Borys Budka mówi o nauce i pokazuje, że PO wciąż nic nie zrozumiała
Ta rozmowa powinna zostać zapamiętana jako jedna z najgorszych w historii polskiej polityki. Wśród wielu budzących zdziwienie czy rozbawienie wypowiedzi Borysa Budki warto zatrzymać się na fragmencie, w którym opowiada o swoich poglądach na naukę. To poglądy szokujące, świadczące o tym, że największa partia opozycji nie wyciągnęła żadnych wniosków i tkwi w wizji świata z okresu własnych rządów (które doprowadziły do przejęcia władzy przez mającą autokratyczne ciągoty Zjednoczoną Prawicę). Jednak po kolei. Najpierw spójrzmy na tę wypowiedź:
Borys Budka: Musimy wykorzystać potencjał naszych naukowców w gospodarce. Nauka musi mieć powiązanie z biznesem […] My wciąż na naszych uniwersytetach mamy kierunki, które – mówiąc delikatnie – odbiegają od oczekiwań nowoczesnego państwa. No, nie bójmy się powiedzieć, że państwo finansuje naukę ludzi, którzy po tych studiach nie będą mieli zatrudnienia.
Tomasz Kwaśniewski: A dokładniej?
Borys Budka: Chociażby wydziały teologiczne. Czy historyczne.
Tomasz Kwaśniewski: Historyczne chyba są ważne?
Borys Budka: Ale w odpowiedniej proporcji. Nie da się wyłącznie na studiach historycznych budować nowoczesnego państwa.
To, co opowiada Borys Budka, jest niemądre na tak wielu poziomach, że warto zacząć od kilku oczywistych złośliwości, by mieć je za sobą. Przypomnijmy, że te słowa wypowiada przewodniczący partii, której rządy do – nomen omen – historii przeszły między innymi dlatego, że na przełomie 2010 i 2011 roku jednocześnie czterema najważniejszymi osobami w państwie byli wyłącznie historycy: Bronisław Komorowski (prezydent), Grzegorz Schetyna (marszałek Sejmu), Bogdan Borusewicz (marszałek Senatu) i Donald Tusk (Prezes Rady Ministrów). Mogłoby to dać coś do myślenia Borysowi Budce, ale najwyraźniej tak się nie stało. Tak jak nie dało mu do myślenia to, że dosłownie dwa pytania wcześniej (!), gdy próbuje wszystkimi siłami uniknąć jakiejkolwiek oceny transformacji, sam wypowiada zdania: „Ale nie zajmuję się przeszłością. Od tego są historycy”. Swoja drogą, ciekawe też, co oznacza tajemnicze wtrącenie „mówiąc delikatnie” i co tak naprawdę powiedziałby Borys Budka, gdyby postanowił nie gryźć się w język.
Przekonanie, że studia mają przynosić wymierną korzyść dla gospodarki, a „nauka musi mieć powiązanie z biznesem” wpisuje się w myślenie zapoczątkowane jeszcze w czasach, gdy Platforma Obywatelska była partią rządzącą. Pomimo tego, że eksperci i ekspertki od wielu lat dostrzegali, że program kształcenia historycznego jest zbyt zachowawczy, oderwany od procesów społecznych i nastawiony na reprodukcję wartości patriotycznych, podjęta niemal dekadę temu reforma ograniczyła się wyłącznie do marginalizacji lekcji historii w szkołach ponadgimnazjalnych. Spotkało się to wówczas ze stanowczą reakcją prawicy (w wielu miejscach w Polsce odbyły się strajki głodowe), ale zmian nie poparł też będący w opozycji Sojusz Lewicy Demokratycznej.
Takie traktowanie historii wpisywało się w szerszą tendencję Donalda Tuska do marginalizowania edukacji czy kultury poprzez ograniczenie roli państwa do minimum. Szkolnictwo miało podporządkowywać się temu, co dyktuje rynek, a ten domagał się coraz większej liczby absolwentów i absolwentek, których może skapitalizować tu i teraz. Historycy, socjolożki, kulturoznawcy czy filmoznawczynie nie byli wolnemu rynkowi do niczego potrzebni. Klimat ten przełożył się na szereg reform. Warto przypomnieć chociażby o (częściowo zrealizowanym) pomyśle zakładającym możliwość przekazywania przez samorządy szkół w ręce organizacji pozarządowych czy firm, a także (zrealizowanym i zakwestionowanym później przez Trybunał Konstytucyjny) wprowadzeniu opłat za drugi kierunek studiów, które uderzyło przede wszystkim w wydziały humanistyczne i społeczne.
Chociaż nietrudno było się domyślić, jak to się skończy, liberalny rząd bezrefleksyjnie parł w tym kierunku, a po zaledwie kilku latach ze zdziwieniem obserwował prawicowo-konserwatywny zwrot młodzieży, która sztukę znała z niedofinansowanych domów kultury, a historię z lekcji prowadzonych przez niechciane nauczycielki i nauczycieli.
Oczywiście, nie da się pomiędzy klimatem panującym w latach 2007–2015 a przejęciem władzy przez prawicę wyznaczyć prostego związku zależności. Platforma Obywatelska może się oszukiwać, że nie ma z tym nic wspólnego, a zmiany w społeczeństwie spadły z nieba. Zdaję sobie sprawę z tego, jak działa polityka, i wiem, że nikt nie przyzna się do pomyłki, dopóki nie zostanie złapany za rękę, a w tym przypadku nie jest to możliwe. Trudno jednak wybaczyć popełnianie po raz drugi tych samych błędów.
Właśnie w takich kategoriach należy traktować bezmyślne recytowanie przez Borysa Budkę zdań takich jak „nauka musi mieć powiązanie z biznesem”. Jak pokazuje wiele badań, na czele ze słynną „Reprodukcją”, którą w latach siedemdziesiątych opublikowali Pierre Bourdieu i Jean-Claude Passeron, system edukacji sam w sobie posiada skłonność do reprodukowania różnic między ludźmi. Z punktu widzenia społeczeństwa zbyt mocne powiązanie edukacji z rynkiem jest prostą drogą do katastrofy, ponieważ stworzony w ten sposób system będzie nieokiełznaną maszyną do umacniania dotychczasowych nierówności. Właśnie dlatego tak niebezpieczne są pomysły prywatyzacji szkolnictwa.
To oczywiście nie oznacza, że edukacja powszechna czy akademicka powinna być całkowicie oderwana od otoczenia rynkowego. W pewnym zakresie wykorzystanie zasobów posiadanych przez – używając języka Borysa Budki – „biznes” nie musi być zawsze złym pomysłem. Problem zaczyna się wtedy, gdy podporządkowanie edukacji gospodarce jest jedynym pomysłem osób, które chcą rządzić, a weryfikacja uczniów, uczennic, nauczycieli i nauczycielek następuje wyłącznie poprzez konfrontację z rynkiem pracy.
W takiej sytuacji państwo, zamiast aktywnie kształtować społeczeństwo, poddaje się zewnętrznym oczekiwaniom. Pogardliwe słowa Borysa Budki o osobach mających historyczne wykształcenie (a jak się nietrudno domyślić, po prostu o wszystkich humanistach i humanistkach) nie dość, że są efektem takiego myślenia, to jeszcze dodatkowo opierają się na faktach wyciągniętych z kapelusza. Budka przedstawia to bowiem tak, jakby polskie uczelnie naprawdę kształciły zbyt wielu historyków i historyczek, a do tego – jakby to był ich główny problem.
Spójrzmy zatem na liczby. Według raportu Głównego Urzędu Statystycznego dotyczącego szkolnictwa akademickiego sprzed dwóch lat w Polsce studiowało łącznie ponad milion dwieście tysięcy osób. Historia jest najwyraźniej tak popularnym kierunkiem studiów, że w raporcie nie została nawet osobno opisana, możemy się jedynie dowiedzieć, że w „podgrupie humanistycznej (z wyłączeniem języków)” kształciło się ponad dwadzieścia tysięcy osób. Zgodnie z Międzynarodową Klasyfikacją Kierunków Kształcenia znajduje się w niej również między innymi filozofia czy teologia, o której także wspomina Borys Budka. To oznacza, że studenci i studentki kształcący się na tych kierunkach to 1,7 procenta wszystkich studiujących. Kierunki związane z architekturą i budownictwem studiuje ponad 50 tysięcy osób, a te z podgrupy „biznes i administracja” – 218 tysięcy, czyli niemal dziesięć razy tyle, ile w sumie historię, teologię i filozofię.
Dla porównania: według danych przedstawianych przez Federalne Biuro Statystyczne, niemiecki odpowiednik Głównego Urzędu Statystycznego, na tamtejszych uniwersytetach łącznie kształci się ponad 2 700 000 osób, z czego studenci i studentki historii stanowią niemal 41 tysięcy. Gdyby dodać do tej liczby osoby studiujące filozofię (ponad 21 tysięcy) czy teologię ewangelicką i katolicką (ponad 20 tysięcy), okazałoby się, że łączny udział tych dyscyplin w niemieckiej edukacji akademickiej jest znacznie wyższy niż w Polsce.
Być może Niemcy nie są wystarczająco „nowoczesnym krajem”, więc warto porównać także dane z innych państw. Ze względu na specyfikę akademickiego kształcenia nie jest to proste zadanie, ale wystarczy rzut oka na informacje przedstawiane na przykład przez francuski rząd, by zobaczyć, że na tamtejszych uniwersytetach na kierunkach związanych z literaturą, językiem, historią i sztuką studiuje około jedna trzecia wszystkich studentów i studentek! Najwyraźniej więc system edukacji we Francji również nie poznał się na myśli polskiego liberalizmu. Podobnie zresztą jak w Wielkiej Brytanii, gdzie osoby studiujące filozofię i historią stanowią niemal 3,5 procent wszystkich kształcących się na poziomie akademickim.
Te dane dobrze pokazują, że „nowoczesne państwo”, do którego tak chętnie odwołuje się Borys Budka, pastwiąc się nad „bezsensownymi kierunkami studiów”, jest tak naprawdę tanim chwytem retorycznym liberalnej opozycji. Nieistniejącą krainą, w której realizuje się program niskich podatków, słabo opłaconej administracji, wszechobecnej prywatyzacji i światopoglądowego kunktatorstwa, a uczelnie kształcą wyłącznie członków zarządu i prezeski, od biedy project managerów.
Na całym świecie edukacja akademicka jest jednym z najważniejszych i najbardziej solidnych fundamentów państwa. Nikomu rozsądnemu nie przychodzi do głowy traktowanie z pogardą najistotniejszych dyscyplin naukowych tylko dlatego, że korporacje wolałyby zatrudniać absolwentów i absolwentki zarządzania. Historia (a nawet dobrze uczona teologia) to nauka niezwykle ważna z punktu widzenia rozwoju społeczeństwa. Dzięki niej jesteśmy w stanie przepracowywać własną przeszłość, zrozumieć teraźniejszość – wiedzieć, jakie procesy kształtują nasze dzisiejsze życie. Nie wspominając o tym, że studia historyczne, teologiczne czy filozoficzne w największej mierze polegają na nauce krytycznego czytania tekstu, umiejętności coraz bardziej kluczowej w podzielonym na społeczne bańki świecie. Ich marginalizacja jest prostą drogą do oddania historii w ręce tępych propagandzistów, a teologii – religijnych maniaków.
Podejście do edukacji jest symboliczne dla programu wyborczego liberalnej opozycji, który cały składa się z łatwych odpowiedzi na trudne pytania. Miliony złotych otrzymywane przez Platformę Obywatelską z budżetu są marnowane, a kierunki wyznacza widzimisię polityków i polityczek, którym akurat coś się wydaje. Zamiast realnego programu zmiany społecznej otrzymujemy proste recepty. Poważna choroba wciąż leczona jest środkami uśmierzającymi ból, i to w dodatku serwowanymi przez narkomanów, zaślepionych własną – w tym przypadku wolnorynkową – ideologią.
Prawdziwe odpowiedzi nigdy nie są tak proste. Od wielu lat nawet praktycy i praktyczki kapitalizmu orientują się, że zwiększanie efektywności rozumiane jako eliminowanie humanistyki jest drogą donikąd. Stworzony przez Światowe Forum Ekonomiczne raport o przyszłości miejsc pracy wskazuje, że w najbliższych latach kluczowymi umiejętnościami będą krytyczne myślenie czy kreatywność. Szefowie Microsoftu Brad Smith i Harry Shum w wydanej trzy lata temu książce „The Future Computed” piszą: „Z jednej strony sztuczna inteligencja wymaga, że więcej ludzi będzie musiało specjalizować się w umiejętnościach cyfrowych czy pracy z danymi. Ale stworzenie świata opartego na sztucznej inteligencji wymaga czegoś więcej niż twardej nauki, technologii, inżynierii i matematyki. Gdy komputery zachowują się coraz bardziej jak ludzie, nauki społeczne i humanistyka stają się nawet bardziej istotne. Języki, sztuka, historia, ekonomia, etyka, filozofia i psychologia uczą krytycznych umiejętności i odegrają zasadniczą rolę w opracowywaniu sztucznej inteligencji i zarządzaniu nią”. Trochę mi wręcz żal, że nawet ci, którzy są ideowymi wzorami dla Borysa Budki, sięgnęli akurat po przykład historii, przecież mogliby wymienić jakąkolwiek inną dyscyplinę naukową.
Od opozycji wymagałbym refleksji, co w ostatnich pięciu, piętnastu i trzydziestu dwóch latach poszło nie tak i dlaczego znaleźliśmy się właśnie w tym miejscu. Ważne tematy dotyczące edukacji akademickiej znajdują się w zasięgu wzroku: polskie uczelnie są niedofinansowane, pogoń za dogodzeniem wolnemu rynkowi sprawiła, że zamiast wiedzy mamy mnożące się prywatne uczelnie i kierunki o dziwnie brzmiących nazwach, jakość kształcenia wymknęła się z rąk, a ośrodki akademickie coraz bardziej kumulują się w kilku metropoliach i wysysają energię z mniejszych miejscowości. Problemów jest naprawdę wiele. Ale na pewno jednym z nich nie jest zbyt duża liczba historyków i historyczek. Tych samych, na których Borys Budka zrzuca odpowiedzialność za ocenę transformacji.