Wielu chrześcijan musi przejść przez ten moment. Zmierzyć się z tym pytaniem – by przestać wierzyć na słowo tym, którzy przekazują nam wiarę. By uwierzyć w Słowo. Gdy zaczynamy wątpić – w sposób tak przecież naturalny, zakotwiczony w naszym człowieczeństwie, oparty na pytaniach „dlaczego?” i „po co?” – gdy nasza wiara dojrzewa, jednym z podstawowych i najbardziej klasycznych pytań, jakie sobie stawiamy, jest to: „dlaczego Chrystus?”. Czemu nie Budda, Wisznu, Allah? Czemu jestem chrześcijaninem, a nie muzułmaninem, żydem, wyznawcą voodoo? Skąd wiem, która religia jest prawdziwa?
Najłatwiejsza odpowiedź brzmi: „Bo urodziłem się w tej, a nie innej części świata, bo tak mnie wychowano, gdybym urodził się gdzie indziej, w innego boga bym wierzył”. Ale to przecież odpowiedź niesatysfakcjonująca, bo ograniczająca nasze wybory do przypadku. A gdy nasze chrześcijaństwo staje się czymś przypadłościowym, co jest, ale czego równie dobrze mogłoby nie być, trudno, by stawało się treścią naszego życia.
Szukamy więc dalej, często po omacku. Zagłębiamy się w religijną literaturę, zapiski mistyków, traktaty teologów. Poszukujemy doświadczeń – mocnych, trudnych, intensywnych – wierząc, że przyniosą nam odpowiedź. Pytamy innych, patrzymy na nich, dopatrujemy się rozwiązania w ich oczach, gestach i słowach. A przecież jest ono nam dane na wyciągnięcie ręki, jest takie proste.
Bo jedyną przekonującą odpowiedzią na te wszystkie pytania jest Boże Narodzenie.
Bóg, który staje się człowiekiem, to rewolucja. Bóg, który utożsamia się z nami do tego stopnia, że postanawia doświadczyć tego wszystkiego, co jest naszą codzienną dolą, to Ktoś więcej nawet niż siła wyższa, demiurg, stwórca i ożywiciel w jednym. To Brat. A to przecież braterstwa i siostrzeństwa brakuje naszemu światu dziś i od zawsze najbardziej. Nie ma Boga nad Boga, który stał się człowiekiem. Bo takiego właśnie Boga ludzkość potrzebowała i wciąż potrzebuje. Święty Grzegorz z Nyssy pisał: „Utraciliśmy posiadane dobra, trzeba było je nam przywrócić. Byliśmy zamknięci w ciemnościach, trzeba było przynieść nam światło. Będąc w niewoli, oczekiwaliśmy Zbawiciela; jako więźniowie potrzebowaliśmy pomocy, jako niewolnicy wyzwoliciela. Czy te powody były bez znaczenia? Czy nie zasługiwały one na wzruszenie Boga, na to, by zniżył się aż do poziomu naszej ludzkiej natury i nawiedził ją, skoro ludzkość znajdowała się w tak opłakanym i nieszczęśliwym stanie?”. Gdy sens tych słów dotrze do nas, trudno będzie nam uwierzyć w Boga, któremu obce byłoby wzruszenie nad naszym losem. Taki Bóg nie może być prawdziwy.
Wygodnie byłoby na tym skończyć. Stwierdzić, że skoro Bóg zszedł na ziemię, wzruszył się nad naszym losem i go odmienił, to sprawa jest zamknięta. Ale by tak sądzić, trzeba żyć w wyjątkowej bańce dobrobytu i zakłamania. W innym wypadku gołym okiem widzimy, że wciąż jesteśmy „zamknięci w ciemnościach”, czekając na światło. Bez ustanku tkwimy w niewoli, wyglądając Zbawiciela. Uwięzieni, „potrzebujemy pomocy, jako niewolnicy wyzwoliciela”. Wciąż tęsknimy za wzruszeniem Boga, który nawiedzi świat. Ludzkość ciągle „znajduje się w opłakanym i nieszczęśliwym stanie”.
A przecież nie będzie drugiego Wcielenia. Nie będzie drugiego Bożego Narodzenia. Na co więc czekamy, my – chrześcijanie?
No właśnie: na co? Jeśli ludzkość jest nieszczęśliwa, to nie powinniśmy ustawać, póki się to nie zmieni. Nie możemy uznać sprawy za skończoną, gdy wciąż ludzie płaczą. Gdy matki opłakują swoje dzieci, dzieci swoich ojców, mężowie – żony, siostry – braci, przyjaciele – najbliższe sobie osoby. Gdy ktoś musi uciekać ze swego kraju w obawie przed tyranią, głodem, śmiercią. Gdy ludzie nie mają gdzie spokojnie zasnąć, zamarzają na ulicy, są pogardzani i bici, opluwani i wyszydzani. Gdy komukolwiek brakuje chleba, wody, ciepła lub cienia. Gdy ktokolwiek cierpi ból, brak, biedę. Nie, nie odniesiemy sukcesu. Ale sukces nie jest dobrą kategorią do zrozumienia chrześcijaństwa. Wierząc w Tego, który doświadczył tego wszystkiego, który urodził się bezdomny, później stał się uchodźcą, którego odrzucili we własnym kraju, którego nawet rodzina nie rozumiała i który umarł jako złoczyńca – samotny, opuszczony i wyszydzany – musimy zgodzić się na porażki, trud i pot. O tym mówił święty Augustyn, gdy prowokacyjnie wzywał: „Zejdź z góry, by trudzić się na ziemi, by służyć na ziemi, byś był pogardzany i ukrzyżowany na ziemi. Życie zstępuje, aby dać się zabić; Chleb zstępuje, aby doznawać głodu, Droga zstępuje, aby męczyć się w drodze, Źródło zstępuje, aby odczuwać pragnienie, a ty nie chcesz się trudzić?”.
Wcielenie bez służby nie ma żadnego znaczenia. Także nasze narodziny, jeśli nie pociągną za sobą służby, tracą na doniosłości. Ważne, by w tym trudzie nie zabrakło nam postawy pasterzy, którzy uwierzyli aniołowi, odrzucili strach i mówili do siebie: „Pójdźmy do Betlejem i zobaczmy, co się tam zdarzyło i o czym nam Pan oznajmił”, po czym „udali się z pośpiechem” na poszukiwanie Chrystusa. Nie ma na co czekać. Trzeba już dziś ruszyć do Betlejem, odnaleźć Niemowlę owinięte w pieluszki i położone w żłobie. Tu i teraz dać się obdarować tą Miłością, która jest tak wielka, że raz ją przyjąwszy, nie sposób się nią nie dzielić. Z bezdomnym, ubogim, uchodźcą, osieroconym, opuszczonym, bitym, wyszydzanym, oplutym, głodnym, nagim, więźniem i przybyszem.
A wtedy Boże Narodzenie nie będzie odbywać się raz do roku – będzie naszym udziałem codziennie. I nie będziemy już pytać: „Dlaczego Chrystus?”, gdy zrozumiemy, że odpowiedzią na to pytanie jest stwierdzenie: „Ponieważ człowiek”. Ten, którym stał się sam Bóg. I ten, którego codziennie spotykamy na naszej drodze, widząc jego nędzę i cierpienie.
To zresztą człowiek jeden i ten sam.