pobożnych oraz mniej pobożnych gazetach.
Boże Narodzenie nie jest słodkie ani pachnące piernikami.
Boże Narodzenie to nie aniołki na niebie i światełka na choince.
Najbardziej rodzinne święta?
To święto samotnych, których nie znalazła miłość. Siadają do Wigilii z lękiem, że znów będą słyszeć wracające co roku pytania: „Kiedy sobie kogoś znajdziesz, to już czas, zegar tyka”. A oni przecież wiedzą, że tyka. Wiedzą, jeśli jest im źle i pusto, człowiek przecież zawsze to wie. Wiedzą, że nie tak wyglądać powinny ich Święta. Jedni zaciskają zęby, żeby się nie rozpłakać i nie wzbudzać litości, dzielnie udając, że sami tak wybrali. Inni zaciskają zęby, żeby nie użyć ich do przegryzienia tętnicy natrętnej cioci. Chcą jednego: żeby to się już skończyło. Żeby skończyły się święta, w czasie których ich samotność jest podwójnie bolesna. I żeby samotność się skończyła, żeby i oni mogli poczuć wreszcie tę mityczną „magię świąt”. Tylko wbrew romantycznym komediom ten akurat cud w Boże Narodzenie nigdy się nie staje.
To święto matek, dla których ciąża nie była piękna. Które zostały poniżone w szpitalu, odarte z godności w momencie, w którym były najbardziej bezbronne. Które nie zapomniały bólu albo które wbrew stereotypom nie zbudowały natychmiast relacji ze swoim dzieckiem. Które w macierzyństwie czuły się uwięzione, pozbawione części siebie. Które cierpiały, nie mogąc karmić swojego dziecka. Które spotykały się z pogardliwymi komentarzami w sklepach, w kolejkach do lekarza, które zbierały każdego dnia milion niechcianych rad, jakby cały świat im mówił: „Jesteś złą matką. Jesteś niewystarczająca”.
To święto bezdzietnych małżeństw. Ich nie wzrusza widok małego Jezuska położonego na sianie. Widok Jezusa ich boli, bo przypomina o wszystkim, czego pragnęli, a czego nigdy nie dostali. Przypomina dzieci, które się poczęły, ale nie dożyły urodzenia. Przypomina miesiące czekania, kolejne testy, kolejne łzy, bo znów jest tylko jedna kreska, albo chwile, gdy po nadziei pojawia się krwawienie. Ich Boże Narodzenie ma posmak goryczy. Boże, który stałeś się dzieckiem – dlaczego nam dziecka nie dałeś? Dlaczego nasze życie zamiast być radością czekania na pierwszą gwiazdkę i prezenty, jest tylko pogodzeniem się z losem i pakowaniem po małej paczuszce dla siebie nawzajem? Ludzie już przestali ich pytać, kiedy dzieci. Mało subtelnie omijają temat, jakby byli kimś wstydliwym, dziwnym. Czasem popatrzą ze współczuciem, które też boli – bo ono oznacza, że przegrali.
To święto ludzi starych, podrzuconych do szpitali, bo dzieci chciały wyjechać na święta na narty w Alpy. Święto tych, których bliscy dawno umarli, więc oni sami zdani są na pomoc lepszej czy gorszej instytucji. Święto ojców, którzy dawno temu odeszli od rodzin, goniąc za jakąś ułudą, więc dziś dzieci nie mają ochoty zapraszać ich do siebie. Święto matek, których dzieci tak bardzo uwierzyły w swoją niezależność i prawa, że zapomniały o mamie. To ludzie, którzy ufali, że mając dzieci, zawsze będą miały od nich szklankę wody. Nie spodziewali się, że szklankę tę podawać im będzie pracownik opieki. Opuszczeni, rozczarowani, zdradzeni przez tych, którzy mieli ich kochać do śmierci.
To święta tych, którzy nijak nie mieszczą się w definicji polskiej, katolickiej rodziny. Matek z dziećmi i czasem z babcią do kompletu. Ojców z cudzymi dziećmi. Związków po przejściach, z długą listą pomyłek w przeszłości. Tych, którzy kochają ludzi, których według świata i sąsiadów kochać im nie wolno. Nie o nich są kolędy i nie o nich reklamy w telewizji.
Skrzywdzeni, niechciani, zdeptani
To święto tych, którzy chorują. Na fizyczny ból, na świadomość nowotworu, który z każdą godziną coraz bardziej rośnie, na ograniczenia i niemożności niespecjalnie pomaga widok rozświetlonej choinki. Na ból duszy, na depresję, która wciąga człowiek w otchłań rozpaczy, nie pomaga śpiewanie kolęd ani karp z opłatkiem. Oni chcą tylko przetrwać, wrócić do codzienności, żeby nie mieć poczucia, że psują bliskim święta widokiem swojego cierpienia.
To święto tych, dla których świąteczne wspomnienia z dzieciństwa nie są wspomnieniem kolorowych bombek i kolęd śpiewanych na kolanach babci. To święto tych, dla których dziecięce święta to był pijany ojciec, to była wrzeszcząca mama, to był wujek czy kuzyn, który małej dziewczynce wkładał rękę w majtki. Choinka wzbudza w nich strach, opłatek przywołuje traumę, kolęda sprawia, że żołądek skręca się w bolesnym skurczu i włącza się mechanizm ucieczki. Panjezusek w żłóbku nie działa jak lekarstwo na połamane dzieciństwo.
To święta tych, którzy nie mają domu. Ich domy rozpadły się pod bombami wrogów. Spłonęły, zostały zalane. Musieli swoje domy opuszczać, szukając świata, w którym mogą bezpiecznie mówić i myśleć, świata, w którym jest chleb. Oni mają czasem jedną walizkę i kota, czasem nie mają nic. Niebo nad głową, ziemię pod stopami i nadzieję, że napotkany człowiek pozwoli im żyć. Nigdzie nie są u siebie. Idą bezbronni pośród tych, którzy patrzą na nich z pogardą i poczuciem wyższości, bo urodzili się w innym kraju, mają inny kolor skóry i odrobinę więcej szczęścia. Najbardziej bezdomnymi czyni ich świadomość, że są niechciani.
To święta tych, którzy nie mają ochoty iść na Pasterkę. Tych, którzy zamiast być podniesieni, zostali zdeptani w konfesjonale, bo księdzu akurat rano współbrat zepsuł humor. Tych, którzy nie chcą słuchać kolejnego kazania, w którym traktowani są jak idioci i karmieni długą listą pobożnych komunałów. Tych, którzy zgorszeni zostali myślą, mową uczynkiem i zaniedbaniem braci biskupów, braci księży, braci świeckich. Którzy wstydzą się przyznawać do tego, że wciąż wierzą i sami u siebie podejrzewać zaczynają syndrom sztokholmski.
To święta tych, którzy rozpaczliwie bronią w sobie resztek wiary i miłości, a nazywani są zdrajcami, ateistami, heretykami przez tych, którym zdaje się, że sami są bez grzechu. Święta tych, którzy chcą rozumieć, a każe im się bezmyślnie przyjmować.
Bóg mówi: Rozumiem cię
Bóg stał się człowiekiem nie po to, żeby idealni drukowali sobie Jego twarz na koszulkach i dumnie nosili krzyżyki na szyjach. Bóg stał się człowiekiem nie po to, żeby silnym dać broń do ręki i pomóc im zdobyć pieniądze i władzę. Bóg stał się człowiekiem nie po to, żeby pisać o Nim mądre książki i układać długie litanie. Nie po to, żebyśmy mieli na co czekać w pochmurny listopad i żeby jakoś ocieplić nam ciemny koniec grudnia.
Stał się człowiekiem, żeby być blisko wszystkich naszych zranień. Stał się człowiekiem, żeby każdemu z nas móc powiedzieć: „Rozumiem cię. Naprawdę cię rozumiem”.
Rozumiem ciebie, człowieku, który myślisz, że nikt cię nie kocha.
Rozumiem ciebie, których myślisz, że nie spełniasz pokładanych w tobie oczekiwań.
Rozumiem ciebie, kobieto, mężczyzno, którzy nigdy nie doświadczyliście na swoich rękach słodkiego ciężaru własnego dziecka.
Rozumiem ciebie, stara, opuszczona przez dzieci matko.
Rozumiem ciebie, osłabiona chemią dziewczyno, i ciebie, dorosły mężczyzno, w którym wciąż żywy jest dramat dzieciństwa.
Rozumiem ciebie, tułający się po lesie uchodźco.
Rozumiem ciebie, człowieku stojący pod chórem w kościele, który przyszedłeś, bo przygnała cię tęsknota, ale sam nie wiesz, czy jeszcze masz prawo tu być.
Masz prawo tu być. Jesteś u siebie. Gdziekolwiek Ja jestem, ty jesteś u siebie. Właśnie po to stałem się człowiekiem. Właśnie po to jest Boże Narodzenie.