fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Bojanowski: Przez wiele lat przemoc nazywano „metodą”

Reżyser jest po to, żeby pewne rzeczy ukierunkować, wychwycić. Jest mnóstwo świetnych filmów, które nie powstały kosztem traumatyzowania ekipy. A dalej je uwielbiamy. Efekt może być nawet lepszy, kiedy do sukcesu artystycznego dołożymy dobre relacje i osobistą satysfakcję.
Bojanowski: Przez wiele lat przemoc nazywano „metodą”
Kadr z filmu. Materiały dystrybutora.

Z Korkiem Bojanowskim, reżyserem „Utraty równowagi”, rozmawiają Ernest Małkiewicz i Antonina Woźniak.

Skąd wzięła się ta historia?

Z innego miejsca niż można by się spodziewać. Wbrew pozorom, temat przemocy w edukacji nie był pierwszy. Uderza dzisiaj wyjątkowo silnie, bo na wierzch wyszły sprawy nadużyć w szkołach aktorskich i filmowych. Te instytucje zostały zmuszone do zmiany swojego modelu funkcjonowania.

Ale to przyszło później. Zaczęło się od tego, że chciałem zrobić film o dorastaniu, o utracie marzeń. Widziałem ją wśród swoich znajomych, którzy w wieku 23-25 lat kończyli studia.  Pamiętałem ich z czasów liceum, mieli masę pomysłów, planów. Wszystko wydawało się niesamowite i na wyciągnięcie ręki. Szli na studia, które wydawały się pierwszym krokiem do realizacji ich planów, nawet niekonieczne artystyczne. Ale było wręcz przeciwnie. Wszystko gasło i gasło. I tak naprawdę nie zostawało nic.

Jak u Mai, która po studiach aktorskich planuje zdawać na zarządzanie.

Ta bohaterka przeżyła na jakimś etapie bardzo duży zawód. Chce się wycofać z aktorstwa, żeby się więcej nie rozczarować. Uważa, że świat jest tak skonstruowany, że ona nie ma na nic wpływu. A przynajmniej nie chce się oszukiwać. Aktorstwo często opiera się na ogromnych marzeniach, które w konfrontacji z systemem szybko umierają. Właśnie to mnie zainteresowało. W 2020 pojawiły się doniesienia o tym, co się dzieje w szkołach aktorskich. Często to właśnie konfrontacja z autorytetem odbiera młodym marzenia, kiedy brutalność tego systemu objawia się w pełni. Zaczęło mnie to fascynować.

I wtedy zacząłeś to badać?

Zadałem sobie pytanie o cenę, którą musimy zapłacić, żeby się realizować. Myślę, że mało jest osób, które przechodzą suchą nogą przez ten etap dojrzewania. Zawsze spotyka nas jakiś rodzaj zawodu, to są ciężkie przeżycia. Właśnie o tym chciałem opowiedzieć.

Dokumentację oparłem na wywiadach z absolwentami aktorstwa. Im więcej rozmów przeprowadzałem, tym więcej osób chciało podzielić się swoją historią. Pokazali ogromne zaufanie i do mnie, i do całego filmu. Od lat słyszałem o trudach studiowania aktorstwa. Kontrowersyjnych metodach, rozdrapywaniu przeszłości, przemocowych zachowaniach. Ta sprawa istnieje w świadomości społecznej, jednak bardziej w formie ciekawostek i legend. Potrzeba było głębokiego wstrząsu, żebyśmy zrozumieli, jak realny jest to ciężar.

Myślisz, że „Utrata równowagi” będzie takim wstrząsem?

Dla mnie jest to historia o bliskiej mi bohaterce, która przechodzi przez proces wielkiej zmiany. Czytam go więc trochę inaczej. Jednak dużo osób odzywa się do nas, chcąc podziękować za ten głos. Już teraz widzimy, że film na nowo rozpoczął dyskusję o metodach nauczania głównie w prasie, radiu i telewizji, ale też w social mediach. Nie planowałem brać aktywnego udziału w tej dyskusji, ale ciekawie będzie obserwować, jak się rozwija i jakie zmiany może przynieść.

Było coś, co podczas wywiadów z aktorami cię zaskoczyło?

Na koniec każdej rozmowy pytałem, czy gdyby mogli, zrezygnowaliby z tych doświadczeń. Wybijało ich to z utrzymywanej przez całą rozmowę strefy komfortu. Najciekawsze było, jak różnych udzielali odpowiedzi. Niektórzy, mimo że mieli bardzo trudne przeżycia, nie chcieliby z nich zrezygnować.  Z perspektywy czasu widzą, jak bardzo ich ukształtowały. Wpłynęło to na moją pokorę w stosunku do tematu. Nie wszystko jest tak jednoznaczne, jak mogłoby się wydawać. Nawet przy założeniu, że przemoc jest jednoznacznie zła.

A nie jest?

Przez wiele lat przemoc nazywano „metodą”. Miała coś uwalniać, otwierać. Jeżeli chcemy wywołać w aktorze jakąś reakcję czy emocję, przekraczając jego granice, kluczowe są dobre intencje. Trzeba mieć na uwadze to, że ma się przed sobą drugą osobę. Często młodszą, wrażliwszą, podatną na słowa autorytetów. Aktorzy chcą przekraczać swoje granice. Chcą dowiedzieć się, co mogą, a czego nie mogą zrobić. Tym bardziej trzeba być w pozycji autorytetu ostrożnym. Dzisiaj doszło do tego, że profesorowie działają z intencją krzywdzenia. Mówi się o wyładowywaniu frustracji i zazdrości potęgowanych przez ten sam system, który w młodych ludziach powoduje wypalenie.

Jak w takim razie nie pójść za daleko w filmie o przekraczaniu granic?

To jest zupełnie indywidualne. Tak samo jak indywidualne jest przekraczanie granic w edukacji. Są osoby, które motywuje konstruktywna krytyka, i ci, których motywuje pozytywne wzmacnianie. Uważam, że świadoma rozmowa i zaufanie powinny być fundamentem pracy, zwłaszcza z młodymi ludźmi.

Reżyser jest po to, żeby pewne rzeczy ukierunkować, wychwycić czy poprowadzić. Jest mnóstwo świetnych filmów i masa genialnych ról, które nie powstały kosztem traumatyzowania ekipy. A dalej je uwielbiamy, są doceniane przez widzów i krytyków. Okazuje się, że kluczowa jest kwestia wyboru stylu pracy, a nie efekt. On przecież może być nawet lepszy, kiedy do sukcesu artystycznego dołożymy dobre relacje i osobistą satysfakcję.

Jak to wyglądało w praktyce?

To był projekt, w którym pracowałem głównie z debiutantami. Wybrałem siódemkę młodych aktorów. Wiedziałem, że im zależy, bo zainwestowali w to swój czas, pieniądze i po prostu siebie. Jeżeli chcieli dać to, co najlepsze, to tylko w ramach tego, co mieli. A mieli to, co wybrałem, obsadzając ich w filmie. Zaufanie to była podstawa. Musiałem też dostroić się do ekipy. Wszyscy, szczególnie młodzi aktorzy, mają swoją metodę. Każdy potrzebuje innych informacji o bohaterze, o scenie. Gdy przychodzę do aktorów ze swoją wizją postaci, muszę mieć na uwadze wszystkie czekające ją konfrontacje. To jest dla mnie najciekawsze. Wspólne wybieranie tego, co najlepsze dla postaci i wypracowywanie kompromisów w procesie tworzenia.

Nel Kaczmarek, która grała Maję, bardzo dogłębnie analizowała swoją bohaterkę. Razem zastanawialiśmy się, na jakim dokładnie jest etapie życia. Wiedzieliśmy, że nie mamy jej prywatnego kontekstu. W filmie nie ma informacji o jej rodzinie, pochodzeniu, przyjaciołach poza szkołą. Nie ma momentu, w którym może kogoś zadzwonić, zwierzyć się. To samotność jest światem, w którym Maja operuje. Co innego jest istotne dla postaci Anki, granej przez Angelikę Smyrgałę. Wisi nad nią matka, która buduje ją jako postać. Podczas pracy powiedzieliśmy sobie z Angeliką, że Anka zawsze kończy zdania kropką. Zawsze ma też ostatnie słowo w rozmowie, taki jest jej vibe. Chodzi wyprostowana. Możemy się domyślać, że kiedy była dzieckiem, matka ją musztrowała. Omawialiśmy takie rzeczy. Ale z każdym inaczej.

Czy znaczenie miało też otoczenie?

Jak najbardziej. Na przykład Mikołaj Matczak gra na energii z przestrzeni, rekwizytów, kostiumów. Jest bardzo intuicyjny i spontaniczny. Z postacią Kuby musieliśmy być cierpliwi, czasem robić po osiem dubli. Każde podejście kończyło się czymś zupełnie nowym i nie dało się przewidzieć, które ujęcie będzie najlepsze. Dla Angeliki Smyrgały najważniejsza była kwestia uruchomienia postaci. Dużo łatwiej było jej stać się Anką w białym pomieszczeniu niż Mikołajowi w takiej przestrzeni stać się Kubą.

Jak pracowaliście z resztą ekipy?

Tutaj także ważne było zaufanie. Wiedzieliśmy, na czym stoimy. Mieliśmy bardzo mało czasu na planie, więc wszyscy musieli być świetnie przygotowani wcześniej. Spędziliśmy tam tylko osiemnaście dni. Podczas kręcenia mało rozmawiałem z ekipą. Na rozmowy towarzyskie nie było czasu, bo byliśmy skupieni na pracy. Kwestii do omówienia w ramach samego filmu nie brakowało. I to wszystko w sytuacji, kiedy większość zespołu dopiero debiutowała. Na przykład dziewczyny z kostiumów miały po 23 lata, bardzo mało jak na debiut pełnometrażowy.

Właśnie, porozmawiajmy o debiucie. To także twój pierwszy pełny metraż. Jak na debiut, historia jest bardzo klasycznie poprowadzona. Czy to dlatego, że zależało ci na dotarciu do możliwie szerokiej grupy odbiorców?

Tak. Zrealizować debiut nie jest tak prosto. Łatwo przedobrzyć, próbując jak najlepiej zaprezentować się jako twórca. Musiałem stworzyć historię, która będzie spójnie opowiedziana i angażująca. W ramach tych klasycznych założeń, chcieliśmy w miarę możliwości stworzyć coś wyrazistego, z charakterem. Dlatego sposób opowiadania jest mroczny, ciężki i gęsty. Wiele osób bardzo to doceniło ten styl.

Uświadomiłem sobie, że tego właśnie brakuje w dzisiejszym świecie filmowym. Dobrze skrojonych historii, zbudowanych na mocnym fabularnym fundamencie. A dodatkowo – ja lubię klasyczne historie. Pewnie przy kolejnym filmie będę mógł działać odważniej, ale lubię to, co film wypracował przez te 130 lat. Lubię, gdy pojawia się w kinie narracja, za którą można podążać.

Czy chciałbyś widzieć w kinie więcej tego typu historii?

Myślę, że każdy powinien opowiadać tak, jak czuje. Chodzi o to, żeby autor był szczery. Jeśli w zabawie formą znajduję prawdę, to ja to kupuję.

Opowiadanie historii to warsztat, który trzeba wypracować.

Tak. Bardzo chciałbym go w sobie wykształcić. Mam duży szacunek do filmu jako do siły przekazującej prawdę. Dlatego uważam, że tak kluczowy jest scenariusz i spójna historia. Jeśli będę rozumiał konstrukcję fabularną filmu, to mogę się w nią zagłębić i bawić tym, co ona daje. Równocześnie zachowując autentyczność i pozostając w stosunku do niej uczciwy.

Czyli kino ma opowiadać nam o czyjejś prawdzie?

Z takiego założenia wychodzę. Szczególnie dzisiaj, kiedy jest w nim dużo więcej kalkulacji. I to o wiele bardziej ostentacyjnej niż kiedyś. Wyraźnie to widać na platformach streamingowych. Kino klasy B z lat 60-tych było nastawione na zysk, ale powstawało z jakiegoś zrywu twórczego, wielkich ambicji. To były miniprodukcje, zbierała się grupka zajawkowiczów, którzy robili coś w dwa dni. Potem szło to do kin, żeby szybko zarobić. Niosło to za sobą jakąś prawdę.

Ta prawda jest czymś, czego szukam. Nie lubię, kiedy ktoś zabiera się za temat tylko żeby zarobić albo w sposób wyrachowany, kiedy chce go użyć. I dlatego mam nadzieje, że „Utrata” nie jest takim filmem. To z uczciwości wyrasta oryginalność i konsekwencja.

Z czego wynika – na razie festiwalowy sukces filmu? Czy właśnie z tej szczerości?

W tym filmie rezonuje energia, na której powstał. Ludzie doceniają, że jest zrobiony na 100 procent. Usłyszałem to na festiwalu w Gdyni. Ludzie mówili, że radość z kręcenia aż wylewa się z ekranu. Poza tym sama historia mocno wpływa na ludzi. Ktoś za wielką wartość tego filmu uznał pokazanie jakiejś prawdy o człowieku. Oczywiście nie wiem, czy to główna wartość. Uważam, że to coś zupełnie naturalnego. Chcę tak tworzyć.

„Utrata” jest też odważna formalnie. Staraliśmy się działać bezkompromisowo. Dźwięk i muzyka są bardzo intensywne, w pewnym sensie przeładowane. Prowadzą widza jak filmowe tętno. Ten bit, który wchodzi czasami w nieoczywistych momentach, na przykład podczas rozmowy, jest jak powracające pulsowanie z tyłu głowy na kacu. Taki właśnie miał być efekt. Podobnie ze światłami stroboskopowymi, które stały się leitmotivem. Dzięki połączeniu tych wszystkich elementów osiągnęliśmy spójność, za którą „Utrata” została doceniona.

Jak się ma do tego kwestia aktualności tematu nadużyć?

Myślę, że rozgłos zawdzięczamy raczej temu, że nie poprowadziliśmy tego tematu w sposób interwencyjny, przez co staje się nieoczywisty. Prowokuje do przemyśleń.

Przemoc to jest jeden z wielu problemów w branży filmowej. Czy myślisz, że innymi też trzeba się w ten sposób zająć?

Nie sądzę, żeby „Utrata” wyczerpała ten temat. Skupiłem się w niej na postaci Mai. Na jej historii. Może czas, żeby także jakiś aktor nakręcił film na temat? To mógłby być portret tego ruchu sprzeciwu wobec przemocy. Zgadzam się, że są też inne problemy, ale kino interwencyjne nie jest czymś, co mnie interesuje samo w sobie. To nie są pobudki, z których chcę robić filmy. Lubię tematy współczesne, ale tylko jeżeli idzie za nimi coś więcej niż ta okładkowa krzykliwość.

Pracujesz już nad kolejnym filmem?

Kształtują mi się różne pomysły. Na razie intensywnie żyłem „Utratą”, bo bardzo chciałem pokazać ją światu, doprowadzić ten projekt do końca. Ale już kolejny pomysł nie daje mi spać.

Możesz o nim opowiadać?

Nie lubię opowiadać o czymś, czego jeszcze nie ma. Ale tym razem chcę opowiedzieć o kolejnym etapie życia, tylko ubranym w zupełnie inną konwencję. Etapie życia, kiedy mamy 30 lat, kiedy musimy znów je przewartościować. I o poczuciu wyjątkowości. O tym, że największą chorobą w społeczeństwie jest to, że każdy uważa się za osobę wyjątkową.

„Utrata równowagi” jest pełnometrażowym debiutem fabularnym reżysera. Do kin wchodzi 9 maja 2025. Film otrzymał cztery nagrody na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni w 2024 roku: Wyróżnienie Jury dla Nel Kaczmarek (odtwórczyni roli Mai), Wyróżnienie za debiut reżyserski lub drugi film dla Korka Bojanowskiego, Don Kichot – Nagroda Polskiej Federacji Dyskusyjnych Klubów Filmowych oraz Złoty Klakier – Nagroda Radia Gdańsk dla najdłużej oklaskiwanego filmu. Korek Bojanowski jest laureatem nagrody „Perspektywa” dla najbardziej obiecującego debiutanta za rok 2024 oraz nagrody Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego w kategorii Film za rok 2024.

Magazyn Kontakt jest partnerem medialnym „Utraty równowagi”.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×