Bohdziewicz: Sfotografować nawet własny pogrzeb
Z fotografką Anną Beatą Bohdziewicz rozmawia Maria Czaputowicz.
MARIA CZAPUTOWICZ: Jak to się stało, że została pani fotografką? Studiowała pani przecież archeologię i etnografię.
ANNA BEATA BOHDZIEWICZ: Z archeologii uciekłam na etnografię już po pierwszym roku. Archeolog ma do czynienia z przedmiotami martwymi. To jest bardzo ciekawe, ale etnografia jest znacznie ciekawsza, bo dotyczy żywych ludzi. Pod koniec studiów czułam jednak, że żaden ze mnie naukowiec, że Lévi-Strauss’em nie zostanę. Po prostu to nie… mój język.
I wtedy wpadła pani na pomysł fotografii?
Jeszcze nie. Pochodzę z rodziny filmowej. Film chodził mi po głowie, ale mój ojciec twierdził, że nie nadaję się na reżysera. Chyba miał rację, choć nie wiem, czy mi tego za bardzo nie wmówił. Zaczęłam pracować w filmie i bardzo mi się to podobało, bo wiesz – pracowałam w filmie. Byłam najpierw asystentem reżysera, potem drugim reżyserem, ale po jakimś czasie zorientowałam się, że chyba do końca życia będę tylko drugim reżyserem. Jakoś nie przekroczyłam tego progu, że mam własny pomysł i próbuję go zrealizować. I wtedy nagle był już rok 1980 i 1981.
Czemu był on takim przełomem?
Rok 1981 to był naprawdę szok dla kogoś, kto żył w PRL-u. Rzeczywistość totalnie się zmieniła! Rzeczywistość wizualna, fotograficzna. Świat się zmienił, a mnie jakby klapki spadły z oczu. Nagle zobaczyłam wszystko bardzo wyraźnie i stwierdziłam, że to jest do sfotografowania i że ja chcę to fotografować. Co więcej od razu wiedziałam, jak to robić. Że to jest temat na reportaż, na fotografię wprost, która rejestruje to, co się dzieje. I rzuciłam się w wir wydarzeń. Miałam jeden aparat, ktoś mi pomógł kupić dodatkowy obiektyw… i tak zostałam fotografką.
Ale i wcześniej już pani trochę fotografowała, prawda? Widziałam pani zdjęcia z różnych podróży.
Fotografia była moim hobby. Fajne, ale donikąd mnie nie prowadziło. Właściwie to fotografia mnie nie interesowała. Nie czytałam książek na jej temat, nie chodziłam nawet specjalnie na wystawy, jeżeli, to przypadkiem.
Czyli jest pani całkowitym samoukiem?
Tak. Aparat dostałam od Ojca, jak miałam osiemnaście lat, był to rosyjski Zenit. Ojciec i moja siostra przyrodnia trochę mi wytłumaczyli, jak to się nastawia. Ale żadnej szkoły nie kończyłam. Szkoda, bo pewne sprawy techniczne mogłabym mieć lepiej opanowane. Więc pierwsze zdjęcia, w Wenecji czy w Anglii, robiłam trochę na ślepo.
A co to za zdjęcia? Chyba nigdy nie były pokazywane.
Pierwsze zdjęcia zrobiłam w Wenecji w 1968 roku. Są reporterskie, a jednocześnie trochę artystyczne. W czasie obróbki stosowałam na przykład solaryzację, czyli nie do końca utrwaloną odbitkę wyciągałam z utrwalacza i na sekundę zapalałam światło. Ciekawe efekty, za każdym razem inne. W pierwszym okresie bardzo lubiłam też sepiować, wirażować odbitki w różnych kolorach, obrabiać jedną klatkę na różne sposoby.
Ma pani jeszcze serię zdjęć z podróży po Azji.
Tak, z trzymiesięcznej podróży po Azji, którą odbyłam w 1975 roku z Towarzystwem Eksploracyjnym, założonym na Politechnice Warszawskiej. To wtedy powstały moje pierwsze reporterskie zdjęcia. Na pierwszej wystawie, „Chorasan”, pokazywałam właśnie zdjęcia z Afganistanu.
Jakie wrażenie zrobiła na pani Azja?
To była dla mnie podróż w czasie, jakbym się przeniosła w XIX wiek. Świat bardzo prymitywny, choć rozpatrywałam to raczej w kategoriach egzotyki i estetyki. Każdy kraj bardzo inny. Z Indii i Nepalu mam głównie zdjęcia kolorowe. Odbitki z Afganistanu zrobiłam à la stara fotografia, czyli przez specjalny raster. Były też sepiowane, bo tak odebrałam właśnie tamtą rzeczywistość. Ten kraj wygląda, jakby był w sepii. Jest bardzo dużo pustych przestrzeni, suche góry, wszystko jakby przysypane pyłem. Zdjęcia stamtąd to był taki „artystyczny reportaż”.
Od czego pani później radykalnie odeszła.
Tak, w 1981 roku, bo uznałam, że ciekawsza jest prosta fotografia bez żadnych ozdobników.
I zaczął powstawać „Fotodziennik, czyli piosenka o końcu świata”. Skąd pomysł na taki tytuł?
Jak go zaczynałam, już w stanie wojennym, w listopadzie 1982 roku, to mi się wydawało, że to już jest koniec świata! I to był koniec świata solidarnościowego. A poza tym rzeczywiście „koniec świata staje się dziś”, w każdej chwili, tylko nikt tego nie zauważa. Cały czas coś się kończy. Tak pisze Czesław Miłosz w wierszu, który stał się mottem tego projektu. Swoją drogą wiesz, że fotografia jest bardzo ściśle związana ze śmiercią, prawda? Indianie uważali, że jak się robi zdjęcie, to człowiekowi zabiera się duszę. Jak coś utrwalamy, to w jakimś sensie to uśmiercamy. Zdjęcia się „strzela”, prawda? Te pojęcia: fotografia i śmierć są ściśle powiązane.
A samo słowo „fotodziennik”? Dla mnie najoczywistszą formą dziennika fotograficznego jest blog…
Bo to jest taki pra-blog! Ja jestem prekursorką foto-blogów! Wymyśliłam je zanim były komputery, przed erą Internetu! Ale te dzisiejsze blogi… to jest straszne nudziarstwo. Ludzie zajmują się głównie sobą, nie robią selekcji. Dzisiaj, kiedy fotografia jest tak powszechna, sytuacja jest diametralnie różna od tej, kiedy ja zaczynałam. Wszyscy fotografują wszystko. Ja nie zajmuje się sobą i robię ostrą selekcję zdjęć.
A mimo to zdjęć jest całe mnóstwo, prawda? Czy to prawda, że w samym „Fotodzienniku” jest ich sześć tysięcy?
Dużo więcej. Trudno to policzyć, ale spróbujmy. Powiedzmy, że przez trzydzieści dwa lata robię sto pięćdziesiąt filmów rocznie. Każdy film to trzydzieści sześć klatek. Wychodzi 172 800 zdjęć. Ale nie każde z tych zdjęć wchodzi do „Fotodziennika”. Z jednego filmu wchodzą dwie klatki, może trzy. To by dawało jakieś czternaście tysięcy zdjęć.
A jakie wchodzą? I czym w zasadzie jest fotodziennik?
No właśnie – trudno powiedzieć. To jest Historia przeżyta przez jedną osobę, taki osobisty zapis, fotografia plus słowo. Jak zaczęłam to robić, chodziło mi głównie o odkłamywanie rzeczywistości. Mówili, że ulice nie mają dziur, to ja pokazywałam dziury. Przed otwarciem pierwszej wystawy w Krakowie przyszło dwóch cenzorów i pytali: „Dlaczego Pani to fotografuje, po co?”. Chodziło im głównie o napisy takie jak: „Precz z komuną” czy „Zima wasza, wiosna nasza”. Odpowiadałam: „Ja to fotografuję, bo to jest, wystarczy wyjść na ulicę”.
Te zdjęcia są takie różne. Na przykład w albumie „1989. Wszystko od nowa” jest zdjęcie Lecha Wałęsy przy Okrągłym Stole, a nieco dalej zdjęcie kota.
Takie jest moje życie, a to jest zapis mojego życia! Tu byłam przy Okrągłym Stole, a dwa dni później bawiłam się z kotem. Pimpa to był niesamowity kot, był z nami ponad szesnaście lat. Nikt nie żyje tylko sprawami politycznym czy zawodowymi. Szczególnie kobiety, prawda? To kobiety zajmują się dziećmi, robią zakupy. Powstaje pytanie, czy te czynności są fotogeniczne? Są bardzo fotogeniczne! Miałam zawsze przy sobie aparat i fotografowałam.
Czyli wyodrębniłaby Pani fotografię robioną przez kobiety jako oddzielny nurt?
Nie lubię tego podziału. Ale nie można zaprzeczyć, że coś jest na rzeczy. Bo jednak jesteśmy inne i mamy inną wrażliwość. Pytanie brzmi, czy rozumiemy to tak, że kobieta próbuje być równie dobra w reportażu, jak mężczyźni, czy też, że wybiera inne tematy i widzi je inaczej? Wyraźniej widać to w sztuce, gdzie fotografia jest tylko techniką używaną przez artystów. Kobiety w swojej sztuce podejmują tematy równości płci, wolności seksualnej i problemów związanych z ciałem. Jak na przykład Natalia LL, która drąży te tamaty w swojej twórczosci od lat 70. Ja w „Fotodzienniku” ujawniam się poprzez to, co pokazuję i w jaki sposób to komentuję. Mnie samej jest dosyć mało.
Czy w takim razie swoją sztukę nazwałaby pani kobiecą?
Wydaje mi się też, że cechą, która wyróżnia w jakiś sposób kobiety, jest wytrwałość, a także kwestia skupienia się na sprawach związanych z życiem codziennym. „Fotodziennik” jest tego przykładem, podobnie jak na przykład twórczość Zofii Rydet i jej „Zapis socjologiczny”.
Czyli w „Fotodzienniku” znajdują się głównie zdjęcia życia codziennego?
Tak, ale moje życie codzienne pełne było spraw politycznych, ważnych wydarzeń historycznych. „Obyś żył w ciekawych czasach”, prawda…? „Fotodziennik” to jest też taki zbiór budowany według kryterium tego, czy to, co ja zauważam, intryguje mnie, podoba mi się czy też nie. Lubię też surrealizm. Nasza ikonosfera jest tego pełna. Mam na przykład zdjęcie takich dziwnych chochołów, które zobaczyłam przy wieży kościoła świętej Anny z okna u Literatów. Z daleka nie było jasne, co to jest, podeszłam, a to takie małe, zupełnie surrealistyczne chochoły. No, a chochoł to przecież w polskiej kulturze nie jest rzecz neutralna… I wiesz co? Nie lubię fotografować biednych ludzi. Nie wiem, czemu miałoby to służyć. Wydaje mi się, że wykorzystuję ich nieszczęście. Takich zdjęć prawie nie ma. „Fotodziennik” to raczej taka pogodna strona, którą zawsze staram się dostrzegać, the bright side of life.
Kiedyś ludzie twierdzili, że fotografia pokazuje prawdę…
Dzisiaj można wykreować obraz całkowicie sztucznie, komputerowo, więc dogmat, że rzecz sfotografowana istniała w rzeczywistości, jest już nieaktualny. Ale można kłamać, używając każdego medium. Ołówkiem czy komputerem możesz napisać prawdę albo nieprawdę. Każdy ma wybór. Zależy, jak używamy naszych narzędzi. Ja staram się przedstawić to, co widzę, ale nie jestem bezstronna. Poza tym ja robię zdjęcia dla kogoś, kto na nie spojrzy za dwadzieścia, trzydzieści lat, a nie na jutro na pierwszą stronę gazety czy na zaraz do Internetu. Czas pędzi i sama już teraz patrzę na moje zdjęcia sprzed trzydziestu lat. Mam na nich dużo ciekawostek…
A czego nie ma na pani zdjęciach?
No właśnie. Jest taki problem, że nie wszystko mogę sposobem „foto-dziennikowym” zapisać. Na przykład w zeszłym roku całe lato czytałam Sebalda, przeczytałam od razu trzy jego książki, jedna po drugiej. Wprawiły mnie w jakiś dziwny nastrój. Bo u niego nigdy nie wiadomo, co jest rzeczywistością, a co jakąś wizją albo przywidzeniem. On zresztą używa też fotografii w bardzo przewrotny sposób. I w normalnym dzienniku mogłabym napisać o tym, jak odbieram jego prozę, ale jak to pokazać w fotodzienniku?
Udało się Pani znaleźć na to sposób?
Pomogła mi ćma. Sebald w pewnym momencie pisze o ćmach, zachwycają go. Ja też je uwielbiam. I ja to czytam, a na książce mi siada ćma! Udało mi się ją sfotografować… Choć to wciąż za mało jak na Sebalda.
Każde ze zdjęć w „Fotodzienniku” jest przez panią skomentowane. Jak powstają te podpisy?
Robiąc zdjęcia, od razu mam w głowie podpis. Dawniej moje komentarze były bardziej polityczne. Po prostu chciałam pokazać, jak jest. Więc na przykład miałam całą serię „Nasze”: „Nasze schodki”, „Nasze chodniki”. Mam takie zdjęcie „Nasze telefony”, które kiedyś zostało zdjęte przez cenzurę. Dwa automaty telefoniczne wiszące na ścianie, z wyrwanymi telefonami, a między nimi zamalowany napis „S”-ki. I to zdjęcie było niecenzuralne. Albo zdjęcie Jaruzelskiego w TV 13 grudnia ‘82. Banalny podpis „Generał przypomniał nam, co zrobił rok temu” został w całości ocenzurowany, ale zdjęcie zostało. To ciekawe, że zdjęcie bez podpisu może być niewinne, a z podpisem od razu staje się niebezpieczne.
Oprócz podpisów wyróżnikiem „Fotodziennika” jest estetyka zdjęć. Skąd ten styl?
Cieszę się, że to zauważasz. To chyba wrodzone, pewien szczególny sposób kadrowania. Lubię fotografię amerykańską, straight photography z lat 30., Diane Arbus, Roberta Franka i tym podobnych. W „Fotodzienniku” postanowiłam robić taką „zgrzebną fotografię”, zdjęcia są robione w biegu, to są migawki. Nie miałam sprzętu, trudno było o filmy, odczynniki, nie było nawet utrwalacza. Stąd decyzja, że moje fotografie same w sobie będą nijakie, nie staram się, żeby moje zdjęcia były bardzo dobre, ale jak się je zestawi w całość, to powstaje coś ciekawego i to jest bardzo moje.
Tej estetyki trzyma się pani od początku?
Tak, ale z czasem to się trochę zmieniło. Przeszłam długą drogę od pierwszych czarno-białych zdjęć do kolorowych, które robię dzisiaj cyfrą. Uważam, że teraz to może nawet czasem za ładny jest ten mój „Fotodziennik”. Ale jednak robię go cały czas tak samo. Zdjęcie w czarnej ramce, pod nim odręczny podpis. Na Biennale Fotografii w Bratysławie kilka lat temu usłyszałam, że moja wystawa jest konserwatywna! Wydaje mi się, że wartość „Fotodziennika” polega właśnie na tym, że prowadzę go ciągle w ten sam sposób.
A czy nie miała pani w ciągu tych trzydziestu czterech lat prowadzenia fotodziennika takiej myśli, żeby to wszystko rzucić?
Och, wiele razy! Często jestem tym zmęczona! Nie nadążam za własnym dziełem. Powinnam wszystkie lata uporządkować i zrobić skany, a tu ledwo co nadążam z prowadzeniem dziennika na bieżąco. Ale wydaje mi się, że nie mogę przerwać. Chciałabym na koniec sfotografować własny pogrzeb. Poproszę kogoś, żeby to zrobił i włożył jako ostatnie zdjęcie.
A jak było z odbiorem „Fotodziennika”?
Na początku odbiór był fantastyczny. To, co robiłam, wpisywało się w nastroje społeczeństwa, więc odbiór był bardzo żywy, a „Fotodziennik” zyskał renomę. Miałam sporo wystaw i starałam się je robić w galeriach, licząc się z tym, że cenzura coś wyjmie, ale ważne dla mnie było, żeby to pokazywać odbiorcom w obiegu oficjalnym, chociaż brałam też udział w wystawach podziemnych, domowych, których było mnóstwo w latach 80. W 1985 miałam pierwszą zagraniczną wystawę w Berlinie Zachodnim, potem wystawa wędrowała po Ameryce. „Fotodziennik” się bardzo trudno wystawia. Nie da się go pokazać w całości, zawsze trzeba dokonać wyboru. Żelazną regułę, żeby trzymać się chronologii, porzuciłam pierwszy raz przy okazji wystawy w CSW w 2012. Już tyle lat minęło, że można pomieszać to, co dziś, z tym, co było bardzo dawno. Ale wszystkiego pokazać się nie da.
Jak więc wygląda proces dokonywania wyboru zdjęć do wystawy czy albumu?
Są różne ograniczenia. Na wystawie może nie wszystkich interesuje, jak wyglądają moje wnuczki albo mój pies. Chyba, że są w jakiejś takiej sytuacji, która ma szerszy kontekst. Na wystawach jest więcej zdjęć społecznych, pokazujących zmieniającą się rzeczywistość wokół mnie. Za każdym razem robię inny wybór i za każdym razem powstaje coś innego. „Fotodziennik” to dzieło otwarte…
Planuje pani jakąś wystawę w najbliższym czasie?
Mam pomysł na wielką wystawę-retrospektywę, gdzie byłyby też inne moje projekty. Nazywałaby się „Fotodziennik i inne zdjęcia”.
A co może pani powiedzieć o swoich innych seriach? Jedną z pierwszych chyba były „Kapliczki warszawskie”?
„Kapliczki warszawskie” to projekt dokumentalny. Zaczęłam go w 1981 i kontynuowałam przez całe lata 80. Wtedy fotografowanie na ulicach nie zawsze było bezpieczne, a te podwórka to był pewnego rodzaju azyl. Kapliczki zachwyciły mnie, to dowody żywej wiary. Niestety powoli umierają.
Później był jeszcze cykl „Antypocztówki”.
Tak, zaczął się od zdjęć do projektu „Berlin-Warszawa”. To była końcówka lat 90. Jak tylko zaczęłam je robić, natychmiast zdałam sobie sprawę, że przecież nie będę robiła pocztówek z Placu Zamkowego czy Wilanowa, tylko że to będzie moja Warszawa, jej zakamarki, dziwne miejsca. Tak samo w Berlinie. To był bardzo ciekawy okres – cała wschodnia część Berlina i Potsdamer Platz były w przebudowie. Do serii dołączyłam później też zdjęcia z innych miast, które sfotografowałam, zanim wpadłam na pomysł antypocztówek. Na przykład zdjęcie wieży Eiffel’a z 1974 roku. Wymyśliłam, że zdjęcia będą miały format pocztówkowy. Potem zobaczyłam, że jeżeli będą tylko same maleńkie zdjęcia, to taka wystawa będzie strasznie nudna. Więc zrobiłam kilkanaście powiększeń wielkich antypocztówek.
Co się stało z tą serią?
Już jej nie kontynuuję. Choć miałam pomysł na książkę, że na odwrocie tych pocztówek będę pisać listy do różnych nieboszczyków. Osób, z którymi byłam związana, a które już nie żyją. Wymyśliłam, że to będą takie pocztówki wysłane w zaświaty, w przeszłość.
Jeszcze zrobiła pani wiele innych cykli „Kosmos”, „Prywatną telewizję”, „Piękni i szczęśliwi” czy serię zdjęć drzwi i klamek, tę zupełnie pierwszą. Wszystkie są długie, czy można powiedzieć, że to pani znak rozpoznawczy?
Może tak jest. Bo widzisz, ja zawsze miałam coś takiego, że jak jedną rzecz zauważę, to muszę pociągnąć całą serię. To próba uporządkowania, ale też sfotografowania wszystkiego, ogarnięcia całego świata. Fotografowie tak mają.
***
Anna Beata Bohdziewicz (ur. 1950) – polska fotografka, kuratorka wystaw i publicystka. W okresie PRL-u związana z opozycją, współpracowała z prasą podziemną. Skończyła etnografię na Uniwersytecie Warszawskim, w latach 1974-1980 pracowała w branży filmowej. Od 1981 zajmuje się fotografią. Obecnie pracuje jako fotografka niezależna. Kuratorka wielu wystaw fotograficznych (między innymi „Fotografie Gazety Wyborczej”, 1991; „Pod ręką boską”, 1991; „Stan wojenny”, 1996; „Warszawa 1943-Warszawa 1944. Fotograf nieznany”, 2002). Ma w swoim dorobku wiele cykli fotograficznych między innymi: „Kosmos”, „Kapliczki warszawskie”, „Droga Krzyżowa”, „Antypocztówki”, „Prywatna telewizja”, „Piękni i szczęśliwi”. Najbardziej znanym jest „Fotodziennik, czyli piosenka o końcu świata”, prowadzony nieprzerwanie od 1982 roku. Jej prace były pokazywane na kilkunastu wystawach własnych i kilkudziesięciu zbiorowych na całym świecie oraz opublikowane w albumach fotograficznych: „Kapliczki warszawskie”, DSH, 2008; „1981. Lekki powiew wolności”, Monoplan/ECS, 2013; „1989. Wszystko od nowa”, DSH/Monoplan, 2014.